Jana Klaty jako dyrektora Teatru Narodowego z góry nie skreślam, choć polityka miała wpływ na oddanie mu może najważniejszej polskiej sceny. Pisze Piotr Zaremba w „Rzeczpospolitej”, dodatku „Plus Minus”.
Jan Klata zastąpi od jesieni Jana Englerta na stanowisku dyrektora Teatru Narodowego w Warszawie, ta wieść gruchnęła w poniedziałek. Formalnie rzecz biorąc, Klata zastępuje Krzysztofa Torończyka, głównego dyrektora, teatralnego erudytę, ale człowieka od zarządzania. Oznacza to jednak odejście Englerta, dyrektora artystycznego, bo jego z kolei wyznaczał Torończyk. Aktor miał bezterminową umowę, ale minister kultury Hanna Wróblewska zarządzając konkurs, położyła temu kres. Englert był artystycznym szefem Narodowego przez ostatnie 22 lata.
Odchodzi kończący w tym roku 82 lata wielki aktor i reżyser. Przychodzi 51-letni inscenizator noszący się wciąż po młodzieżowemu i grający rolę wiecznego kontestatora. Na dokładkę jeden z dwóch teatrów dramatycznych w całości rządowych, obejmie człowiek, który Englerta krytykował. Przypisuje mu się nazwanie Narodowego „Cepelią”.
Nie udało mi się znaleźć potwierdzającego to cytatu. Ale Englert podczas konkursu sugerował, że jeśli do jego teatru przyjdzie Klata, on może wycofać swoje inscenizacje. Czy tak zrobi? Nie wiemy. Chciał podobno, aby nową dyrektorką była najbliższa mu wrażliwością Małgorzata Bogajewska, szefowa krakowskiego Teatru Ludowego. Ale ona akurat się cofnęła.
Po co ta zmiana?
Zacznijmy od motywacji Wróblewskiej. Dawna dyrektorka Zachęty z ochotą weszła w rolę likwidatorki wszystkiego co odziedziczyła po poprzednikach. To autorka masowych czystek wśród dyrektorów placówek kulturalnych. W przypadku teatrów wartością miała być sama zamiana „starego” na „nowe”. Choć skądinąd pierwsze zapowiedzi zrealizowano niekonsekwentnie. Zrezygnowano z zastępowania kimś nowym 73-letniego Waldemara Dąbrowskiego, dawnego ministra, wieloletniego dyrektora Teatru Wielkiego-Opery Narodowej. Spektakl „Madame Butterfly” na 25-lecie inscenizacji Mariusza Trelińskiego stał się okazją do manifestowania ministerialno-dyrektorskiej przyjaźni.
Dlaczego Englert nie doznał podobnej amnestii? Jest przecież typowym liberalnym inteligentem, Narodowy był szeroko otwarty na taką wrażliwość. Tuż przed ostatnimi wyborami dyrektor powiedział w wywiadzie ze mną dla „Plusa Minusa”, że może niesłusznie powstrzymywał się od komentowania polityki. Gdyby ją komentował, to w duchu krytycznym wobec prawicy. A zarazem, to paradoks, gdyby wybory wygrał PiS, prawdopodobnie pozostałby dyrektorem i sam zdecydował, kiedy ostatecznie odejść.
Czy uznano, że jest zbyt wiekowy? Nie w tym rzecz. Za klucz można uznać list zespołu Narodowego z apelem do minister, aby zostawiła obecną dyrekcją. Aktorzy podkreślali, że nie opowiadali się za żadną ze stron politycznych sporów. Englert zawsze dystansował się od teatru „interwencyjnego”, uprawiającego publicystykę. W roku 2017 odmówił obejrzenia w Teatrze Powszechnym „Klątwy” w wersji kieszonkowego obrazoburcy Chorwata Olivera Frljicia. Uznał ten spektakl za „pozartystyczny incydent”, nagłaśniany z motywacji ideologicznych.
Chyba nie kogoś takiego potrzebuje obecna władza. A może nawet nie cała władza, a minister Wróblewska. Pozbawiona wpływów w PO jako osoba spoza polityki, bardzo chce się zasłużyć. Możliwe, że uznała zamianę rasowego artysty na kogoś mocniej angażującego się w ideologiczne spory za swój potencjalny sukces.
