EN

7.02.2025, 15:04 Wersja do druku

Dosmucacz noworoczny

O sytuacji krytyki teatralnej, w szczególności operowej, pisze Dorota Kozińska w Teatrze.

mat. pras.

Starzeję się i smutnieję. Ale nie tak, żeby od razu rozpaczać. Na tyle jednak, żeby w wagonie londyńskiego metra zwrócić uwagę na inserat z prośbą o wsparcie London’s Air Ambulance Charity – tamtejszego odpowiednika Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, które w Polsce ma status samodzielnego publicznego zakładu opieki zdrowotnej, podległego Ministerstwu Zdrowia. Jeśli bowiem wierzyć informacjom podanym w reklamie, londyńska śmigłowcowa służba ratownictwa medycznego – założona w 1989 roku i od tamtej pory zmniejszająca wskaźnik śmiertelności w przypadku ciężkich urazów o co najmniej jedną trzecią rocznie – utrzymuje się głównie ze składek darczyńców, którzy pokrywają jej potrzeby mniej więcej w dziewięćdziesięciu procentach.

Jak już wspomniałam, starzeję się i czasem coś w kolanie zastrzyka albo w barku zaboli. Po nieprzespanej nocy, spędzonej nad tekstem, który powinien dawno być gotów, czuję się tak bez sensu, że sama już nie wiem, czy to z przemęczenia, czy z powodu czającej się za rogiem demencji. Dlatego kwestia dobrze zorganizowanej pomocy medycznej stała mi się dziwnie bliska. Dlatego nie protestowałam, kiedy jakiś uprzejmy młodzieniec ustąpił mi miejsca w metrze. Rozsiadłam się wygodnie i zapatrzyłam na kolorowy obrazek z reklamą. Ładne te śmigłowce. Takie czerwone, z żółtymi paskami na ogonie i w tylnej części kadłuba. Dzielni ci ratownicy i lekarze, gotowi przeprowadzić operację na otwartym sercu choćby pośrodku ulicy, przetoczyć krew w warunkach polowych i wyłowić z Tamizy niedoszłego samobójcę.

A potem naszła mnie refleksja, że gdyby na podobnej zasadzie miało funkcjonować pogotowie lotnicze w Polsce, wkrótce byśmy wyginęli. Chyba że zbiórkę na tę instytucję organizowano by tylko raz w roku, relacjonowano w czasie rzeczywistym w mediach społecznościowych i nadano jej pozór sportowej rywalizacji – z biciem rekordów i wręczaniem medali dla najhojniejszych ofiarodawców. Statystyczny Polak ma nieco ponad czterdzieści lat, w funkcjonowaniu poznawczym niewiele się jednak różni od wzorowego pierwszoklasisty, który na czymś, co go nie interesuje, potrafi skupić uwagę mniej więcej pół godziny i dostrzega jedynie proste zależności przyczynowo-skutkowe. A do tych nie należy już związek między obywatelskim zaangażowaniem a jakością zdrowia publicznego. Ani tym bardziej wpływ kultury na rozwój społeczno-gospodarczy.

Ma być szybko, łatwo i przyjemnie, a co najważniejsze – nie za pieniądze wyciągnięte z własnej kieszeni. Te lepiej przeznaczyć na coś, co sprowokuje natychmiastowy wyrzut dopaminy do mózgu i pobudzi w nim układ nagrody. Na przykład na jedzenie, luksusowe zakupy albo wizytę w operze: na dostatecznie wypromowanym spektaklu, by tuż po opadnięciu kurtyny wzniecić burzę na insta pieczołowicie otagowanym selfie z kilkoma zdaniami komentarza. Jeśli komentarz okaże się wystarczająco entuzjastyczny, jest nadzieja, że teatr zacytuje go na własnym profilu, a później uwzględni we wniosku o dotację na kolejne kosztochłonne przedsięwzięcie. Pod pewnymi względami zrobiło się osobliwiej niż w znienawidzonym przez Bouleza teatrze mieszczańskim: wyprawa do opery jest już nie tylko świadectwem statusu finansowego i towarzyskiego. Bywa też pretekstem do wejścia w rolę recenzenta, przekonującego swoją publiczność, że krytyka z natury rzeczy nie opiera się na żadnych obiektywnych przesłankach i nikt nie ma prawa rozstrzygać, które opinie są „fachowe”, a którym raczej nie należy ufać.

Istotnie, krytyka teatralna, a zwłaszcza operowa, przeżywa kryzys nie tylko w Polsce. Nigdzie jednak nie jest spychana na taki margines jak w naszym kraju, gdzie recenzje w gazetach powierza się często mediaworkerom, w tygodnikach chętniej udostępnia się łamy krytykom, którzy wykorzystają premierę jako pretekst do omówienia innego przedmiotu lub zjawiska, w pismach kulturalnych zaś stawia na równi opinie miłośników i specjalistów. A przecież nawet ja pamiętam czasy, w których krytykę operową traktowano jako swoiste ukoronowanie kariery recenzenta muzycznego. Sama się nią param od niespełna dwóch dekad – zanim porwałam się na pierwszą solidną analizę spektaklu operowego, kilkanaście lat terminowałam u Erhardta, Pisarenki, Kamińskiego oraz innych majstrów w tym rzadkim i trudnym fachu.

Ostatni Mohikanie ginącego zawodu muszą się teraz mierzyć z widmem wykluczenia z mainstreamu, złośliwymi komentarzami młodszych i bogatszych, którzy każą im się wziąć do uczciwej roboty albo wysyłają ich na emeryturę, oraz z redaktorami pism próbujących przyciągnąć tak zwanego szerokiego odbiorcę, który żąda recenzji nazajutrz po premierze – byle krótkiej, bo ma tylko dwie minuty na czytanie. Ludzkość w zawrotnym tempie mknie ku szczęściu powszechnemu, że zacytuję Przyborę, a ściślej Dosmucacza. Niezapomniany w tej roli Edward Dziewoński zapewniał, że dosmucacze to zawód przyszłości, a jeśli jeszcze na nich za wcześnie, to on poczeka.

Minęło siedemdziesiąt lat z górą i się doczekaliśmy. Nie przewidzieliśmy tylko, jak świetnie do tego zawodu nadadzą się krytycy operowi. Szczęściarze wyposażeni w najszczęśliwsze środki techniczne jadą do wiedeńskiej Staatsoper, żeby strzelić sobie selfie z Netrebko, my jedziemy w to samo miejsce na "Palestrinę" Hansa Pfitznera, żeby potem napisać niemiłosiernie długą i nieprzystępną recenzję. Kilka tygodni po spektaklu, bo musimy sobie jeszcze to i owo przemyśleć. Do tego czasu szwendamy się po pustych bezdrożach zasnutych mgłą. I nie dajemy za wygraną: trzeba wpuścić parę kropel kolorowego smutku w ten bezbarwny roztwór dobrobytu.

Tytuł oryginalny

Dosmucacz noworoczny

Źródło:

„Teatr” 1/2025

Autor:

Dorota Kozińska

Data publikacji oryginału:

03.02.2025