Logo
Recenzje

Stary j*bie młodego

23.04.2025, 09:04 Wersja do druku

„Hamlet” w reż. Jana Englerta w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Stanisław Godlewski w dwutygodniku.com.

fot. Marta Ankiersztejn / mat. teatru

„Hamlet” Englerta jest o tym, jak starzy wykorzystują młodych, wplątują ich w swoje polityczne gierki i interesy. Jednak by odkryć tę myśl, trzeba się najpierw sporo wynudzić.

Jan Englert, świetny aktor, dobry dyrektor i nierówny reżyser, postanowił na pożegnanie z dyrekcją Teatru Narodowego wystawić „Hamleta”, w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka. Dziwny wybór. To nie jest tekst o odchodzeniu, żegnaniu się lub żałobie. Ale sam Englert, warto jednak pamiętać, niedawno zagrał Leara w spektaklu w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego, „Wiśniowy sad” Czechowa zrobił przed chwilą Paweł Łysak w Powszechnym, w dodatku wystawianie rosyjskich dramatów ze względów politycznych jest dzisiaj, delikatnie mówiąc, moralnie wątpliwe.

„Hamlet” wywołał kontrowersje jeszcze przed premierą – reżyser zaangażował do niego swoją żonę (Beata Ścibakówna, od lat na etacie w Narodowym) i córkę (Helena Englert, namówiona przez ojca do roli Ofelii). Zarzucano Englertowi nepotyzm, nierozsądne zarządzanie zespołem (w Teatrze Narodowym jest kilka etatowych aktorek, które spokojnie mogłyby zagrać Ofelię, jednak angaż dostała córka, występująca gościnnie). Po premierze część krytyków broni Englerta, zwracając uwagę na wyjątkowy charakter tego przedstawienia („pożegnanie”), a zachwyt Heleną Englert wyraziły publicznie Kinga Rusin i Monika Olejnik. No cóż, nepotyzm ma długą tradycję w polskim teatrze i wątpię, by to się kiedykolwiek zmieniło. Przedstawienie jest dzięki temu głośne – każdy chce się wypowiedzieć, nawet ludzie, których teatr niespecjalnie obchodzi. Portale plotkarskie publikują kolejne opinie o spektaklu, bilety są wyprzedane.

fot. Marta Ankiersztajn/ Archiwum Teatru Narodowego

Najgorzej w tym wszystkim ma oczywiście Helena Englert, której szczerze współczuję. Zgodziła się wziąć udział w tym rodzinno-narodowym przedsięwzięciu (a praca z własną rodziną do łatwych nie należy), musiała mierzyć się z nieprzyjemnymi komentarzami przed premierą, teraz publicznie zdaje egzamin z tego, czy jest dobrą aktorką, czy zasłużyła, by grać Ofelię. Nawet jeżeli w swoim zawodzie osiągnie szczyty, to opinia publiczna jeszcze przez długi czas będzie jej przypominać, kim jest i skąd pochodzi. Blaskom kolejnych sukcesów będzie towarzyszył cień wątpliwości – na ile to, co osiągnęła, jest efektem jej pracy, wrażliwości i talentu, a na ile zasługą rodziców. Nazwisko, które ewidentnie pomaga jej w karierze, jest także piętnem. 

Wolę wierzyć, że Jan Englert naprawdę chciał „na pożegnanie” zrobić przedstawienie z ludźmi sobie bliskimi i nie miał świadomości, że wybuchnie z tego medialna afera, która wzmocni promocję całego przedsięwzięcia. A jednak to paradoks, ponieważ „Hamlet” Englerta jest dokładnie o tym – o tym, jak starzy wykorzystują młodych, wplątują ich w swoje polityczne gierki i interesy. Jednak by odkryć tę myśl, trzeba się najpierw sporo wynudzić.

