„Śledztwo” wg Stanisława Lema w reż. Macieja Masztalskiego, koprodukcja Wrocławskiego Teatru Współczesnego i Teatru Ad Spectatores. Pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Wszystkich.
Obłęd? Nekrofilia? Zabawa szalonego naukowca? Takie tropy były rozważane przez ekipę dochodzeniową, gdy najpierw przemieszczały się, a później znikały z brytyjskich kostnic zwłoki. Tytułowe śledztwo nie toczyło się ani wartko, ani skutecznie, bo sprawa stanowiła nie lada wyzwanie. Brak oczywistego motywu i dziwaczność samych zajść przyprawiała Scotland Yard i współpracowników tej instytucji o ból głowy. Nieprawdopodobne scenariusze i mozolnie odrzucane fałszywe tropy wydawały się prowadzić donikąd. Sterty ciężkich akt do przejrzenia pozostaną wymownym symbolem wagi wydarzeń. Z perspektywy nieobciążonego służbowym obowiązkiem ich wyjaśnienia widza rzecz wyglądała jednak mniej przytłaczająco.
Reżyserskim pomysłem na inscenizację powieści Stanisława Lema było obsadzenie w rolach męskich kobiet. Pozwoliło to zaistnieć historii w oryginalny sposób, a i przydało jej subtelności nieoczywistej w męskim graniu, gdzie hollywoodzkie wzorce każą aktorom zachowywać właściwe twardzielom twarde miny. Tutaj był powód do doświadczania emocji i zostały one właściwie okazane. Najwyraźniej wybrzmiały u grającej Porucznika Gregory’ego Aleksandry Dydko. Przejęta, poruszona, bliska załamania, gdy śledztwo nie rozwijało się tak, jak można było sobie życzyć, wciąż próbowała zachować racjonalność i utrzymać wysokie tempo aktywności. Fizyczne ekscesy na bieżni, jednym z nielicznych rekwizytów, jakie znajdowały się na otwartej scenie Muzeum Teatru, w połączeniu z upalnym powietrzem tego czerwcowego dnia musiały stanowić dla niej nie lada wyzwanie. Poradziła sobie, na co zwróciła uwagę zawsze przecież krytyczna Ela, znakomicie.
Przełożonym Gregory’ego był Inspektor Sheppard, w którego wcieliła się Zina Kerste. Ta piękna aktorka tutaj konsekwentnie wykreowała władczą i zdystansowaną funkcjonariuszkę brytyjskiej policji. W niektórych scenach wręcz iskrzyło pomiędzy nią a osobą nominowaną przez nią do wyjaśnienia tajemniczych trupich przemieszczeń. Byliśmy świadkami swego rodzaju nierównej gry pomiędzy dwiema kobietami, w której przewaga jednej wynikała zarówno z relacji zwierzchności, jak i zapewne z większej otwartości na najbardziej nawet nieprawdopodobne rozwiązania zagadki. Dobrze się to oglądało, zwłaszcza że otwarta scena i pandemicznie ograniczona widownia skróciły dystans pomiędzy widzami i aktorami. Nikt nie siedział w rzędzie dalszym niż drugi.
Trzecią, najbardziej charakterystyczną i barwną, także dosłownie, postacią był Doktor Sciss, statystyk, próbujący dzięki analizie danych odkryć prawidłowości stojące za serią incydentów z udziałem zwłok i przewidzieć, co jeszcze się wydarzy lub nie. W tę ekscentryczną postać wcieliła się Beata Rakowska, której modus operandi oscylował pomiędzy drylem dydaktyczno-wykładowym a trybem śpiewno-pijackim. Przeważał ten pierwszy, jednak z drugim związane były niezwykle efektowne sceny: śpiewania careoke piosenki Céline Dijon „My Heart Will Go On” i korzystania z serwisu www.kompandopicia.com. Świadczący te jakże użyteczne usługi reżyser Krzysztof Kopka z kinowego ekranu wychylał szklaneczki spirytusu znad książki „Prawa epidemii”. Nawiasem mówiąc projekcje towarzyszyły różnym fragmentom spektaklu: widzieliśmy cmentarz, poruszanie się po lesie czy też mapę z zaznaczonymi miejscami tajemniczych zajść. Jeżeli dodamy do tego pojawiającą się od czasu do czasu muzykę, to nieco surowa inscenizacja okaże się wcale atrakcyjna.
Pośród postaci drugoplanowych czarnym strojem zwracała uwagę dama z twarzą ukrytą za tiulową mantylką. Zaśpiewała raz, z ekspresją, której po duchu nikt by się nie spodziewał, francuską piosenkę, a poza tym po prostu była. Czyżby ucieleśniała ów nieodgadniony czynnik X, o którym mimochodem wspomniała któraś z postaci?
Inną, bardzo udaną rolę, a właściwie role drugoplanowe zagrał Marcin Chabowski. Jako usłużny i gotowy na każde skinienie asystent (sekretarz?) pani Inspektor Sheppard sprawdził się wybornie. Wspierał swoją przełożoną miną srogą a zdegustowaną stwarzając dodatkowe przewagi w szeregu jej bezkrwawych, a nawet bezprzemocowych konfrontacji. Rola zwłok była wprawdzie mniej wymagająca, jednak byliśmy z Elą niezmiennie zachwyceni.
„Śledztwo” w reżyserii Macieja Masztalskiego stało przede wszystkim aktorstwem, jednak zdarzały się i pomysłowe perełki wyrafinowanej teatralności. Zapadła nam w pamięć scena jazdy samochodem w niebieskim świetle, jedyna chyba autentycznie zbiorowa scena w całym spektaklu. Oszczędność scenografii, częściowo wymuszona przez ograniczony charakter przestrzeni, rekompensowana była projekcjami i otwartością sceny.
Jeżeli coś mogło pozostawić niedosyt, to – jak zauważyła Ela – niedostatek tego napięcia, które może towarzyszyć trudnej do wyjaśnienia sprawie kryminalnej. Zastanawiając się, czy Ela i w tym przypadku miała rację, przypomniałem sobie trzy, w mojej ocenie, niedoróbki tekstu Lema. Skąd w Anglii, i to kilkadziesiąt lat temu, śnieg sypiący tak gęsto, że był w stanie zasypać ślady? Jak to się stało, że brytyjski policjant miał przy sobie pistolet? Dlaczego kierowca ciężarówki nie zabierał z powrotem pomocnika? Wyjaśnienie, że ten został, bo pomagał w rozładunku wydało mi się nielogiczne, bo przecież dopiero po zakończeniu rozładunku samochód udawał się w drogę powrotną. To są jednak drobiazgi, tak zwane dobrodziejstwo inwentarza, którym zmuszeni jesteśmy dysponować, gdy przestępujemy do działań twórczych opartych na tekście literackim.
Inscenizacja okazała się dla nas, a zapewne także dla innych uczestników, udanym powrotem do teatru. Wspólny wysiłek Ad Spectatores i Wrocławskiego Teatru Współczesnego dał dobry efekt. W odróżnieniu od Porucznika Gregory’ego, który dokonywał najbardziej nieprawdopodobnych intelektualnych łamańców, nie musieliśmy koniecznie dążyć do rozwikłania zagadki. Dobrze jest mieć taki komfort i nie tłumaczyć się, jak rzeczony policjant: „Ja tylko bronię się przed cudownością tej sprawy”.
Jarosław Klebaniuk – Instytut Psychologii Uniwersytet Wrocławski