"Opętani" wg Witolda Gombrowicza w reż. Igora Gorzkowskiego w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie. Pisze Zenon Butkiewicz, członek Komisji Artystycznej VI Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej „Klasyka Żywa”.
Ostatni z rodu, szalony książę w popadającym w ruinę zamku, w którego tajemniczej kuchni straszy. Nieopodal stary dwór przekształcony w pensjonat, uwodzicielska dziedziczka znikającej fortuny, cyniczny trener tenisa, elegancki świat międzywojennej Warszawy obok półświatek dorobkiewiczów i oszustów, spirytystyczne seanse z udziałem jasnowidza – starczy… A to i tak nie wszystko, co pomieścił autor na stronach powieści Opętani drukowanej tuż przed wojną w odcinkach w popularnej (by nie rzec brukowej) prasie codziennej. Kiedy wszak okazało się, a przyznał się do tego sam autor, że pod pseudonimem Zdzisław Niewieski kryje się Witold Gombrowicz, nietrudno było przypuszczać, że tekst, który żółknął na łamach gazet w bibliotecznych magazynach, do których przez lata nikt nie zaglądał, stanie się obiektem zainteresowania badaczy literatury. Maria Janion dojrzała w utworze pierwiastki powieści gotyckiej, praktycznie nieobecnej w literaturze polskiej. Ktoś inny, mniej zorientowany w biografii literackiej autora Ferdydurke, pisał o Opętanych jako o interesującym juvenilium. Trudno doprawdy uznać za takowe powieść autora, grubo po trzydziestce, który miał już w dorobku liczne opowiadania, głośną powieść i opublikowany dramat. Dla jednych Opętanibyli dziełem godnym miejsca obok największych dokonań autora Ślubu, dla innych była to zajmująca ciekawostka, zabawa literacka wybitnego pisarza, który chciał spróbować swych sił w takim gatunku jak „powieść dla kucharek”, jak powieść w stylu Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Gombrowicz znał twórcę postaci Nikodema Dyzmy, bywał u niego na „fajfach” i szczerze zazdrościł powodzenia jego popularnym powieściom oraz idącego za tym powodzenia finansowego. I do spraw związanych z finansami niektórzy sprowadzali Opętanych, jako krok ku poratowaniu kondycji materialnej pisarza. A honorarium za powieść rzeczywiście było niemałe, bo wynosiło 5 tysięcy złotych. Do pysznych anegdot literackich przeszły słowa jednej z czytelniczek powieści, damy z towarzystwa, która krewnemu Gombrowicza rzuciła kąśliwą uwagę, że jego kuzyn z pewnością nie potrafiłby napisać takiej powieści jak Opętani.
Kolejne premiery Ślubu, Iwony i Operetki w połowie lat 70. XX wieku na dobre przełamały blokadę polityczną uniemożliwiająca stałą obecność Gombrowicza w polskim teatrze. Choć dziś mało się o tym pamięta, to wówczas jego dzieła znane były niewielkiemu kręgowi odbiorców w Polsce. Jednak kiedy już fala spektakli Gombrowicza rozlała się po polskich scenach, Opętani nie musieli długo czekać na zainteresowanie ludzi teatru. Inicjatorką wprowadzenia na scenę tej powieści była zapewne Elżbieta Morawiec, w tamtym czasie kierowniczka literacka Teatru Polskiego we Wrocławiu, ówcześnie prowadzonym przez Jerzego Grzegorzewskiego. Morawiec wraz z reżyserem tegoż teatru Tadeuszem Mincem przygotowała adaptację sceniczną, a prapremiera odbyła się z końcem maja 1980 roku na Scenie Kameralnej. Trudno chyba byłoby o gorszy moment. Przedstawienie nie miało szans, aby w rozgrzanym do czerwoności Wrocławiu przebić się przez klimat jesieni 80 roku, strajków, powstawania Solidarności. Pisano wprawdzie, że jest to spektakl w paru momentach finezyjny, niesie ducha „poważnego” Gombrowicza, to jednak tej premiery nie zaliczono do istotnych dokonań wrocławskiej sceny czasów Grzegorzewskiego. Natomiast Minc wkrótce spróbował jeszcze raz. Jesienią 1981 roku rozpoczął próby Opętanych w Teatrze Narodowym, u Hanuszkiewicza, gdzie także był etatowym reżyserem. Premierę planowano zapewne na okres sylwestrowy, zapewne miała bawić publiczność w miesiącach karnawału. Historia po raz drugi, a może nawet po raz trzeci (wybuch wojny spowodował, że ostatnie odcinki powieści uznawano za zaginione) spłatała psikusa Opętanym. W lutym 1982 roku publiczność zmierzająca do teatru mijała wojskowe patrole grzejące się przy rozstawionych na ulicach koksownikach, a po spektaklu szybko zmierzała do domu, aby zdążyć przed godziną milicyjną. Nie ratowała premiery w oczach piszących nawet – jakże predestynowana do roli pięknej i zbankrutowanej dziedziczk i – Grażyna Szapołowska. Nie wiem, czy słowo „knot”, którym określił spektakl jeden z krytyków, było bardziej wyrazem opinii na temat jakości spektaklu, czy też upustem irytacji wywołanej faktem, że w momencie bez wątpienia bolesnym dla znacznej części społeczeństwa, Teatr Narodowy zajmuje uwagę publiczności adaptacją „literatury dla kucharek” stylizowanej według receptur mody „retro”.