Ogłosiła zamknięty konkurs, w którym kandydowały tylko osoby wskazane przez nią. Przy czym jej faworytem był Michał Kotański, dyrektor Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Jego zręczności w grach z politykami dowodziło objęcie dyrekcji Teatru Telewizji zaraz po przejęciu TVP przez ludzi nowej koalicji. Równocześnie Kotański został poparty w nieformalnym głosowaniu przez 75 procent zespołu Narodowego. Bo odbierano go jako pragmatyka gwarantującego ciągłość. On pierwszy zapowiedział pozostawienie menadżera Torończyka na stanowisku wicedyrektora. Skądinąd zrobił to także Klata.
Między pragmatykiem a dysydentem
W głosowaniu komisji konkursowej Klata dostał 3 głosy. Kotański – 2. Pozostała dwójka: Joanna Nawrocka, odchodząca z funkcji dyrektorki Teatru Ochoty, i Paweł Płoski, dyrektor Muzeum Karykatury, ale kiedyś kierownik literacki Narodowego, nie dostali ani jednego. Cała czwórka wskazując reżyserów, z którymi chcieliby pracować, preferowała reprezentantów teatru progresywnego. Tu nie było starcia diametralnie odmiennych programów. Byłoby gdyby do konkursu zaproszono dawnego aktora Narodowego Jarosława Gajewskiego, kierującego dziś Teatrem Klasyki Polskiej. To ten teatr prezentuje odmienny od dzisiejszych mód model podejścia do literatury, pełen respektu dla autorów i ich myśli.
Klata wygrał głosowanie w następstwie przypadku. Poparł go dyrektor Teatru im. Słowackiego Krzysztof Głuchowski, a także aktorka Anna Grycewicz (szefowa związku zawodowego aktorów) i Paweł Woźniak, szef Solidarności zrzeszającej technicznych pracowników. Podobno tych ostatnich wystraszyła zapowiedź Kotańskiego, że będzie dążył do remontu teatralnych pomieszczeń, co może oznaczać utratę przez nich pracy. Dyrektor Teatru Współczesnego Wojciech Malajkat i reprezentująca panią minister dyrektorka Zachęty Agnieszka Morawińska głosowali zgodnie z intencją resortu.
Ale Wróblewska nadal mogła postawić na Kotańskiego, uznając, że wybiera spośród dwóch kandydatów. Cofnęła się. Dlaczego? Kotański otworzył teatr w Kielcach na przedstawienia o agresywnie antykonserwatywnej wymowie. „Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję” Mateusza Pakuły czy „Ale z naszymi umarłymi”, adaptacja książki Jacka Dehnela, takie były. Teraz przypomina je Teatr Telewizji. Zarazem ten sam Kotański pomimo konfliktów dogadywał się z pisowskim sejmikiem Województwa Świętokrzyskiego. A w roku 2018 wystawił w telewizji Kurskiego swoją wersję „Hamleta”, tradycyjną i przyzwoitą.
Z Klatą było inaczej. Owszem, przed objęciem w roku 2013 Teatru Starego (drugiej sceny zależnej tylko od ministerstwa) flirtował swoimi rozwichrzonymi spektaklami z częścią prawicy – w walce ze wspólnym wrogiem, liberałami. Ale potem stał się celem krytyki środowisk konserwatywnych. Jego prześmiewcza adaptacja „Trylogii” Sienkiewicza, naszpikowana seksualnymi gestami, uwspółcześniona inscenizacja „Do Damaszku” Strindberga czy swobodna przeróbka „Króla Leara” (władca jest papieżem, a jego córki kardynałami) raziły prawą stronę i dekonstrukcyjną formą i branymi nie z tekstów przesłaniami. Początkowo jego nonszalancję krytykowała skądinąd i część teatralnych liberałów. Krystyna Janda czy poseł PO Jerzy Fedorowicz, dawny dyrektor krakowskiego Teatru Ludowego, mieli mu za złe, że w atmosferze konfliktu ze Starego odeszli najwięksi: Jerzy Trela i Anna Polony. - Takie teatry powinny być na "offie", a Stary Teatr nie musi być konserwatywny, ale zwyczajnie nie może być głupi – mówił Fedorowicz.
Ale wojnę podjął Klata z prawicą, kiedy z woli ministra Piotra Glińskiego stracił w roku 2017 stanowisko. Od tej pory w każdym felietonie piętnował politykę kulturalną PiS. Wyrobił sobie status niezłomnego dysydenta, a antypisowska opozycja wzięła go na sztandary. Dlatego teraz poparło jego kandydaturę wielu artystów spoza Narodowego. Możliwe, że Wróblewska nie chce wyjść na kogoś, kto krzywdzi „ofiarę PiS”.
