"Nad Niemnem. Obrazy z czasów pozytywizmu" wg Elizy Orzeszkowej w reż. Jędrzeja Piaskowskiego w Teatrze im. Osterwy w Lublinie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
Dostajemy starą powieść Orzeszkowej opowiedzianą w konwencji baśni, chwilami prześmiewczej, chwilami poetycznej. Ale czy bajką jest tu mocny ładunek fascynacji polskością? Mam wrażenie, że o tym Hubert Sulima i Jędrzej Piaskowski mówią jednak serio.
Wydana w roku 1888 powieść Marii Orzeszkowej „Nad Niemnem” zawsze uchodziła za zmorę dla uczniów poznających ją jako szkolną lekturę. Także i ja za nią nie przepadałem. A jednak spektakl Huberta Sulimy (adaptacja) i Jędrzeja Piaskowskiego (reżyseria) w lubelskim Teatrze imienia Juliusza Osterwy pod tym samym tytułem spodobał mi się – jestem za. Żałuję jednego, że obejrzałem go dopiero w ponad dwa lata od premiery. Ale nawet teraz mogę zachęcać do oglądania innych.
Dydaktyzm czy coś ważnego?
Zacznę od samej powieści. Dla młodzieży już przed kilkudziesięciu laty była zbyt rozwlekła, zanadto naszpikowana opisami, szczególnie przyrody, ale przecież nawet retrospekcje i stany wewnętrzne bohaterów mogły się wydawać miejscami staroświeckie i manieryczne. Pewnie też tak to odbierałem jako licealista. Mnie jednak bardziej jeszcze raziło co innego.
Pozytywistyczny dydaktyzm Orzeszkowej wydał mi się szczególnie niesympatyczny, gdy przychodziło jej dokonywać bilansu poszczególnych postaci. Nie wszystkie są w jej intencjach jednoznaczne (choćby przechodzący przemianę dziedzic Benedykt Korczyński). Ale wyraźnie dzieli ona bohaterów na wartościowych i bezwartościowych – jak w socrealizmie myślałem wtedy. Kryterium jest pracowitość, pożytek publiczny, wręcz swoista produktywność. Wydawało mi się to zbyt aprioryczne, uproszczone, a w paru miejscach wręcz okrutne.
Orzeszkowa z lekceważeniem odnosi się do artystycznych skłonności swoich ziemiańskich bohaterów. Oczywiście, mogła je uważać za powierzchowne czy podyktowane snobizmem. Ale przedstawienie ojca Justyny Orzelskiej, umuzykalnionego krewnego Korczyńskich, jako cudaka, to jednak przejaw budowania stereotypu. Cenni są ci, którzy reprezentują konkret, wysiłek, związek z ziemią. To dla mnie wizja świata zbyt uboga.
A zarazem ja się na „Nad Niemnem” nieraz powoływałem. Mało jest tak sugestywnych świadectw więzi między tradycją powstańczą, romantyczną, a pozytywistycznym posłannictwem. Co więcej, opowieść o pobrataniu stanów na polsko-litewskiej ziemi w obliczu powstania styczniowego to ważny argument za zrywami narodowo-wyzwoleńczymi.
One były także nacechowane emocjami demokratycznymi, równościowymi. Piękne to świadectwo próby przełamywania rozmaitych klątw podziałów klasowych. Które w sumie ciążyły nam co najmniej do drugiej wojny światowej w postaci nieustającego napięcia między szlacheckością i cała resztą Polaków. Ale spotkanie Korczyńskich i Bohatyrowiczów pokazuje, że prosta diagnoza nieustannego klasowego starcia z „ludowej historii Polski” pisanej przez takich autorów jak Adam Leszczyński, nie wystarczy.
Oczywiście autorka ze świata szlacheckiego mogła te akcenty przesadnie wzmacniać, a powstańczą przeszłość idealizować. Można też twierdzić, że demokratyzm tej wizji miał u niej swoje granice. Owszem, w finale uboga kuzynka ziemiańskiej familii Justyna decyduje się na mariaż z „chłopem”. Tyle że Bohatyrowicze, których potomkiem jest Janek, to wprawdzie schłopiała, zagrodowa, ale jednak szlachta. Obdarzona piękną historią o nobilitacji ich przodków, Jana i Cecylii, przez Zygmunta Augusta, ta rodzina została pozbawiona szlachectwa przez rząd rosyjski. Ale typowo włościańska, także pod względem mentalności, tak całkiem nie była.