Musieli więc Opętani poczekać na lepsze czasy. Najpierw zostało odnalezione zakończenie powieści. Okazało się, że egzemplarze gazet z trzema ostatnimi odcinkami, mimo zawieruchy dni wojennych trafiły do zbiorów bibliotecznych. Ułatwiało to zrozumienie zawiłej dość fabuły szczególnie w odniesieniu do wątku gotyckiego. Adaptację Opętanych, uzupełnioną o odnalezione fragmenty, w 7 lat po prapremierze, wzięły na warsztat nieomal równocześnie dwa teatry. Niezrażony brakiem powodzenia Tadeusz Minc po raz trzeci, tym razem w gdańskim „Wybrzeżu”, a w Teatrze Współczesnym w Szczecinie premierę przygotował, znany z inscenizacji dramatów Gombrowicza, jak również Becketta, Geneta, Witkacego, Białoszewskiego, ówczesny szef sceny na Wałach Chrobrego Ryszard Major.
W uwagach badaczy Opętanych, pisanych bez związku z teatralnymi dziejami powieści, podsuwane są dwa tropy. Jeden to zabawa, literacki, wyrafinowany pastisz literatury niskiej. Drugi nurt zwraca uwagę na śledzenie Gombrowicza w Niewieskim, szukanie fraz, form i obrazów przypominających fragmenty dzieł wcześniejszych lub antycypujących przyszłe. Inscenizacje Minca i Majora poszły odmiennymi drogami. Minc w formie spektaklu odwoływał się do całego arsenału środków scenicznych znanych z inscenizacji i adaptacji powieści Gombrowicza. Świetnym tego przykładem była scena z początku spektaklu, mecz tenisowy Leszczuka i Mai Ochołowskiej, grany z emocjami i zacięciem towarzyszącym zmaganiom na korcie, pojedynek, w którym publiczność wodziła oczami za odbijaną piłeczką, z tym tylko, że owej piłeczki nie było. Na scenie pojawiły się elementy dekoracji stanowiące swoiste cytaty z granego w tym samym czasie w Gdańsku Ślubu (nb. w reżyserii Majora). Major, nasycony inscenizacjami Gombrowicza: Iwoną,Operetką, wspomnianym Ślubem podszedł do spektaklu z dużo większym dystansem. Pozwolił sobie na rodzaj zabawy teatralnej z romansem grozy, z wielkim ręcznikiem, którego drgania napawają lękiem odwiedzających zamczysko, ze scenami seansów spirytystycznych, z wyrazistą galerią „szemranych” person. Przez cały spektakl przewijała się niema postać, w bufiastych pumpach, w kusym paltociku i cyklistówce uważnie obserwująca akcję. Maję Ochołowską zagrały młode, uznane już aktorki, będące jednak dopiero w przededniu swoich znakomitych późniejszych osiągnięć: w Szczecinie – Danuta Stenka, w Gdańsku – Dorota Kolak. O ile znów uparty Minc wyruszający na poszukiwania w Opętanych metafizyki i głębi nie zyskał uznania, to spektakl Majora stał się przed laty jednym z wydarzeń festiwalu teatralnego w Toruniu uhonorowanym kilkoma nagrodami, w tym aktorską dla Danuty Stenki. W późniejszych latach jeszcze kilkakrotnie Opętani pojawiali się na scenach. Sięgnął po nich, nie bez powodzenia, u progu swej reżyserskiej drogi w 2008 roku, reżyser zupełnie innej generacji Krzysztof Garbaczewski. W spektaklu, szukał odpowiedzi na pytania, kim są w istocie bohaterowie powieści, mniej ważna była dla niego obyczajowo-spirytystyczna aura powieści. Przedstawienie trafiło na kilka festiwali, w tym na krakowską Boską Komedię i przyniosło pierwsze reżyserskie laury swemu twórcy.
