„Gargantua i Pantagruel. W opactwie Theleme” w reż. Marcina Libera w Teatrze Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu. Pisze Henryk Mazurkiewicz w „Teatrze”.
„Gargantua i Pantagruel” Libera i Czaplińskiego nie jest prostą antyutopią. Antyutopijność stanowi tu raczej pretekst do refleksji nad naturą pożądania i pułapkami radykalnej emancypacji.
„Gargantua i Pantagruel. W opactwie Theleme” to znakomity wybór na uczczenie sześćdziesięciolecia teatru, który sam w sobie - choć z pewnymi zastrzeżeniami - przypomina takie „opactwo na opak". Oczywiście, znacznie bardziej udaną jego wersję, bo pozbawioną pretensji do bycia utopią. O dziele Rabelais' go niemal każdy coś słyszał i coś wie. Mało kto jednak zadał sobie trud przestudiowania wszystkich pięciu ksiąg tej obszernej encyklopedii renesansowej rzeczywistości. Utwór ten, oparty na istniejących już przed narodzinami Francois Rabelais'go ludowych legendach, rozbudowywany był przez wszechstronnie wykształconego duchownego i lekarza przez ponad dwie dekady. Niektóre rozdziały ukazały się dopiero po jego śmierci, chociaż kwestia ich autentyczności wciąż pozostaje przedmiotem sporów.
„Gargantua i Pantagruel” to swoisty literacki tygiel, w którym mieszają się epickie opowieści, prześmiewcze parodie i filozoficzne refleksje. Autor z premedytacją burzy granice między rzeczywistością a fikcją, tworząc opowieść przepełnioną pastiszem, groteską i absurdem. Biorąc pod uwagę, że powstała ona w czasach inkwizycji - kiedy na stosach spłonęło kilku przyjaciół Rabelais'go - stanowi jednocześnie kronikę ducha epoki i przewrotny manifest wolności myślenia.Wałbrzyski spektakl wyławia z tego bogactwa jeden wątek podniesiony do rangi podtytułu - „W opactwie Theleme".
Jeden, ale za to kluczowy, bo mowa o pierwszej utopii w literaturze francuskiej. Prolog wprowadza nas w sytuację: po „brutalnej i długiej" wojnie Gargantua (świetna kreacja Agnieszki Kwietniewskiej) pragnie wynagrodzić swojego wiernego druha i doradcę - Mnicha Jana (charyzmatyczny Ryszard Węgrzyn). Zadanie okazuje się niełatwe. Bohater, wierny swojemu ascetycznemu usposobieniu, odrzuca zarówno majątek, jak i honorowe tytuły. Jego pragnienie to skrawek ziemi, na którym chciałby wznieść klasztor - miejsce jedyne w swoim rodzaju. Opactwo, gdzie wszystko ma być na opak, mające stać się królestwem wolności i rozkoszy, rządzącym się jedną zasadą: „Rób, co chcesz!". Grecki źródłosłów „utopii" przypomina o jej istocie - to miejsce, którego nie ma, miejsce niemożliwe, nie-miejsce.
Mirek Kaczmarek, odpowiedzialny za scenografię, kostiumy i reżyserię świateł, materializuje tę ideę na scenie, odchodząc od monumentalizmu i drobiazgo-wości znanych ilustracji Gustave' a Dore. Jego wizja jest świadomie umowna, przemyślanie prosta i wyzywająco minimalistyczna - przestrzeń zbudowana z sześciennych klocków, schodów i wielkich ruchomych parawanów-- zwierciadeł. Wszystko tu trzeba sobie domyśleć i dowyobrazić - od orgii przedstawionej w groteskowych, pantomimiczno-akrobatycznych numerach, po alabastrową fontannę, symbolicznie ulokowaną w centrum opactwa. Grupowe choreografie i układy Pauliny Jaksim, sztubacko zabawne i pełne prowokacji, idealnie wpisują się w anarchiczny klimat spektaklu.
