Łukasz Drewniak, człowiek wielu ról – selekcjoner, dramaturg, wykładowca, publicysta, a ostatnio także samozwańczy arbiter definicji krytyka – raczył niedawno pochylić się nade mną z wysokości własnego facebookowego konta – pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
„Kim jest krytyk teatralny? Od miesięcy próbuje to rozgryźć pan Wiesław Kowalski. Pisze kolejny bieda-felieton i dalej nie wie” – napisał z tą charakterystyczną dla siebie mieszaniną pobłażliwości i samozadowolenia. Dodał nawet „pięć warunków brzegowych” krytyka, który – jak się okazało – wygląda dokładnie jak Łukasz Drewniak. Autoportret wykonany w krzywym zwierciadle.
Nie mam wątpliwości, że Drewniak ma wyjątkowy dar – potrafi zmieniać własne zasady szybciej, niż inni zmieniają buty po deszczu. W 2019 roku pisał, że krytyk nie może być dramaturgiem, bo to „kompromitujące”. W 2025 z uśmiechem tłumaczy, że „tylko krowa nie zmienia poglądów”, po czym zdejmuje teatralne buty krytyka i jednym ruchem wskakuje w pantofle adaptatora „Procesu Eligiusza Niewiadomskiego”. Zaiste, tylko krowa nie zmienia poglądów – ale krowa przynajmniej nie udaje, że wymyśliła mleko.
Drewniak lubi powtarzać, że „nie ma papierów na świętość”. W porządku – nikt ich od niego nie żąda. Ale przydałby się choć indeks uczciwości zawodowej, bo ostatnio wszystko wskazuje na to, że jego sumienie prowadzi działalność projektową – raz jako selekcjoner, raz dramaturg, raz komentator. Każda rola ma osobny budżet, lecz jedno konto w banku.
Zdumiewa, z jaką lekkością potrafi odwracać dawne tezy. Jeszcze parę lat temu grzmiał, że „nie da się być po obu stronach barykady”, dziś dumnie rozkłada leżak na jej środku i ogłasza, że to „nowa forma aktywności krytycznej”. Jeśli to jest duch czasu, to pachnie raczej stęchlizną wygodnego kompromisu niż świeżością myślenia.
Drewniak lubi mówić o sobie, że nie ma papierów na świętość. W istocie, jego świętość ma wymiar bardzo praktyczny: objawia się w nieomylności. To on decyduje, kto jest jeszcze krytykiem, a kto już tylko recenzentem; kto ma prawo pisać, a kto „zabiera coś innym wnioskującym”. Przy okazji, gdy ktoś odważy się o nim napisać nie po myśli – zostaje „Teatrem dla Nikogo”, „beneficjentem nepotyzmu” lub „bieda-felietonistą”. Drewniak ma słabość do etykietek – im bardziej złośliwe, tym lepiej. Problem w tym, że im częściej ich używa, tym bardziej sam przypomina bohatera własnych felietonów: zmęczonego moralistę, który broni swego lustra, bo tylko ono pokazuje mu właściwe proporcje.
W wywiadzie udzielonym Tomaszowi Placie Drewniak tłumaczy, że czasem „trzeba iść z duchem czasu”. I dlatego sam – ten dawny rycerz czystości zawodu – bierze pieniądze od teatrów, które opisuje, prowadzi spotkania, selekcjonuje spektakle i pisze o nich, a kiedy ktoś zapyta o konflikt interesów, z pełnym spokojem odpowiada: „to wszystko jest zgodne z prawem”. Z prawem może i tak, ale z logiką? Już mniej.
Z lubością opowiada, że „nie komentuje rozstania z Teatralnym”. I rzeczywiście – zamiast komentarza mamy autobiografię pisaną w odcinkach. Każdy z nich kończy się tą samą pointą: świat się myli, a Drewniak ma rację. Tylko zmienia uzasadnienia.
Może więc nie chodzi wcale o „jedną nóżkę po tamtej stronie”, lecz o umiejętność stania w rozkroku – między ideą a honorarium, między powołaniem a etatem żony, między „nie wypada” a „ale przecież mogę”. W tej pozycji, choć niewygodnej, jest pewien komfort: z rozkroku widać wszystko – tylko trudno się ruszyć.
Nie mam pretensji, że Łukasz Drewniak pisze o mnie z ironią. Ironia to w końcu narzędzie krytyka. Ale jak w każdym rzemiośle, trzeba jeszcze wiedzieć, gdzie kończy się ostrze, a zaczyna piana. I może w tym miejscu przypomnę mu jego własną deklarację z wywiadu: że Facebook nie jest miejscem na merytoryczną dyskusję, bo górę biorą tam emocje. W tym ma rację. Tyle że jego własny post o „bieda-felietonie” jest najlepszym dowodem, że czasem emocje biorą górę nawet nad selekcjonerem Festiwalu Szekspirowskiego.
Nie mam więc zamiaru się obrażać. Gdy Drewniak mówi, że „lubi pomagać ludziom, którzy potykają się o rzeczy najprostsze”, odpowiem mu w jego stylu: to bardzo miłe, ale zanim zacznie pomagać innym, niech sam znajdzie równowagę na tej swojej jednej nóżce. Bo stojąc tak między krytyką a PR-em, między publicystyką a autopromocją, łatwo się potknąć – nie o rzeczy najprostsze, lecz o własny cień.