Nie sądzę, aby Igor Gorzkowski, reżyser olsztyńskiej premiery, wnikliwie przestudiował sceniczne sukcesy i porażki (bądźmy szczerzy – tych ostatnich było więcej) dotychczasowych inscenizatorów. Co więcej, nie sądzę, aby to było konieczne. Mając wszak za sobą bogate i różnorodne doświadczenia teatralne, Gorzkowski sam przygotował adaptację, choć na spotkanie z Gombrowiczem wyruszył po raz pierwszy. No właśnie i tu nasuwa się pytanie: na spotkanie z Gombrowiczem czy z Niewieskim, z pastiszem, czy z imitacją sztuki „niższej”?
Pierwsza scena spektaklu, scena w pociągu, którym Maja i Leszczuk udają się do dworu w Połyce, zdaje się zapowiadać kierunek poszukiwań. Leszczuk obserwuje śpiącą Maję, przejmuje jej ruchy, zespala się z nią gestami, czytając ukradkiem wyciągnięty z jej kieszeni list. Chwilę później oboje rozgrywają partię tenisa, także niewidzialną piłeczką, a w szczegóły akcji wprowadza nas aksamitny głos narratora. Przejmuje on czasem funkcje kreatora rzeczywistości, gdy wzywa aktorów na scenę, by poinformować, że od tej chwili trener tenisa – Walczak będzie, ze względu na zbieżność nazwisk z rzeczywistym trenerem tenisa, nosił nazwisko Leszczuk. Co więcej, aktorzy wchodzą w relacje z informacjami narratora, przez jakiś czas mylą nazwisko, mówiąc o Leszczuku „Walczak”. Część kwestii wypowiadana jest „na stronie”, do mikrofonu. Łamią iluzję śmiało wchodząc na scenę na czarno ubrani pracownicy sceny, zmieniając na oczach bohaterów miejsca akcji. Na elektronicznym wyświetlaczu, niczym informacje reklamowe, przebiegają napisy określające miejsca, w których toczy się akcja. Momentami przebija się, jak w opisanej scenie tenisowego pojedynku, gra min, póz i gestów „ach, jacy oni do siebie podobni” słyszymy. I tak prowadzeni narracją z „offu”, upewniani w poczuciu teatralnej formy, silnie akcentowanej deziluzji, nie jesteśmy zdziwieni, gdy ów głos, przerywając kwestie szykującej się do dłuższego monologu aktorki, informuje nas o przerwie. Kiedy ponownie zasiądziemy na widowni okazuje się, że nie usłyszymy już narratora. Aktor, który czarował nas swoim głosem (Grzegorz Gromek) pojawia się na scenie, jako jasnowidz Hińcz, ale poza informacją obsadową w programie, nie otrzymujemy żadnego sygnału, czy ta zmiana cokolwiek oznacza, czy jest tylko elementem racjonalnego wykorzystania sił i środków olsztyńskiego teatru. Nikną gdzieś kwestie wygłaszane „na stronie”, do mikrofonu. Napis elektroniczny zastępuje stylizowany na czas międzywojnia neon z nazwą restauracji, a historia Mai i Leszczuka będąca osią pierwszej części spektaklu traci na dynamice, odsuwa się na dalszy plan. Górę w teatralnej opowieści bierze wątek „gotycki”: szalony książę, poszukujący – jak się dowiadujemy – syna, podstępny sekretarz–opiekun, niedoszły narzeczony Mai, starający się przejąć majątek księcia, wreszcie tropiący tajemnice zamczyska, lekko zwariowany (a jakże!) profesor (udana rola Macieja Mydlaka). Sceny zbudowane zabawnie i dowcipnie, jak choćby prowadzony w rytmie poloneza pokaz obrazów z galerii księcia (tu brawa za liczne wcielenia dla Aleksandry Kolan), sąsiadują z mało przekonywującymi teatralnie scenami grozy. Nie powraca klimat pierwszej części. Tajemnicza kuchnia, w której ponoć ma straszyć, imitowana jest poświatą zza uchylanych w ramie prosceniowej drzwi, a tajemniczy drżący ręcznik jest tylko walającą się po scenie szmatą.
