„Za dużo wszystkiego” wg scen. i w reż. Michała Buszewicza w TR Warszawa. Pisze Ewa Bąk na blogu Okiem Widza.
Spektakl ZA DUŻO WSZYSTKIEGO TR Warszawa mówi o współczesnym życiu. O nadmiarze kuszących ludzi dóbr i rosnących obciążeniach, przeroście ambicji, wzroście oczekiwań, wzmagającym pędzie, by osiągnąć więcej i więcej, a najlepiej naraz mieć wszystko. To chciejstwo dorównania poziomowi życia na Zachodzie, wiążące się z koniecznością nadrabiania wszelkich deficytów, będących wynikiem kompleksów, niskiej samooceny, chęci sprawdzenia siebie to trend naszych czasów, który formatuje życie zarówno prywatne, jak i zawodowe. Michał Buszewicz, autor i reżyser, zaprasza widzów do korporacyjnego piekła, którego płomień zasila wieczne nienasycenie, bulimiczna konsumpcja, pragnienie słodkiego, miłego, dostatniego życia, posiadanie ciekawej pracy, która tworzy fatamorganę szansy rozwoju, spełnienia obietnic i marzeń, zaspokojenia potrzeb. W takim systemie każdy chce być najlepszy i najważniejszy a walcząc o to przestaje być sobą, bo zmuszony jest tłumić to, kim jest naprawdę. Dokonuje się więc gwałt na naturze człowieka, którym się manipuluje, tworząc w jego otoczeniu fikcyjny, pozornie bezpieczny a w istocie obcy i wyniszczający go świat.
Michał Buszewicz podchodzi do tematu poważnie ale nie rezygnuje z łagodności, troski i czułości przejawiającej się w tym jak przedstawia swoich bohaterów. Sygnalizuje to ich indywidualnym, kolorowym kostiumem, poczuciem humoru, pastelowymi barwami prawie pustej przestrzeni, co ma być kamuflażem czy antidotum na doświadczane zło systemu pracy, który bezdusznie, metodycznie, bezwzględnie doprowadza do przeciążenia psychicznego, wyczerpania fizycznego, wypalenia zawodowego. Praca ponad siły udziwnia osobowości, psuje stosunki międzyludzkie. Pozbawia radości życia, etycznych hamulców. Funduje obsesje, psychozy, lęki (fantastyczna rola zafiksowanego pracoholika Dobromira Dymeckiego, która i wzrusza, i przeraża).
Dziecięcy charakter kolorowego kontekstu (scenografia i kostiumy Dorisa Nawrota, choreografia Katarzyny Sikory) i języka (nazwy stanowisk pracy) sugeruje, że pracownicy - wyłącznie młodzi, zwarci i gotowi na wyzwania - są dopiero na początku drogi życiowej, właśnie startują w wyścigu korporacyjnych szczurów pod niewidocznym ale niezwykle skutecznym monitoringiem (samodyscyplina, pracownicy nadzorują pracowników, wirtualny szef - aniołek kontroluje swoich podwładnych). Wszystko jeszcze przed nimi. Ale obciążeni ponad wszelką miarę obowiązkami, różnymi zadaniami, poddani wszechstronnej inwigilacji: raporty, monitoring, itd.- szarżują i przeginają. Ostra selekcja, wymuszone zaangażowanie, przemęczenie powoduje, że nie zauważają, w którym momencie są uprzedmiotawiani. Metodyczny, bezduszny, podstępny wyzysk usypia ich czujność. Nie sposób zatrzymać się, pomyśleć, zmienić pracę. Pstrokata, lekka, patchworkowa forma przedstawienia maskuje brutalną treść prozy życia. Daje pozór dystansu, poczucia bezpieczeństwa, usprawiedliwienia. Łagodzi stany krytyczne, ostre zapaści. Kamufluje, że jest źle a może być jeszcze gorzej. W gruncie rzeczy Buszewicz pokazuje świat niewolniczej pracy ponad możliwości, wyniszczający, ubezwłasnowolniający. Taki, jak go się ocenia obserwując z zewnątrz (fajna, atrakcyjna, bo dobrze płatna w dużej firmie nie praca a zabawa, np. walka na miecze) i taki, jaki jest w istocie ("opiekuńczy", "zatroskany", "przyjazny" kapitalista, super szef - wirtualny, jak na wideo Michała Dobruckiego rozbrajający Adam Woronowicz - ekstremalnie manipuluje pracownikiem w rozmowie o średniactwie). Sztuka demaskuje, obnaża w tonacji infantylnej formy potęgę destrukcyjnej siłę systemu pracy, który udziwnia, wyniszcza, dezorientuje jednostkę uwięzioną w jego trybach (procedury, motywacje, cele, wydajność, itd.).
Już początek spektaklu jest symptomatyczny. Wygląda na prowokację, bo przez 10 minut wszyscy czekają na spóźniającego się aktora i nic poza tym się nie dzieje, ale to zapowiedź tytułowego nadmiaru, tu straconego czasu, który męczy, zmusza do cierpliwości, trwania w niepewności, sprawdza gotowość podejmowania ryzyka (zostać czy wyjść). Dalej jest podobnie. Aktorzy bez trudu wchodzą w swoje niełatwe role, grają postaci na pozór jednoznaczne, mocno uwikłane w system, który wymaga od nich pełnego zaangażowania niszczącego wzajemne relacje, życie rodzinne, zdrowie (fizyczne, psychiczne, emocjonalne), niepostrzeżenie programującego ich mentalności, tworzącego z ludzi uległe awatary błądzące w labiryncie bez możliwości wyjścia, stymulowane przez impulsy motywacji do granicznego wysiłku, bezdyskusyjnej dyspozycyjności, bezwzględnego podporządkowania. W tym spektaklu jest cała groza - przyczyna i skutek - korporacyjnego wyzysku i narzucanego stylu życia - przeniesiona z realu do teatru (np. przemęczony pracownik ukrywa się w kartonie, by choć przez chwilę odpocząć czy nawet pospać).
Michał Buszewicz idzie w komedię przenicowaną tragedią. W grę asocjacji. Mówi o tym, że egzystując w świecie korporacji, która wkracza we wszystkie obszary życia, można się zatracić, pogubić, wpaść w pułapkę. Uświadamia, że mając przez dekady za mało wszystkiego (stygmatyzująca spuścizna PRL-u) można popaść w drugą skrajność, a człowiek na głodzie - młody, ambitny, z potrzebami - dzisiaj chce dużo, bardzo dużo, coraz więcej i więcej. Nigdy nie ma dosyć. Chce nadrobić stracony czas przeszłych pokoleń (zapracować na bezpieczeństwo ekonomiczne), poprawić swój status społeczny (być, kim chce), dać sobie szansę na rozwój (zrobić wymarzoną karierę), ale nie zawsze zdaje sobie sprawę jak łatwo, jak szybko może zgubić siebie. Za dużo wszystkiego na raz ma do nadrobienia. Za dużo oczekiwań, płonnych nadziei. Za dużo.