Mimo wszystko byłem wdzięczny Orzeszkowej i za demokratyzm jej przekonań, i za szukanie linków łączących romantyzm z pozytywizmem. Za przedstawienie codziennego trudu na rzecz ziemi i narodowej wspólnoty jako kontynuacji narodowo-wyzwoleńczej walki. Mam wrażenie, że ten typ refleksji nie przestał być przydatny wraz z odejściem wieku XIX. Że może być ważny i dzisiaj.
Mój stosunek do „Nad Niemnem” złagodniał jeszcze po obejrzeniu filmu Zbigniewa Kuźmińskiego (powstał w roku 1987). On oszlifował wszelkie schematyzmy i dydaktyzmy, za to delektował się urokami obyczajowej opowieści rodzinnej, wręcz romansu. Nagle ta sama historia wydała się dużo atrakcyjniejsza. Zarazem, nieskrępowany przez rosyjską cenzurę, którą musiała obchodzić pisarka, film mocniej wyeksponował role powstańczej tradycji. Dostaliśmy wcale malowniczą przypowieść o polskości.
Żarty, żarty, żarty
No, a teraz podarowano nam wersję teatralną. Zrobioną na sam koniec rządów poprzedniej, progresywnej dyrektorki Teatru imienia Osterwy Doroty Ignatjew. Już za nowego dyrektora Redbada Klinstry ta inscenizacja była nagrodzona na festiwalu Klasyka Żywa w Opolu. Po co powstała? Co chcieli nam panowie Sulima i Piaskowski powiedzieć?
Spierałem się ze swoim znajomym, znakomitym aktorem i reżyserem, o ten spektakl. On doceniał fakt, że obaj panowie zajęli się polską literaturą. Ale uznał produkt za zbyt „frywolny”, zdystansowany wobec oryginału, nawet prześmiewczy. Raziło go to.
Problem obcesowego stosunku do literatury bez wątpienia istnieje. Od razu przypomniała mi się „Lalka” według powieści Bolesława Prusa oglądana kilka lat temu w krakowskim Teatrze im. Słowackiego. Tam reżyser Wojtek Klemm poprzebierał bohaterów bez troski o logikę tekstu we współczesne ubrania. Najbardziej popisowym numerem było objaśnienie tkliwego przywiązania subiekta Rzeckiego do Wokulskiego jego skłonnościami... homoseksualnymi. Żeby to choć pokazano subtelnie. Ale nie, to świat ordynarnych ruchowych wygibasów. Więc Rzecki przewalał się po scenie.
Tu jednak jest inaczej. Najpierw Justyna (Justyna Janowska) i ciotka Marta (Marta Ledwoń) siedzą na proscenium. Trochę gadają, Justyna wyciąga ciotkę na wspominki. A trochę wyręczają narratora, przytaczając nawet długaśne opisy przyrody. Tak jakby autorzy inscenizacji chcieli zbadać, na ile jesteśmy w stanie znieść uroki staroświeckiej narracji.
Taka konwencja, w której aktorzy recytują też fragmenty relacji narratora, wymusza naturalnie pewien typ aktorstwa. Nie całkiem realistyczny, momentami pokrewny „efektowi obcości” Bertolda Brechta, kiedy to aktor stoi obok postaci i jakby nam ją demonstruje.
Potem mamy salon w dworku Korczyńskich, tę scenę pokazuje nam się w konwencji wyrazistej groteski, jakiej nie powstydziłby się Gombrowicz. Ale przecież autorzy spektaklu przedrzeźniają głównie to, co nie podobało się Orzeszkowej: snobizm, sadzenie się, poczucie klasowej wyższości. Bohaterowie tej salonowej farsy noszą kostiumy bynajmniej nie współczesne, choć fantazyjne, nie oddające w skali jeden do jednego żadnej konkretnej mody.