Mieszkańcy i mieszkanki opactwa raz stają się galerią żywych rzeźb, raz plemieniem odprawiającym surrealistyczne rytuały. Osiemnastoosobowa obsada przedstawienia pod reżyserską batutą Marcina Libera czuje się w tej scenicznej wizji jak ryba w wodzie. Dzięki doczepionym w zaskakujących miejscach perukom oraz dziwacznym fryzurom przypominają jednookich, bezgłowych, wąskoustych czy czterookich - istoty, które w wyobrażeniach średniowiecznych Europejczyków zamieszkiwały krańce świata. Ubrani w obcisłe fiołkowe kombinezony aktorzy wydają się zarazem bezpłciowi i zmysłowi. Stroje te czynią ciało centralnym medium wyrazu - delikatnym, wrażliwym organem, gotowym na „masowanie, lizanie, dmuchanie, ciągnięcie, ssanie, dotykanie, pocieranie, drapanie, podrażnianie...", jak głosi jedna z klasztornych litanii.
Niełatwe zadanie przypadło Janowi Czaplińskiemu, dramaturgowi cenionemu przez wałbrzyską publiczność za tryptyk "Superstar", zrealizowany wspólnie z reżyserką Anetą Groszyńską. Obawy, że spektakl rozpadnie się na chaotyczne, luźno powiązane sceny - benefisów postaci czy minidramatów - były uzasadnione. Jednak Czapliński okazał się mistrzem porządkowania tego bogactwa. Zgodnie z duchem intertekstualności Rabelaisowskiego oryginału, zręcznie wplótł w tekst cytaty, takie jak Mickiewiczowskie „dwa ziarnka goryczy" czy odwołania do Szekspira, nadając jednocześnie narracji klarowną strukturę.
Głównym narratorem jest Skryba (Piotr Mokrzycki) - członek zakonu, zmagający się z refleksjami nad własną, nie do końca bierną rolą kronikarza. Drugą kluczową figurą jest Nowy (Mikołaj Krzeszowiec), dzięki któremu widz poznaje regułę klasztoru, jego zwyczaje i codzienne życie. Bo, wbrew pozorom, pewne zasady w opactwie jednak obowiązują. Chociażby zapisy do tabelki prowadzonej przez Siostry Bliźniaczki odpowiedzialne za „geometrię wielokątów" (Dorota Furmaniuk i Kinga Świeściak) czy podporządkowanie się przepowiedni Ojca Pytii (Piotr Tokarz) -wyroczni wspólnoty. To on nadaje każdemu liczbę, wyznaczając datę graniczną, po której - zgodnie z zasadą równowagi energii - będzie musiał lub musiała odejść, ustępując miejsca nowej osobie. "My się szanujemy przecież. Renomowana placówka. Profesjonalnie wymyślona i mądrze zarządzana" - uspokaja Siostra Minetka w brawurowej interpretacji Angeliki Cegielskiej.
Reguły są jednak nieliczne i ograniczają się do subtelnego porządkowania celebracji przyjemności, których w opactwie nie brakuje. Od intymnych doświadczeń w saloniku BDSM, po wspólne ekstrawaganckie przygody kulinarne - każdy znajdzie tu coś dla siebie. Nawet ci, którzy drżą z rozkoszy, odgrywając scenki rodem ze szkoły aktorskiej, gdzie na oczach publiczności bezwzględna pani profesor brutalnie ich upokarza. Wszystko po to, by każdy mógł „podążać za swoim entuzjazmem najlepiej jak potrafi", a jednocześnie „nie mieć żadnych oczekiwań co do efektu".
