„Orlando. Biografie” wg powieści Virginii Woolf i filmu Sally Potter w reż. Agnieszki Błońskiej w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMAGAŁAsięKULTURY.
W powieści Woolf Orlando podróżuje przez wieki, zdarzenia, płcie i różne ich wcielenia, żeby znaleźć jaźń świadomą, która posiada najwyższą zwierzchność i sprawuje władzę nad pragnieniami. Są ludzie, którzy nazywają tę jaźń „ja” prawdziwym, powiadają, że to zespół wszystkich jaźni, które w sobie zawieramy, komenderowany przez „ja” kapitańskie, trzymany pod kluczem przez „ja” odźwierne. W przypadku Orlanda ów zespół jaźni wygląda imponująco: chłopiec, który odciął głowę Maura i na powrót ją zawiesił, chłopiec, który usiadł na wzgórzu, chłopiec, który ujrzał poetę, chłopiec, który podał królowej misę z wodą różaną, młodzieniec, który zakochał się w Saszy, dworak, ambasador, żołnierz, podróżnik, Cyganka (po zmianie płci), nadobna dama, pustelnica, kobieta zakochana w życiu, mecenas sztuk, kobieta kochająca, żona, czy wreszcie matka. Każda była inna, każdą mogła Orlanda zawezwać, miała bowiem na swój użytek olbrzymi zapas jaźni, znacznie większy, aniżeli udało nam się pomieścić, bowiem biografia uważana jest za wyczerpującą, jeżeli zda sprawę ledwie z sześciu czy siedmiu jaźni, podczas gdy osoba łacno może mieć ich tyleż tysięcy. Oczywiście Orlando przez te trzy i pół wieku zawsze był/a pisarzem/rką (drugi najważniejszy temat powieści), należał/a do arystokracji, mieszkając wciąż w tych samych, odziedziczonych po przodkach posiadłościach. Zmieniały się tylko wieki, lata, pogoda, mody oraz ludzie wokół, zaskakując czasem najbardziej samego/ą bohatera/rkę. W tych okolicznościach oczywistym wydaje się fakt, że zmieniał/a się też on/a sam/a, ponad trzystuletnie doświadczenie życiowe nie mogło przecież nie pozostawić na nim/niej żadnego śladu.
Gdy się tak bliżej przyjrzeć postaci Orlanda, zwłaszcza w kontekście owego ja prawdziwego, sprawującego władzę nad wszystkimi innymi dostępnymi jaźniami, można zauważyć niezwykle ciekawą rzecz. Z jednej strony, można czytać Orlanda. Biografię jako opowieść o człowieku, próbującym uchwycić w lustrze rzeczywistości swoją prawdziwą twarz, schowaną gdzieś pośród tysięcy różnych jej odbić, z drugiej zaś – jako historię ludzkiej egzystencji, zawierającej w sobie wszystkie możliwe jej warianty, owe jaźnie, zmieniane przez bohatera/rkę na przestrzeni wieków (nierealność tej sytuacji kieruje tę opowieść na zupełnie inną płaszczyznę interpretacji). W tym drugim przypadku Orlando staje się więc czymś na kształt boga/bogini gender – mityczną androgyniczną istotą, zdolną pomieścić w sobie wszelkie ludzkie płcie i ich konfiguracje, istniejące na świecie. Może dlatego zabieg twórczyń spektaklu, polegający na operowaniu w stosunku do Orlanda rodzajem nijakim, wydaje się tutaj czymś zupełnie naturalnym, wręcz koniecznym. Oprócz bowiem tego, że oddaje szacunek biorącym udział w spektaklu osobom, o innej niż binarna tożsamości płciowej, wpisuje się dodatkowo w istotę powieści Woolf, podkreślając symboliczny charakter jej tytułowego/ej bohatera/rki. Oczywiście książka Woolf, oprócz historii ludzkiej tożsamości seksualnej, opowiada również o przemianie, jaką przechodziła z tego tytułu literatura, aczkolwiek w kontekście adaptacji Olgi Byrskiej i Agnieszki Błońskiej zajmowanie się tym tematem nie ma większego sensu, gdyż zostaje on po prostu pominięty. Co ważne, narrator/ka powieści wydaje się tu być ewidentnie kobietą (prawdopodobnie to po prostu Virginia Woolf), a to dlatego, że widać, że dobrze zna kobiety i trafnie potrafi oceniać ich smutne położenie w patriarchalnym angielskim świecie, choć w świetle finałowej teorii o tysiącach jaźni, którymi dysponuje owo prawdziwe, znalezione w końcu przez Orlando „ja”, nie mam śmiałości określić prawdziwej „jaźni” narratora/rki na przestrzeni nawet kilkustronicowego fragmentu powieści, a co dopiero jej całości.