Englert, czyli perfekcja
Wyważone oceny zastąpiła apologia lub czarna legenda, podziały artystyczne zmieniły się w polityczne. To nie dotyczy tylko Jana Klaty.
Dorobek odchodzącego Jana Englerta nie został nigdy poddany wnikliwszej ocenie. Weźmy ostatnie głosy. Reżyser Tomasz Cyz przekonywał w „Dwutygodniku”, że Narodowy nie elektryzował od lat przełomowymi inscenizacjami. Ten głos trzeba jednak odebrać jako gołosłowne uzasadnianie polityki ministerstwa, nie padły w nim konkrety.
Z kolei papież progresywnego teatru prof. Dariusz Kosiński wypomniał Englertowi w „Tygodniku Powszechnym” brak reakcji na bieżącą rzeczywistość. Jako przykład podał odbywające się kilkaset metrów od teatru „miesięcznice smoleńskie”, które Englert powinien podobno dostrzec. Trudno nie widzieć w podobnych pretensjach tęsknoty za teatrem walczącym, publicystycznym. Walczącym po jednej, lewicowej stronie, bo takie jest ideowe oblicze znaczącej większości artystów.
Tak pisałem na 80. urodziny Englerta. „Kiedy podsumowywałem piętnastolecie jego rządów na Placu Teatralnym, zauważyłem, że unikał zbyt mocnych konturów programowych. Można by rzec, jego programem był brak wyraźnego programu – poza wysokim poziomem profesjonalizmu. A przecież ten „przypadkowy” repertuar owocował dwukrotnymi wielkimi inscenizacjami Mrożka realizowanymi przez Jerzego Jarockiego („Tango” i „Miłość na Krymie”). Owocował znakomitym „Ślubem” Witolda Gombrowicza w interpretacji Eimontasa Nekrošiusa. Czy granym od 2006 roku po dziś dzień klasycznym „Świętoszkiem” Moliera. Przyrządził go już nieżyjący Jacques Lassalle.
Tytuły można mnożyć. I zauważyć, że duch Narodowego padał także ofiarą polaryzacji. Tak było choćby z „Dekalogiem” progresywnych przecież artystów: Julii Holewińskiej i Wojciecha Farugi. Ta teatralna przeróbka serialu Krzysztofa Kieślowskiego, wystawiona w roku 2022, została zgodnie odrzucona przez recenzentów konserwatywnych i progresywnych. Bo stawiała ważne etyczne pytania w pewnym oddaleniu od współczesnych wojen ideologicznych, i bez wstępnych tez?
Skądinąd Englert otwierał swoją scenę coraz szerzej przed progresywnymi reżyserami. Nie udały się relacje, ale dopiero po kilku inscenizacjach, z Mają Kleczewską, za to Michał Zadara czy Paweł Miśkiewicz byli tu częstymi gośćmi. Zarazem dyrektor miał poczucie lekceważenia jego własnych perfekcyjnych inscenizacji Czechowa, Witkacego czy Moliera przez recenzentów czekających na mityczną teatralną rewolucję. Nie doceniali dobrego rzemiosła, celnej inteligentnej formy, radości widzów z ciekawych opowieści.
Dla progresywnych recenzentów Zadara, Miśkiewicz czy Faruga jako autorzy ważnych inscenizacji to było wciąż mało. Chcieli kolejnego Teatru Powszechnego w samym sercu kulturalnej Warszawy. Z Dramatycznym się przecież udało. Dodajmy, że udało się samo jego przejęcie z woli władz Warszawy, bo potem Monika Strzępka zniszczyła żywy i lubiany teatr środka. Do dziś niewiele w nim życia, pomimo nowej dyrekcji.
Ostatni teatralni seniorzy
Odejście Jana Englerta to część szerszego zjawiska. Pół roku temu, po 43 latach urzędowania oddał dyrekcję Teatru Współczesnego jego młodszy brat Maciej. Odbyło się to bezkonfliktowo, możliwe, że nowy dyrektor Wojciech Malajkat przejmie przynajmniej część tradycji tej sceny. Ale kiedy przypomnę sobie korowód wspaniałych dokonań tamtej dyrekcji, na czele z „Mistrzem i Małgorzatą” według Bułhakowa (1987), jednym z najpiękniejszych przedstawień, jakie w życiu widziałem, chce mi się płakać z tęsknoty. Maciej Englert dość konsekwentnie wcielał w życie zasadę swojego poprzednika Erwina Axera: „Zadaniem reżysera jest rozumne odczytanie myśli autora”. Tylko tyle i aż tyle.