fot. Marta Ankiersztajn/ Archiwum Teatru Narodowego

Początkowo wydaje się, że przedstawienie jest komentarzem do zmiany dyrekcji w Narodowym. W pierwszej scenie żołnierze-robotnicy chowają do magazynu portrety starego króla – czyli portrety Jana Englerta. Scenografia Wojciecha Stefaniaka jest oszczędna, to niemal pusta scena z widocznymi sztankietami, sznurami, całą mechaniką teatralną, którą zazwyczaj chowa się za dekoracjami. Jednak szybko ta „metateatralna” perspektywa znika. Pustka sceny daje możliwość uniwersalizacji opowieści, kostiumy Martyny Kander są współczesne, ale jednocześnie proste, służą raczej podkreśleniu charakteru poszczególnych postaci. I tak na przykład młodzi bohaterowie dramatu noszą adidasy lub trampki (Hamlet, Ofelia, Laertes, Rosencrantz, Guildenstern), starsi głównie eleganckie płaszcze. Klaudiusz, niczym wyrafinowany mafioso, ma na swej szerokiej piersi elegancki srebrny łańcuch, żołnierze ubrani są w ciemnozielone bojówki. Kostiumy komunikują nam od razu, kim dana postać jest, nie ma tu żadnych zaskoczeń. 

Hamleta gra Hugo Tarres, student Akademii Teatralnej, który rok temu zadebiutował w filmie Sary Bustamante-Drozdek „Piep*zyć Mickiewicza” – rodzimym miksie „Stowarzyszenia Umarłych Poetów” i „Młodych gniewnych”, filmie tak złym, że już kultowym. Tarres grał tam młodego chłopaka, który pod maską rozrabiaki i chuligana skrywa wielką wrażliwość i nieprzeciętną inteligencję.

W Narodowym Tarres, ubrany w oversize’owy sweter i szerokie spodnie, gra Hamleta pełnego gniewu i buntu, niejako potwierdzając swoje emploi buntownika z wyboru i bez powodu. Przygarbiona sylwetka i zaciśnięte pięści, mocny i drżący ze złości głos. To ciekawa interpretacja – nie ma w tym Hamlecie żadnych wątpliwości czy niepewności. Może tylko w scenie przed finałowym pojedynkiem, gdy Hamlet zdaje sobie sprawę z tego, że może zginąć – wtedy zamiast gniewu pojawia się strach. Poza tym przez całe przedstawienie Hamlet jest wściekły na wszystkich – na swoją matkę, stryja, dziewczynę, przyjaciół, na cały dwór i na świat, w którym przyszło mu żyć. Pragnie tyleż zemsty za śmierć ojca, co ogólnie rozwalenia starego porządku. To nie jest Hamlet romantyczny i słaby, tylko silny i nieokiełznany. Ma to swoje konsekwencje, czasem na przekór tradycji grania tej roli. Na przykład sławna scena, w której książę, mimo sprzyjającej okazji, nie decyduje się na morderstwo Klaudiusza, gdy ten się modli (jej echa pobrzmiewają choćby w „Kordianie” Słowackiego). W wielu inscenizacjach ten nieudany zamach interpretowano jako nagły przypływ wątpliwości lub lęku przed ostatecznym czynem. Hamlet próbował usprawiedliwiać własne tchórzostwo, mówiąc, że skrytobójstwo jest niegodne, a zabójstwo w trakcie modlitwy spowoduje, że zamordowany pójdzie do nieba. W wersji Tarresa i Englerta scena ta rozegrana jest literalnie. Hamlet jest gotów zabić Klaudiusza, ale zdaje się szczerze i naiwnie wierzyć, że ten trafi wtedy prosto do bozi. A tego młody człowiek nie chce.

Radykalizm młodzieńczego buntu królewicza wykorzystuje Horacy (Przemysław Stippa), oślizgły typ, który manipuluje Hamletem, by doprowadzić do przewrotu w Elsynorze. To Horacy podszywa się pod ducha ojca, podpowiada Hamletowi co i jak, udając jego przyjaciela. Symetrycznie, w pewnym momencie Klaudiusz w podobny sposób manipuluje Laertesem (Paweł Brzeszcz), równie wściekłym i rozgoryczonym co Hamlet (Englert podkreśla to bliźniaczym ustawieniem aktorów na dwóch krańcach sceny). Poloniusz (Cezary Kosiński) wykorzystuje swoją córkę, Ofelię, by przypodobać się królowi. Starzy napuszczają młodych na siebie.

fot. Marta Ankiersztajn/ Archiwum Teatru Narodowego

Radykalizm młodzieńczego buntu królewicza wykorzystuje Horacy (Przemysław Stippa), oślizgły typ, który manipuluje Hamletem, by doprowadzić do przewrotu w Elsynorze. To Horacy podszywa się pod ducha ojca, podpowiada Hamletowi co i jak, udając jego przyjaciela. Symetrycznie, w pewnym momencie Klaudiusz w podobny sposób manipuluje Laertesem (Paweł Brzeszcz), równie wściekłym i rozgoryczonym co Hamlet (Englert podkreśla to bliźniaczym ustawieniem aktorów na dwóch krańcach sceny). Poloniusz (Cezary Kosiński) wykorzystuje swoją córkę, Ofelię, by przypodobać się królowi. Starzy napuszczają młodych na siebie.