Wydaje się, że Agnieszka Błońska ze swoim zespołem wnikliwie przeczytała Orlanda. Biografię Woolf, pomysł jej bowiem na tę książkę zawiera się w twórczym podejściu do tytułu powieści oraz do wyboru jednego z dwóch głównych tropów interpretacyjnych wobec postaci tytułowej. Jako że – jak twierdzi narrator/ka – biografia uważana jest za wyczerpującą, jeżeli zda sprawę ledwie z sześciu czy siedmiu jaźni, podczas gdy osoba łacno może mieć ich tyleż tysięcy, reżyserka ze swoim teamem konstruuje swojego Orlanda z aż ośmiu opowieści: aktorki (Maria Robaszkiewicz), aktora (Arkadiusz Brykalski), scenografki spektaklu (Katarzyna Kozyra lub w jej roli – Karolina Adamczyk), czterech osób reprezentujących środowisko LGBTQ+ (Lulla La Polaca – Andrzej Szwan, Filipka Rutkowska, Pepe Le Puke, Anu Czerwiński) oraz DJ-ka Karolina Kędziora vel Wyrodna). Robaszkiewicz i Brykalski grają po prostu kobietę i mężczyznę, wnosząc na scenę swoją perspektywę, Kozyra opowiada o płciowej tożsamości poprzez znakomitą scenografię (porozrzucane części kobiecego i męskiego ciała, niedające się złożyć w żadną sensowną całość, zwłaszcza że leżą na kręcącej się wciąż obrotówce, skutecznie utrudniającej swym ruchem jakiejkolwiek próby ich dopasowania), Kędziora vel Wyrodna z kolei przy pomocy muzyki. O reprezentowanych przez nich jaźniach Orlanda można powiedzieć, że są zarówno natury artystycznej, przynależnej teatrowi, w którym pracują, jak i w jakimś stopniu – prywatnej, oparte na własnej biografii i doświadczeniach twórców i twórczyń (w spektaklu pojawiają się filmiki z prób do spektaklu). Obok nich dostajemy wyrywki biografii prawdziwych queerowych osób, które to opowieści – podobnie jak w Orlandzie. Biografii – stanowią nie tylko zapis kolejnego wariantu losu głównej postaci, ale też zarys pejzażu, w jakim współczesnym polskim Orlandom przyszło żyć. Przyznać trzeba, że tonacja tego pejzażu jest zupełnie inna, nie ironiczna i epicka, jak u Woolf, a gorzka i liryczna – czym innym jest wszak literatura, czym innym – życie prawdziwych ludzi, w kraju takim jak Polska.
Owe osiem prawdziwych, ale jakże przecież różnych jaźni „polskiejgo”, „współczesnejgo” (nomenklatura spektaklu) Orlanda zostaje na koniec zderzone z fragmentami prawdziwego Orlanda. Biografii, a więc z archetypem, z którego – jak wyjaśniłem na początku – wszystkie pochodzą i wszystkie się w nim w jakiś sposób mieszczą. Dlatego musiała nastąpić zmiana tytułu, której niektórzy pewnie w ogóle nie zauważyli. Spektakl w Powszechnym ma tytuł: Orlando. Biografie, bo nie o tytułową postać Woolf tu chodzi (znakomicie kreowaną przez Klarę Bielawkę), a o osoby, którym Orlando ze swoim kosmosem daje przynajmniej artystyczne, literackie czy teatralne schronienie. Zestawienie opowieści Woolf z prawdziwymi historiami osób queerowych nieoczekiwanie wskrzesza (generalnie pominięty) istotny w książce Woolf – temat literatury i jej roli w procesie społecznej zmiany, lekko ją nawet w tej kwestii kompromitując. Konstatacja, że literatura – a szerzej sztuka – to generalnie „papierowy mieczyk” Orlanda, może nie jest zbyt odkrywcza, ale dobrze, żeby ludzie teatru ciągle o tym pamiętali, zwłaszcza że w przestrzeni sztuki prawdziwym mieczem nikogo jeszcze nie pokonano. Błońska ze swoim zespołem również walczy, nie ma co do tego wątpliwości, ale za pomocą środków, jakie daje jej teatr, a więc tekstu, zdarzeń, aktorstwa, dobrej, wnikliwie przeczytanej literatury i popularnej – choć nie zawsze dziś skutecznej – strategii włączania prawdziwych, społecznych bohaterów spektakli w jego tkankę (tu zastosowanej znakomicie).
Przedstawienie zrobione jest mądrze, empatycznie i z szacunkiem do widza, któremu nie wykłada się wszystkiego kawa na ławę, a to dziś rzadkość. Może dlatego końcowe pytania Filipki i Anu zachęcają do myślenia, nie wyglądając na życzeniowe gesty. Powiedzieć w sytuacji osób queerowych, że spektakl jest ważny i potrzebny, to nic nie powiedzieć, ale cieszę się, że przedstawienie w Powszechnym nie operuje radykalnym komunikatem, bo on raczej nie pomaga, gdy się chce przynajmniej część społeczeństwa wyedukować i zmienić jej perspektywę na pewne sprawy (przy założeniu, że zespołowi TP o to w ogóle chodzi). Zachęcam Was serdecznie do obejrzenia Orlanda. Biografii, zwłaszcza jeśli chęć poważnej rozmowy na niełatwe tematy jest dla Was ważna. Byłoby też super, gdyby się okazało, że mniejszości mogą wbrew polityce liczyć na wsparcie większości. Myślicie, że to niemożliwe?
P.S. W odniesieniu do Orlanda Woolf używam zaimków męskich i żeńskich, bo tak napisana jest polska wersja tego utworu, w przypadku spektaklu – doceniam próbę mówienia o Orlandzie jako osobie rodzaju nijakiego i staram się tak do niej podchodzić.