Jeszcze niedawno był głównie rozpoznawalny jako Koza – jeden z najinteligentniejszych i najbardziej bezczelnych głosów polskiego rapu, outsider z Raszyna, który swoją twórczość traktował jak niekończący się freestyle o traumie, wykluczeniu, gniewie i Polsce. Dziś Kamil Białaszek to nazwisko, które pojawia się na ustach dyrektorów teatrów repertuarowych szybciej niż program nowego sezonu. Teatr Narodowy, Teatr Powszechny, Teatr Żydowski – wszyscy chcą mieć „swojego” Kamila. Skąd to przyspieszenie? Co właściwie reprezentuje Białaszek – i dlaczego to takie ważne? – pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
Powiedzmy to wprost: polski teatr od lat potrzebował nowego głosu – nie kolejnego absolwenta klasy reżyserskiej, który przeczytał Janion i Grotowskiego w pierwszym semestrze i do końca życia mówi ich językiem. Potrzebował kogoś, kto zna język ulicy, a nie tylko Foucaulta; kto ma instynkt hip-hopowca, nie tylko kompetencje dramaturgiczne. Potrzebował kogoś, kto zamiast „redefiniować polskość”, po prostu w nią uderzy, bo wie, czym naprawdę śmierdzi polski patriotyzm spod sklepu Żabka.
Białaszek jest dokładnie takim reżyserem.
Jego spektakl Nowy Pan Tadeusz, tylko że rapowy to coś znacznie więcej niż dowcipna fuzja klasyki z hip-hopem. To akt wandalizmu na epopei narodowej, ale wandalizmu jak najbardziej potrzebnego – brutalnego, świadomego, metakrytycznego. To nie jest polska wersja Lin-Manuela Mirandy. Białaszek nie chce „uczynić Mickiewicza atrakcyjnym dla młodzieży”. On chce go rozłożyć na części pierwsze, pokazać, że ten „Adam” był jednym z nas – miał ego większe niż flow, pisał dissy na swoich przeciwników i lubił błyszczeć w towarzystwie. Zamiast zakurzonego pomnika – żywa, niepokorna figura, poddana bezwzględnej wiwisekcji.
Jest też coś jeszcze, co decyduje o fenomenie Białaszka – jego autentyczność. W czasach, gdy nawet bunt w teatrze bywa wykalkulowany, on przynosi doświadczenie, którego nie da się wyczytać z książek: dzieciństwo w patologii, traumę milczenia, brutalne spotkania z policją, biedę, przemoc, mefedron i psy sprzedawane za narkotyki. W jego opowieści nie ma pozy – jest wściekłość. Ale i nadzieja. Bo Białaszek to nie nihilista. To człowiek, który chce „odzyskać Polskę”, tyle że dla tych, którym wcześniej mówiono, że są zbyt głośni, zbyt brudni, zbyt niewykształceni, żeby mówić o patriotyzmie.
Kiedy mówi, że jego patriotyzm to stypendium państwowe, język polski i niezgoda na faszyzm – nie jest to deklaracja z Instagrama. To konkret. To realna próba odzyskania sensu w świecie zdewastowanym przez cynizm.
I dlatego właśnie teatry się do niego ustawiają w kolejce. Nie dlatego, że to modne – ale dlatego, że wiedzą: nie mogą sobie pozwolić, by przegapić moment, w którym polski teatr naprawdę się zmienia. Nie przez kolejną dekonstrukcję Czechowa. Nie przez zamówienie sztuki o katastrofie klimatycznej. Ale przez głos chłopaka z Raszyna, który widział więcej przemocy, niż niejeden dramatopisarz jest w stanie wymyślić.
To nie znaczy, że Białaszek nie wzbudza wątpliwości. Owszem, jego teatr bywa publicystyczny, zgrzytliwy, niepokorny do granic nadużycia. Czasem zbyt oczywisty. Czasem wręcz agresywny. Ale być może właśnie tego potrzebujemy. Bo – jak mówi sam reżyser – „teatr jest miejscem, w którym mierzę się z tym, co najbardziej poj**ne w naszej rzeczywistości”. I robi to z siłą, której nie da się zignorować.
Więc czy Kamil Białaszek odmieni polski teatr?
Nie wiem. Może po prostu mam już inny PESEL, może to nie moja bajka. Ale wiem jedno: chcę zobaczyć, co zrobi dalej.
Bo nawet jeśli to nie jest mój teatr, to jest to teatr, który porusza. A jeśli polska scena rzeczywiście ma się zmieniać, to nie zaszkodzi, żeby ktoś wreszcie potrząsnął nią naprawdę mocno.