Ponieważ Englert zdecydował się zrobić spektakl o manipulacji, napięciach pokoleniowych i cynizmie dojrzałości, to gdzieś w tej inscenizacji giną postaci kobiece, już w samym tekście Szekspira sytuujące się na marginesie pałacowych intryg. Aktorki, Beata Ścibakówna i Helena Englert, starają się pokazać swoje bohaterki w sposób niejednoznaczny, ale zabiegami raczej subtelnymi, w dodatku pozbawionymi konsekwencji dla reszty przedstawienia. Ofelia jest energiczna, ironiczna i świadoma tego, jak manipuluje nią ojciec, co aktorka podkreśla mimiką, gestem, tonem głosu. Cóż z tego, skoro jej przebieg fabularny jest dalej taki jak w dramacie, to znaczy – Ofelia daje sobą manipulować, a potem efektownie popada w szaleństwo, które kończy się samobójczą śmiercią. W scenie obłędu dodana zostaje niema sekwencja: Ofelia podchodzi do Gertrudy, przyciąga jej dłoń do swojego brzucha i ucieka. Gertruda zastyga w niemym wyrazie grozy. Sugestia, że Ofelia jest w ciąży z Hamletem, nic w tym przedstawieniu nie znaczy, niczego nie wnosi. A szkoda, bo może wtedy byłoby ciekawiej.

fot. Marta Ankiersztajn/ Archiwum Teatru Narodowego

Gertruda jest, celowo chyba, wycofana. Łatwo by można wyobrazić ją sobie jako dojrzałą wdowę, która zapłonęła pożądaniem do młodego, wysportowanego Klaudiusza (kostium eksponuje walory atletycznej sylwetki Mateusza Kmiecika). Zresztą, Ścibakówna zagrała już kilka podobnych ról – dojrzałych kobiet, które nie wstydzą się swojego pożądania (ostatnio choćby w ⁠„Opowieściach Lasku Wiedeńskiego” w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej). Być może, nie chcąc powtarzać środków wyrazu, zdecydowała się pokazać Gertrudę jako zgaszoną, nie z własnej woli uwikłaną w polityczną rozgrywkę, terroryzowaną przez Klaudiusza. Pokornie i milcząco znosi jego władzę, znieczula swój ból czerwonym winem. W finale przedstawienia, inaczej niż w dramacie, to Gertruda morduje Klaudiusza, raniąc go zatrutym floretem. Potem, oczywiście, sama umiera. Ten wątpliwy triumf uciemiężonej żony ginie w tle efektownego pojawienia się Fortynbrasa, który niczym współczesny dyktator (Putin?) wchodzi do Elsynoru w pełnej glorii, przy huku fajerwerków.

W 2007 roku Robert Bolesto, który niewiele wcześniej objął funkcję kierownika literackiego w Teatrze Powszechnym w Warszawie (dyrektorem artystycznym został wtedy Remigiusz Brzyk), ogłosił słynny i obrazoburczy „Regulamin pracy”. Jeden z jego punktów brzmiał: „Młody jebie starego”. Englert w swojej inscenizacji pokazuje, że jest odwrotnie – dziś to starzy dymają młodych, wykorzystują ich energię i naiwność, uwłaszczają się na ich buncie tylko po to, by utrzymać władzę. Zaskakująca diagnoza w kontekście twórczości i osobowości reżysera, zwłaszcza że wyrażona w tak poprawnym i nudnawym dziele. A jednak daje do myślenia i prowokuje do dyskusji, nie tylko o pozycji samego Englerta, lecz także o środowisku teatralnym czy choćby o współczesnej młodzieży, od której oczekuje się, że „uratuje świat”. Wyrażana co rusz przez sytych mieszczan „wiara w młodych” brzmi dziś bardzo cynicznie.

Tytuł oryginalny

Stary j*bie młodego

Źródło:

dwutygodnik.com 409/ kwiecień 2025

Sprawdź także