Zdziwienie budziło we mnie tylko to, że śmieszne są też postaci dla pisarki pozytywne lub w każdym razie traktowane serio. Toczący swoją wojnę z ojcem Witek Korczyński, zbuntowany przeciw ziemiańskim pasożytom syn pana domu, jest na początku w wykonaniu Michała Czyża zabawnym dużym dzieckiem. Benedykt, jego ojciec (Włodzimierz Dyła), zostaje z kolei upozowany na szlagońskiego, kudłatego stracha na wróble.
Dalej przeżywałem podobne zaskoczenia. Perspektywa salonu, przerysowanego także scenograficznie (bardzo ciekawe dekoracje i kostiumy Anny Met) zostaje nagle otwarta. Widzimy niemal fantastyczną, jakby bajkową przestrzeń, niektóre elementy scenografii obśmiewają nasze wyobrażenia wiejskiej idylli (wielkie kukły zwierząt gospodarskich: krów, koni czy kogutów). Zarazem postaci z zaścianka Bohatyrowiczów też są nam prezentowane humorystycznie, może poza skupionym, wyciszonym stryjem Anzelmem (Witold Wieliński). Janek w wykonaniu Macieja Grubicha jest zabawnym chłopcem, trochę onieśmielonym, a trochę pozującym przed dziewczyną, mówiącym przy tym innym językiem od postaci „z dworu”.
Sceny schadzki kochanków, Justyny i Janka, pośród dymów grane są z niemal kiczowatą przesadą. Jeszcze więcej dostajemy jej w scenie wiejskiego wesela, na które idą młodzi z dworu: Justyna i Witold. To zarazem jedyna sekwencja, gdzie wprost zbudowany jest pomost między starymi i nowymi czasami.
Początkowo wesele wydaje się być zdarzeniem „z epoki”. Ale kończy się pląsami przy „Białym misiu”. Czy chce się nam powiedzieć, że podział klasowy nie zniknął, tylko zmienił postaci protagonistów? Że żyjemy wciąż w cieniu karykaturalnej pseudoszlachetczyzny? Pewnie tak, takie podejście jest mi zresztą właściwie bliskie. A zarazem przy całym przerysowaniu tych scen, teza jest prezentowana nienachalnie, jakby pozwalano nam myśleć samym. Co w dzisiejszym teatrze chętnie stawiającym wszelkie kroki nad „i” jest rzadkością.
Jednak o polskości
Na zabawę kiczem zżymał się mój aktorski przyjaciel. No tak, tyle że zarazem… Zabawa, humor, przeplatają się coraz dobitniej z powstańczymi historiami podawanymi całkiem serio. Postaci początkowo zabawne, doznają swoistej rehabilitacji. Mam wrażenie, że początkowe żarty z formy powieści, a trochę z natury XIX-wiecznego człowieka, wcale ich nie osłabiły. I nie miały przenicować głównych myśli Orzeszkowej.
Witold staje się rzecznikiem obywatelskich i reformatorskich racji. Scena jego pierwszej kłótni z ojcem rozegrana jest jeszcze w postaci groteskowego teatrzyku cieni, zza zasłony. Ta druga, zasadnicza, zakończona pojednaniem, to czysty dyskurs. Także Janek Bohatyrowicz wspominający zdarzenia z powstania, które przeżywał jako dziecko, jest nagle poważnym młodzieńcem.
Coraz więcej w tym autentycznego wzruszenia. Nagle dostajemy opowieść o polskości, bardziej trwającej na dole niż na górze, ale jakże autentycznej. Ona eksploduje w wystylizowanej bajce o Zygmuncie Auguście by już z nami pozostać do końca.
Czy potrzeba było owego przejścia, swoistej może nie przemiany bohaterów, ale zmiany perspektywy z jakiej patrzymy na niektóre postaci? Może Sulima i Piaskowski chcieli nam powiedzieć przy okazji coś o niejednoznaczności ludzkich natur?
To dotyczy także niektórych innych postaci. Andrzejowa Korczyńska jest wyniosłą damą nie umiejącą się schylić do ludu, ale też patriotką wierną pamięci męża. Nawet zblazowany bogacz Teofil Różyc skazany przez Orzeszkową na piekło dla dekadentów, ma tu w wykonaniu Pawła Kosa swój moment prawdy. Ten morfinista to bardziej nieszczęśliwy człowiek nie umiejący sobie poradzić z własną naturę niż ktoś zasługujący na wzgardę. Nawet jeśli nie przestaje być śmieszny.