Trzymają się ostatni dawni mistrzowie. Andrzejowi Sewerynowi, dyrektorowi warszawskiego Teatru Polskiego, można wypomnieć gorsze okresy jego sceny. Ale w roku 2013 zachwycił mnie odkryciem na nowo „Irydiona” Zygmunta Krasińskiego. A na niedawnej premierze „Historii Henryka IV”, w reżyserii Francuza Ivana Alexandre’a, podszedł do mnie znany prawnik by szepnąć: „To wreszcie nasz Szekspir”. Miał rację, to jedno z najżywszych, najbardziej twórczych odczytań akurat nie polskiej klasyki w ostatnich latach. Więc wciąż można.
Tę uwagę kieruję nawet pod adresem dwóch prywatnych teatrów innej weteranki Krystyny Jandy: Polonii i Och Teatru. Krytykowałem wypowiedzi polityczne sławnej aktorki. Ale robi ona nie tylko popularny teatr dla ludzi. Próbuje podsuwać im oferty wolne od komercyjnej tandety, inteligentne, poszerzające ich obraz świata. „Koniec czerwonego człowieka” w Ochu, autorstwa Daniela Mailinga a w jej reżyserii, to mistrzostwo świata w podejmowaniu tematu politycznego: „Rosjanie po komunizmie”, bez publicystycznej doraźności czy tanich aluzji.
I u Seweryna i u Jandy każdy coś znajdzie dla siebie. Ale to seniorzy teatralnego świata. Z niepokojem pytam, kto to po nich obejmie. Zarazem to nie tylko kwestia metryk. Polityka kulturalna władz pole różnorodności raczej zawęża. Przywoływany na początku Teatr Klasyki Polskiej, jeżdżący po całej Polsce, ale bez stałej siedziby w Warszawie, trwa w poczuciu wiecznego niedofinansowania. Ministerstwo przejęło go na wyłączność, ale nie wiemy, co z nim zrobi za rok. Wszak uznano go za instytucję kultury pod koniec PiS.
Znikają ciekawe ośrodki kultury teatralnej, czasem po prostu ze względów oszczędnościowych. Warszawa miała trochę offowy, ale przecież profesjonalnie prowadzony Teatr Ochoty. Po zakończeniu kadencji Joanny Nawrockiej i dyrektora artystycznego Igora Gorzkowskiego ma się stać czymś w rodzaju młodzieżowego domu kultury. A oglądaliśmy tam z zapartym tchem świetnie grane przez młodych aktorów teksty Dostojewskiego, Kafki, Tennessee Williamsa, Tyrmanda, Zelenki. Dla platformerskich władz miasta koszty tego były nadmierne. Warto by skądinąd poddać podobnej ocenie kondycję teatrów poza Warszawą. Jak o nie dbają samorządy?
Więcej klasyki? Jak robionej?
Czy Narodowy stanie się kolejną ofertą dla wąskiej lewicowej elity, skoro są już w stolicy takie teatry jak Powszechny (od nowego sezonu pod rządami Mai Kleczewskiej), Nowy, TR, Studio czy Dramatyczny, a w Krakowie superprogresywny Teatr im. Słowackiego Krzysztofa Głuchowskiego konkuruje z jeszcze bardziej progresywną parą Dorota Ignatiew-Jakub Skrzywanek, której nowy rząd oddał Stary Teatr?
To paradoksalne, ale deklaracje i Jana Klaty i Michała Kotańskiego brzmiały na tym tle wręcz konserwatywnie. „Jesteśmy częścią kultury śródziemnomorskiej i transatlantyckiej, i przypominanie o tym Zachodowi i manifestowanie tego Wschodowi jest polską racją stanu. Teatr Narodowy ma zaś obowiązek być częścią polskiej racji stanu. Z kolei przypominanie o tym nam, w Polsce, jest naszą jedyną szansą na przetrwanie, co wielokrotnie udowodniła nasza własna historia. To, co było, może przyjść” – napisał Klata w aplikacji konkursowej.
W ich ofertach programowych uderzający był wysyp propozycji dotyczących polskiej klasyki. Klata powołuje się na myśl Stanisława Wyspiańskiego i na ducha Jerzego Grzegorzewskiego (którego kiedyś był asystentem). Obiecuje zacząć od własnej inscenizacji „Termopil polskich” Tadeusza Micińskiego, tekstu trudnego i uważanego za staroświecki. Kłopot w tym, że nie wiemy, jak te tytuły mają być inscenizowane. I przez kogo. Pada u Klaty niewiele nazwisk: Małgorzata Bogajewska, Wojciech Faruga, Marcin Wierzchowski.