Nie wzbogaca spektaklu scenografia Joanny Walisiak. Mało pomysłowa, do bólu funkcjonalna, pomyślana jest w taki sposób, że jak gramy romans grozy, to na scenie przede wszystkim powinno być ciemno. Niestety, jest gorzej, jest szaro i nijako.
Chciałoby się napisać kilka dobrych słów o aktorach, a więc godnie nosi honor właścicielki pensjonatu, dawnej pani dworu Ewa Pałuska-Szozda, dwoi się i troi wspomniana już Aleksandra Kolan, frapuje głosem z offu Grzegorz Gromek, ale nie oni dźwigają na sobie ciężar spektaklu. Małgorzata Rydzyńska nie obdarzyła Mai ani dziewczęcym wdziękiem ani wyrafinowanym sex-appealem. Była raczej kapryśną panienką z dworu szukającą przygód, co zresztą wyjazd do Argentyny konsekwentnie pokazuje. Leszczuk w ujęciu Wojciecha Rydzio to jednowymiarowy cwaniak, tani amant, nęcony chęcią przygody z panienką z dworu. Prawda, aktor imponuje formą… fizyczną, ale to niewiele ma wspólnego z formą Gombrowicza, aczkolwiek na Niewieskiego może wystarczyć.
W zakończeniu dopisanym przez inscenizatora, Maja informuje, że wraz z Leszczukiem udają się okrętem w podróż do Argentyny. Można zapytać cóż to oznacza? Cała historia była opowieścią Mai? A może w Leszczuku mamy dopatrywać się porte-parole Witolda G.? Któż to zgadnie? Nie to jest wszak największym kłopotem spektaklu. Po wyjściu z teatru nie sposób oprzeć się uczuciu, że najpierw reżyser miał przed oczyma Gombrowicza, szedł, świadomie bądź nie, tropami inscenizatorów jego dzieł, ale po przerwie nie wiedzieć czemu zmienił zamiar. Postanowił szybko i w możliwie nieskomplikowany sposób opowiedzieć do końca historię zamczyska, zamknąć romans grozy, a wszystko zakończyć pointą, wysyłając młodych do Buenos Aires. Zaczęło się dobrze, skończyło w miarę logicznie, ale z frazy między Niewieskim a Gombrowiczem, Zdzisławem a Witoldem pozostało przede wszystkim „między”.
Pierwsza adaptacja Opętanych, choć w złych dla siebie czasach, pojawiła się na scenie pod dobrymi auspicjami. Prapremiera w teatrze kierowanym przez Jerzego Grzegorzewskiego, zainteresowanie Marii Janion, premiery w dobrych teatrach, ciekawi inscenizatorzy. A jednak Opętani nie okazali się „żelazną” pozycją gombrowiczowską. Olsztyńska inscenizacja niczego także w tej kwestii nie zmienia. Przy okazji prapremiery, przed 40 laty, ceniony krytyk Józef Kelera napisał, że nie jest do końca przekonany o teatralnej celowości tego przedsięwzięcia. I chyba wypada się z tym elegancko wyrażonym osądem zgodzić.
PS Uwaga dla wnikliwych czytelników. Jeżeli komuś skojarzy się nazwisko autora tekstu ze szczecińskim Teatrem Współczesnym, to przypomnę tylko, że piszę o spektaklu z roku 1987, a więc poprzedzającym „mój” czas w Szczecinie o 6 lat - niemniej ważnym dla tradycji tej sceny.
Opętani, według powieści Witolda Gombrowicza, reż. Igor Gorzkowski, Teatr im. Stefana Jaracza w Olsztynie, prem. 29 sierpnia 2020.