Tak pomyślany raj na ziemi szybko odsłania swoje liczne pęknięcia i ciemne strony. Jedna z mieszkanek - już niemłoda, choć „identyfikująca się jako osoba młoda" - wyraża lęk przed nieuchronnym starzeniem się i utratą atrakcyjności. Inny członek wspólnoty z rozgoryczeniem mówi o „nowych", którzy przychodzą na gotowe i bez skrupułów obierają „weteranom" tego miejsca ich zasłużone przyjemności. Jedyna rada, jaką ma do zaoferowania, brzmi: „Zanim cokolwiek zaczniesz, wysraj się porządnie i drogę myślom oczyść". Ale zgromadzeni są już daleko od takich prostych prawd. W ostatniej scenie, przy hipnotyzującej muzyce Tomasza Leszczyńskiego, oglądamy wizję Wolności 2.0 - bezwolne ciała, zanurzone w niekończącej się rozkoszy, poruszają się synchronicznie w ekstazie. Siedzą na tych samych klockach, które jeszcze przed chwilą służyły im za budulec dla monumentu na cześć Gargantui - reliktu przeszłości.
"Gargantua i Pantagruel" Libera i Czaplińskiego nie jest prostą antyutopią. Antyutopijność stanowi tu raczej pretekst do refleksji nad naturą pożądania i pułapkami radykalnej emancypacji. Czapliński okazał się mistrzem porządkowania bogactwa Rabelais' go. Zgodnie z duchem intertekstualności oryginału, zręcznie wplótł w tekst cytaty, takie jak Mickiewiczowskie „dwa ziarnka goryczy" czy odwołania do Szekspira, nadając jednocześnie narracji klarowną strukturę.
Wszyscy natomiast, chcąc nie chcąc, dochodzą do zaskakującego wniosku: przyjemność to... ciężka praca. Przyjemność szybko się wyczerpuje. Czy istnieje na to jakieś rozwiązanie? Pod wpływem namów Nowego Siostra Minetka, prywatnie córka Mnicha Jana, postanawia przejąć władzę. W akcie zamachu stanu dusi ojca we śnie - za narzędzie zbrodni służy jej poduszka ozdobiona złotą aplikacją przypominającą waginę (można to odczytać jako prześmiewcze nawiązanie do Wilgotnej Pani i Moniki Strzępki). Rozczarowany i zmęczony założyciel opactwa niemal bezwolnie przyjmuje swoją śmierć. Jednak zuchwała rewolucjonistka nie cieszy się długo władzą. Zgodnie z porzekadłem zostaje pożarta przez wszczętą przez siebie rewolucję.
W obliczu doniesień o czymś nadciągającym zza horyzontu, zbuntowana, nękana ciągłym nienasyceniem wspólnota domaga się dla siebie „całej" przyjemności. Kiedy więc Gargantua wreszcie odwiedza Theleme, z żalem przyznaje, że „nie tak to miało być!". Nie zamierza wszakże niczego naprawiać. Nazwa opactwa - Theleme - pochodzi przecież od greckiego słowa, oznaczającego wolę lub pragnienie. Spełnienie każdego swojego „chcę" okazuje się drogą donikąd, daleką od szczęścia czy spełnienia. Max Scheler, jeden z ojców antropologii filozoficznej, nie bez powodu definiował człowieka jako istotę zdolną do powiedzenia „nie". Według niego człowiek to „asceta życiowy" i „wieczny protestant wobec nagiej rzeczywistości". Bez tego „nie" łatwo staje się niewolnikiem swoich żądz, rozpuszcza się w nich i zanika.
Szkoda, że klasyków filozofii nie czyta większość tych, którzy próbują zakładać swoje sanktuaria hedonizmu i wolności. Gdyby to robili, wiedzieliby, że zasada „czyń, co chcesz" nie jest pomysłem współczesnych, lecz pochodzi od św. Augustyna. Rabelais świadomie wkomponował ją w swoje dzieło, zakładając, że będzie oczywista dla jego czytelników. Jest w niej jednak jedno, kluczowe zastrzeżenie: „Kochaj i czyń, co chcesz!". Nie chcę wyjść na dewota ani kogoś, kto nie miałby prawa zbliżyć się do opactwa Theleme. Niemniej - miłości w tym raju na ziemi brak. Pozostaje jedynie rozkosz: ciężka, mozolna, szybko wyczerpująca się i wyczerpująca.