Pytany podczas konkursowych przesłuchań, dlaczego atakował kiedyś Englerta, Klata zapewnił, że się zmienił. Jego ostatnia wielka inscenizacja w Starym Teatrze, czyli „Wesele” Wyspiańskiego, na przemian mnie porywała i zniesmaczała. Porywała ambicją przełożenia dylematów wielkiego autora z początku XX wieku na współczesne polskie sprawy, także efektowną oprawą muzyczną i plastyczną. Zniesmaczała teatralnymi sztuczkami, które zaspokajały ego reżysera.
Tak samo mieszane odczucia miałem przy „Matce Joannie od aniołów” według Iwaszkiewicza z warszawskiego Teatru Nowego czy „Wielkim Fryderyku” Nowaczyńskiego w poznańskim Teatrze Polskim. Nie widziałem ostatniej jego inscenizacji Wyspiańskiego – bardzo chwalonego „Wyzwolenia” w gdańskim Teatrze Wybrzeże. Ksiądz Andrzej Luter z „Więzi”, z którego gustami teatralnymi często się zgadzam, zapewnia, że to spektakl wybitny.
Dlatego Klaty z miejsca nie skreślam. Choć będę się upierał, że sama intencja i konstrukcja tak zwanego zamkniętego konkursu bardzo upolityczniły proces jego awansu na dyrektora. Na szefa może najważniejszej polskiej sceny, ważnej dla naszej tożsamości. To od niego zależy, na ile od tego upolitycznienia ucieknie. A na ile stanie się zakładnikiem ideologicznej polaryzacji.
„Hamlet” na finał
To znamienne, ale Englert w ostatnich latach polskiej klasyki unikał, choć był wcześniej jednym z jej najważniejszych interpretatorów – na scenach i w teatrze telewizji. Wystarczyć miały grane od lat „Dziady” w dość ekscentrycznej interpretacji Eimuntasa Nekrošiusa, swawolne „Śluby panieńskie”, owoc miłości Englerta do przewrotnego, zdroworozsądkowego Aleksandra Fredry, i zrobiony też przez niego „Kordian”, olśniewający teatralną formą, ale polemiczny wobec romantycznego ducha. To ostatnie dzieło było trochę pożegnaniem wytrawnego inscenizatora z romantyzmem.
Kiedy go pytałem, dlaczego nie ma tego więcej, tłumaczył, że młodsi reżyserzy są na bakier z percepcją polskiej klasyki, zwłaszcza romantycznej. Wiele spektakli w innych teatrach zdaje się potwierdzać tę obserwację. Możliwe wszakże, że teraz, po zmianie dyrekcji, polski dramat klasyczny wróci ławą na narodową scenę. Pytanie, na ile jako przedmiot dowolnych dekonstrukcji czy pretekst do ideologicznych igraszek, a na ile jako okazja do ważnych spostrzeżeń o Polsce i Polakach, jak w niektórych scenach z „Wesela” samego Klaty.
Englert nie odwrócił się od klasyki niepolskiej. Bawił nas „Mizantropem” Moliera, wzruszał i porażał celnością psychologicznych obserwacji w „Trzech siostrach” Czechowa. Zdążył jeszcze zagrać po raz drugi wymarzoną rolę szekspirowskiego Króla Leara. Na swoje pożegnanie wybrał „Hamleta”.
Czekam na niego z ciekawością, choć i ze smutkiem, jak na każde pożegnanie. Czekanie zostało zakłócone kampanią wypominania Englertowi, że obsadza żonę i córkę. Beata Ścibakówna jest aktorką Narodowego od roku 1997, przyszła tu przed dyrekcją męża. Nigdy nie była w nim nadmiernie faworyzowana.
Jednorazowy, gościnny występ Heleny Englert jako Ofelii ma być budzącym grozę przejawem „nepotyzmu”. Możliwe, że ojciec popełnił taktyczny błąd. Ale przecież właśnie się żegna, właśnie odchodzi. Dalszego ciągu „faworyzowania” córki nie będzie. Naprawdę nie widzicie, utalentowany reżyserze Radku Stępniu i utalentowana pisarko Małgorzato Maciejewska, prawdziwych patologii trawiących nasz teatr? Naprawdę symbol ciągłości narodowej sceny nie ma prawa do wyboru, z kim chce to swoje pożegnanie dzielić? Naprawdę?