Są oczywiście postaci do końca raczej karykaturalne, jak hipochondryczna żona Benedykta Emilia (świetna Edyta Ostojak) czy Zygmunt Korczyński, inny zmanierowany kosmopolita zagrany brawurowo przez Daniela Salmana. Ale przecież to scena z jego udziałem, starcie z matką próbującą go przywiązać do rodzinnej krainy, zmieni ten spektakl w rozprawę już całkiem serio.
Czy nie stoimy także dziś wobec dylematu: ile kosmopolityzmu, a ile troski o własny kraj? Tu już nie ma zabawy konwencjami. I Salman i bardzo subtelnie prowadząca rolę Zygmuntowej Korczyńskiej Jolanta Rychłowska prezentują nam nagle prawdziwy narodowy dramat. A jak to jest świetnie zagrane!
Poszczególni aktorzy odrywają się skądinąd chwilami od brechtowskiej metody przedstawiania na rzecz sugestywnego wczuwania się. Jakże prawdziwa i przejmująca jest Marta Ledwoń w roli ciotki Marty, kiedy zmuszona do wyznań, spowiada się ze zmarnowanego życia! A jak mądrze doprowadza do finału nieoczekiwanej prawdy o człowieku swojego Benedykta Włodzimierz Dyła. Tworzą z Michałem Czyżem (Witoldem) świetny duet. I robią to serio. Owszem, aby za chwilę znowu chwilę pobłaznować. Ale czy takiej natury nie ma po trosze życie?
Młodzi i zakochani: Justyna Janowska (Justyna) i zwłaszcza Maciej Grubich (Janek) wnoszą z kolei w to przedstawienie mnóstwo pełnego wigoru wdzięku. Przyjmujemy od nich z dobrodziejstwem inwentarza wszystko, nawet chwile narracji rozwlekłej, umyślnie jakby sennej. Nawet konieczność zniesienia dłuższej ciszy.
Może w paru miejscach zastanowiłbym się nad skrótami. Weselna sekwencja rywalizacji Justyny z Jadwisią Domontówną, nawet jeśli zagraną sugestywnie przez Hannę Brulińską, wydała mi się sztucznie wepchnięta i niekonieczna. Ale per saldo ten długi, ponad trzygodzinny spektakl wyzwolił we mnie tyle uczuć pozytywnych, tak dużo błogości i wzruszenia. Nie wiem, czy aktorzy naprawdę się tym dobrze bawili. Wiem, że w ponad dwa lata po premierze umieją nas do tego przekonać.
Pochwały należą się także tym, co zagrali czyste ozdobniki: Magdalenie Sztejman (Teresa), Krzysztofowi Olchawie (Kirło), Jolancie Deszcz-Pudzianowskiej (Kirłowa) czy Magdalenie Zabel (Klotyldzie). Spektakl grany na szesnaścioro aktorów zdaje się chodzić wciąż jak w zegarku.
Pytanie o zakończenie. Mamy miłosny happy end, ale mamy też sugestię, ze jest ona tak bajkowa, że aż mało prawdopodobna. Bajkowość pojawia się tu zresztą jako stały motyw. Ale może to wyzwanie dla nas. Może mówi się nam, że powinniśmy w nią jednak uwierzyć.
Mam wrażenie, że temat polskości autorzy tej inscenizacji, Sulima i Piaskowski, potraktowali jednak serio. To też w teatrze dzisiejszym rzadkość. A jeśli mnie jednak tylko zwiedli? Cóż, nawet w takim przypadku odczuwam do nich wdzięczność.
Na koniec jeszcze jedna uwaga: jednym więcej aktorem tej inscenizacji jest muzyka. Multiinstrumentalista Jacek Sotomski funduje nam wiązankę stylów, od zabawy motywami klasycznymi po współczesne, bardzo nienachalne disco. Słuchając tych dźwięków nie chciało się wierzyć lekceważącemu stosunkowi Orzeszkowej do sztuki. Prawda, kiedy Justyna poszła na żonę do chłopskiej chaty, musiała rozstać się z fortepianem. Ale Dymitr Harelau przygrywający nam ze sceny, nadal przy nim jest. To dobrze.