„Wujaszek Wania” Antoniego Czechowa w reż. Małgorzaty Bogajewskiej z Teatru Ludowego w Krakowie na 42. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Pisze Ewa Bąk na blogu Okiem widza.
Małgorzata Bogajewska proponuje WUJASZKA WANIĘ Antoniego Czechowa w formie kameralnego teatru. Płynącego od motywacji, czucia, przeżywania do zrozumienia, oswojenia, akceptacji. Reżyseruje spektakl skupiony na budowaniu napięcia, gęstniejący emocjonalnie. To sztuka najwyższej, najszlachetniejszej próby.
Wnętrze domu jest klaustrofobiczne, stare, zużyte, w nieustającym remoncie. Skrzydłami ścian otwiera się na cały świat. Nie zdradza, że jest więzieniem, klatką, schronieniem. Uprzedmiotowionym marzeniem, samotnością, koniecznością bez alternatywy, bez możliwości wyboru. Jasny, ciepły kolor ścian, przykrytych cienką, ochronną folią, buduje atmosferę tego domu, rozświetla wnętrze. Mieszkańcy doskonale się wpisują w to otoczenie. Nie wiadomo, czy świat ich ukształtował, czy to oni świat na własne podobieństwo stworzyli i nieustannie, bez końca go remontują, zmieniają. I tak obraz zwykłej, normalnej, przeciętnej rodziny trwa poza konkretnym miejscem, poza czasem. Choć mówi się o nim, nie ma samowara. Jakby nie ma Czechowa. Jest człowiek, świat w kryzysie. Jego świadomość, czucie, udręka życia. Krystaliczne człowieczeństwo.
Bohaterowie są w fazie schyłkowej, na końcu drogi, która decyduje o kształcie, przeznaczeniu, sensie życia. Każdy z indywidualnym programem, ale też już z bagażem porażek, klęsk, rozczarowań. Ze zdiagnozowaną ich przyczyną. Sztuka prezentuje końcówkę rozpoznania. Definiuje podsumowanie. Gdy się wszystko rozstrzyga, decyduje, kończy, a potem już będzie tylko zmierzało do ostatecznego rozwiązania-śmierci. Bez zmian, bez fajerwerków, bez walki. Ale z jakimś nieokreślonym do końca wrażeniem, że nieważny jest ten ujemny bilans życia, brak miłości, brak szczęścia, spełnienia, rozczarowania. To właśnie w tych usiłowaniach, próbach, syzyfowej pracy jest sens życia. W zapale, intencji, konieczności. W upokorzeniu, poświęceniu, samotności i świadomości daremności wszelkiego wysiłku. Bo nie o samo przeżycie tu chodzi. Życie samo w sobie ma wartość i sens. I wszystko, co ze sobą niesie. Dobro i zło. I wszelkie ich niuanse, odcienie. Wszystko.
W takim punkcie granicznym jest Niania (Jadwiga Lesiak). Ma demencję. Siedzi milcząca, nieobecna, wycofana. Już się nie krząta, nie robi na drutach, reaguje nieadekwatnie do sytuacji. Gaśnie. Robi wstrząsające wrażenie. Ale wystarczy być. Wiemy, kim była, co robiła. Czujemy, że odchodzi. I choć jest to widok bolesny, przejmujący, trudny do zniesienia, to mamy świadomość, że jej życie pełne pracy, oddania, służbie, jest spełnione. Jadwiga Lesiak pozwala nam w pełni odczuć tę intensywną, choć prawie milczącą obecność.
Maria Wojnicka, wdowa i matka, pozostaje zamknięta w swoim świecie. Powtarza jak mantrę, że należy wierzyć i słuchać profesora. Ukształtowana przez przeszłość, w niej tkwi ubezwłasnowolniona. Jak pozostałe kobiety nie ma wiele do powiedzenia. Barbara Szałapak gra osobę, która ma wszystko za sobą. Niczego już nie dokona, niczego nie zmieni. Tym bardziej samej siebie. Upiera się tylko przy swoim ślepym oddaniu fałszywemu, męskiemu autorytetowi.
Profesor Seriebriakow (Kajetan Wolniewicz), zdziecinniały hipochondryk jako naukowiec jest skończony, czeka na śmierć terroryzując otoczenie z zaciekłością, zaborczością stetryczałego starca, który boi się bólu, a tak naprawdę śmierci. Nic nie osiągnął, nic nie znaczy a jednak próbuje wpływać na życie innych. Irytuje swoją pewnością siebie, mimo że wie doskonale jak jest słaby, bezsilny. Nie sprzeda domu, nie kocha żony. Jest całkowicie bezużyteczny a jednak to jego obecność tak mocno elektryzuje otoczenie, powoduje, że wszyscy się zmieniają i mają szansę spojrzeć na siebie z innej, podsumowującej ich życie perspektywy. To starość histeryczna, zdziecinniała, bez godności, ale ponieważ taka jest, dopomina się uwagi, troski i w końcu ujmuje, wzrusza. Żona przy nim zostaje.
Tielegin (Tadeusz Łomnicki), rozbitek życiowy ośmieszony przez żonę, do końca robi wszystko, by nie stracić radości i wiary w życie. Nie przeszkadza mu, że gra na ukulele. A gdy jeszcze śpiewa, rozbraja smętki, choć na moment, na mgnienie. Dowodzi, że może nie trzeba zbyt głęboko rozpamiętywać swego cierpienia, nie rozszarpywać ran. Bo to zabija, niszczy. Wybaczenie, a przynajmniej dystans do tych, którzy nas krzywdzą, pomoc im przynosi ulgę, daje poczucie, że robi się, co trzeba. Tadeusz Łomnicki z powodzeniem gra ciepłą postać, która naiwną, ufną wiarą kocha życie i swoją obecnością niepostrzeżenie wprowadza spokój, równowagę, radość.
