Dawno o tym zjawisku powinienem napisać, gdyż długo je obserwuję, jestem mu wierny, a kolejne zdarzeniom artystycznym najczęściej przyklaskuję. Ale wiecie, jak to w życiu często bywa - do chwalenia tego, co bliskie przystępujemy z opóźnieniem, uważając, że dobry będzie każdy czas, a na tapecie rzeczy pilniejsze.
I moim przypadku tak się zdarzyło. Obserwowałem dosłownie z bliska krakowski „Teatr Bez Rzędów", we wszystkich premierach uczestniczyłem, tej kulturalnej miejscówce pomagałem, gdyż podobało mi się to, co robią. Już Wam objaśniam, co to za scena, bo zapewne nie wiecie. Śmiało podejrzewam, że nie zna jej nawet mój kolega z prawej strony w „Trybunie" ( pozdrawiam Cię Tomku po chińsku!), który zna teatralne sceny i aktorów, jak mało w Polsce kto.
„Teatr Bez Rzędów" został założony w 2008 roku przez Lecha Walickiego. Pomysł był prosty: grupa aktorów profesjonalnych (zatrudnionych w teatrach) i nieprofesjonalnych chciała stworzyć coś nowego, teatralnie interesującego, scenę bez dyrekcji i zbędnych formalizmów, scenę prawdziwą, bez aktorskich angażów lecz z zaangażowaniem, bez korporacyjnych metod pracy, bez myślenia o olbrzymich zyskach finansowych. Nie muszę Wam tłumaczyć, że nawet prosty pomysł olbrzymich wymaga jednak trudów organizacyjno-finansowych. Pokonali je.