Wujaszek Wania (Piotr Pilitowski) żył zawsze dla innych, nigdy dla siebie. Ze świadomością, że inaczej nie można. Zrezygnował z siebie i nic dziwnego, że nic mu na koniec nie zostało. Może poza uczuciem, że inne wybory, byłyby dla niego lepsze, szczęśliwsze. Ale taka myśl nie dawała mu żyć tylko przez chwilę. Wystrzeliła i zgasła. Pozostał do końca, kim był zawsze-dobrym, pracowitym człowiekiem. Wszystko przyjmował z pokorą. Ból skrywał. Scena, kiedy wchodzi z kwiatami i widzi Astrowa z Heleną, jest tym momentem, w którym wiemy co czuje, gdy cierpi z powodu straty (nie tylko kobiety, którą, wydaje się mu, że kocha ale wszystkich innych życiowych możliwości, z których zrezygnował). Piotr Pilitowski doskonale potrafi oddać skalę dramatu tej postaci.
Doktor Astrow (Piotr Franasowicz) młodszy, a już zmęczony życiem i sobą mężczyzna, też ciężko pracował przez całe życie. Jego miłość do ludzi, świata, piękna nie potrafiła go jednak ocalić. Kochał deklaratywnie (Helena), nie chciał być z osobą, która była mu bezgranicznie oddana (Sonia). Tylko pragnął, całe życie pragnął, nawet wiedział czego pragnie a ponieważ nie wierzył w siebie i starał się za mało, pozostał z niczym. Świadomość, że życie w swej istocie nie ma sensu, zagłuszał pijaństwem na umór. Piotr Franasowicz gra młodego, pełnego werwy, energii Astrowa. Dynamicznie, sugestywnie. Tym bardziej dramatycznie odczuwa się brutalnie cyniczne zachowanie jego bohatera. Szczere wyznania. Samooskarżenia. I końcowe wycofanie.
Piękna, namiętna Helena (Roksana Lewak) wszystkich rozpala ale nikogo nie zaspokaja. Jest tajemniczym przedmiotem pożądania, jednak zmarnowała wszystkie atuty: talent muzyczny, urodę, zmysłowość. Szansę na szczęście straciła w momencie wyboru profesora Seriebriakowa na męża. Kolejne jej decyzje były konsekwencją pierwszej. Cały potencjał zaprzepaściła. Pogrążona w melancholii, bez miłości traci chęć do życia. Rezygnuje z oferty Astrowa, znosi humory męża, który staje się coraz bardziej uciążliwy, próbuje nawiązać bliższe relacje z Sonią. Rozumiemy ją, bo Roksana Lewak dokładnie swoją grą odkrywa motywacje, wyjaśnia wybory, ilustruje zachowanie Heleny. Żal nam tej młodości straconej, tej urody tylko do kontemplowania, podziwiana. I tego, że się poświęca, choć każda inna decyzja byłaby złym wyborem (Astrow, Wujaszek Wania). Tragizm tej postaci polega na tym, że nie może żyć dla siebie. Pozostaje, jak inni, w sytuacji bez wyjścia. Marnotrawi potencjał, jest nieszczęśliwa i mimo że jest młoda, jej życie się skończyło. Nic się w nim już nie zmieni. Po kres.
Dobroduszna, ufna, oddana Sonia (Maja Pankiewicz) ujmuje swoją skromnością i skrywaniem bólu, na który nie zasłużyła. Przyjmuje cios za ciosem z pokorą, spokojem, godnością. Przemilcza te razy od ludzi, których kocha nad życie. Wybacza. Zakłamuje rzeczywistość, by nie stracić resztki radości, energii, siły niezbędnej do życia. Ona też jest młoda (jak Helena, Astrow), ale wszystkie wątki jej życia już się domknęły. Życie Soni jest wypadkową decyzji niezależnych od niej samej. Będzie, jak było. Świadomość tego nie zabija jej, a wzmacnia. Jest naturalna. Tak więc dalej uporczywie będzie pracować, trwać, żyć i to jest jej wybór. Maja Pankiewicz w subtelny, delikatny sposób pokazuje przemianę nieporadnej, nieśmiałej, zakompleksionej Soni w osobę, która przejmuje inicjatywę i bierze odpowiedzialność za siebie i innych. Z jakąś nadludzką dyscypliną, determinacją, akceptacją. Z wiarą.
I w końcu mała dziewczynka, piękna jak aniołek, gra na skrzypcach. Ona jest początkiem, który może rozwinąć się w spełnione, szczęśliwe ciągi dalsze. Ma talent, potencjał, czas. Jej życie może przynieść to wszystko, czego zabrakło lub co stracili, zaprzepaścili bohaterowie Czechowa. Za czym tęsknili, za czym śnili, co naprawdę prawdziwie, mocno by ze wzajemnością pokochali. Bez duchowego cierpienia, bez zawodu, rozczarowania, zwątpienia. Czy jednak jest to możliwe? Warto pomarzyć, że tak. Warto pomyśleć, że wszystko jest możliwe.
Piękny, mądry, prawdziwy spektakl o ludziach, o życiu, o trudnym człowieczeństwie wyczarowała swoją sztuką Małgorzata Bogajewska. Przedstawia nam ludzi, którzy żyją wyłącznie dla innych, spragnionych miłości, szczęścia, spokoju. Daje odczuć klęskę tych wysiłków. Aktorzy z najwyższą maestrią oddali jej wizję na scenie. Energia popłynęła ku widzom. Ci byli zachwyceni. Bo taka sztuka krzepi, wzrusza, uszczęśliwia. Nadal mocno działa.