EN

23.01.2023, 10:23 Wersja do druku

Mastheatre

Inne aktualności

Będę czytał książki, siedząc w bujanym fotelu przy oknie, zerkając na brzozę, a potem wstanę i zrobię sobie herbatę, a może też naleśniki, z konfiturą i z jogurtem.

Herbatę liściastą, ma się rozumieć. Świąteczną może, bo jeszcze została ze świąt. Z miodem, z goździkami do tego, z kardamonem. I wkroję kawałek pomarańczy, a jak nie będzie pomarańczy, to chociaż plasterek jabłka.

Jeśli chodzi o książki, to najpewniej będę czytał mistyków, coś z anachoretów, Ojców Pustyni, względnie Dzienniczek siostry Faustyny, Bubera o chasydach albo mistrzów sufickich, Al-Gazalego Niszę świateł, Ibn Arabiego Księgę o podróży nocnej do najbardziej szlachetnego miejsca, jeśli będę miał akurat na to humor, a może Tao Te Ching, bo na Laoziego humor mam zawsze.

Co do naleśników, to zrobię ciasto w sam raz, ani rzadkie, ani gęste, solidnie je wymieszam mikserem, tak, żeby się dobrze rozlewało na patelni i smażyło szybko, żeby naleśniki były cienkie i chrupkie; gdy się już trochę przyrumienią i usztywnią, będę podrzucał je nad patelnią, żeby upadły na plecy akurat. Będę głośno triumfował, gdy mi się to uda, podskakiwał radośnie i bił sobie sam brawo. Jogurt wezmę do nich ten taki najlepszy, kremowy, polskiej firmy, a konfiturę jabłkową z cynamonem.

Jeśli uznam, że do tych naleśników bardziej pasuje kawa, to zrobię kawę jednak zamiast herbaty, z małego włoskiego ekspresu, rozmiar na jedną-dwie filiżanki; zmielę świeżą, żeby miała intensywny aromat, najlepiej tę z małej palarni, którą kupiłem ostatnio, mieszankę arabiki z robustą. W ładnej filiżance sobie to podam.

Włączę przy tym muzykę, potańczę, podczas robienia naleśników, w kuchni i jeszcze potem, po jedzeniu. Tańczenie wprawia mnie w dobry humor. Wiadomo, ruch, endorfiny. Jeszcze nie wiem, co puszczę, pogrzebać trzeba zawsze w płytach, znaleźć coś najbardziej odpowiedniego do nastroju, może mi wyjdzie, że mam ochotę na ska albo na bossa novę, a może na walce czy na bałkańskie etno. Trudno z góry przewidzieć, co mi podejdzie.

Wygłoszę, tańcząc, jakiś monolog improwizowany, coś, co przeczytałem niedawno w gazecie powtórzę albo skomentuję, wplatając cytaty zapamiętane ostatnio, na przykład ten z metra, z rozmówek polsko-angielskich na telebimie, że „muzyka progresywna poszerza moje horyzonty”, jak to szło po angielsku, progressive music broaden my horizons czy expand horizons raczej, nie utrwaliłem sobie, musiałem wysiadać, bo już się metro zatrzymało na mojej stacji. Jakiś może dialog zasłyszany powtórzę z pamięci, na głosy, coś ze sklepu lub z komunikacji miejskiej.

Jeśli nie przyjdzie mi do głowy lepszy pomysł, to potem pewnie pobluzgam sobie na polityków, których nie lubię, potępię ich, wyrażę całą moją do nich nienawiść, słowami i gwiazdkami, jakiś baner z manifestacji wywieszę na mojej małej scenie; jeśli się dobrze nakręcę, to może i zorganizuję ściepę, żeby ich ktoś odstrzelił, wyciągnę kapelusz i sam sobie tam wrzucę parę monet. Nie, żeby od razu szukać zabójcy, tak tylko, w ramach performansu, działalności artystycznej. Albo sobie zrobię kukłę jakąś osoby, której nie lubię i poderżnę jej gardło, dla efektu. Mam swoje uczucia, swoje fobie i idiosynkrazje. Jestem artystą, artyście wolno.

Do lustra sobie porobię miny śmieszne i straszne, gębę na wszystkie strony wykrzywiając. Ja, ja, ja!

Później, żeby nie było za nudno, wezmę z półki klasykę jakąś, najlepiej któregoś z romantyków, Mickiewicza czy Słowackiego, albo lepiej Krasińskiego, bo nieczęsto ostatnio był grany, jako poeta wszak reakcyjny, arystokratyczny; na chybił trafił wybiorę fragment, z Nie-Boskiej czy z Irydiona. Może coś z początku, na przykład ten kawałek: „Już się ma pod koniec starożytnemu światu – wszystko co w nim żyło, psuje się, rozprzęga, szaleje – bogi i ludzie szaleją”. Pasuje nawet, pomyślę. Jako zajawkę tylko to powiem, popróbuję sobie, na kilka sposobów, wcielając się w Irydiona, syna tęczy. A potem, żeby nie wnikać za bardzo w tekst długi i mętny, trudny do rozkminki, przeskoczę od razu do końca, kiedy Rzym upadł. Będę sobie wędrował po ruinach martwego świata, będę się cieszył, że hu-hu, i nawet jeśli ktoś przyjdzie zabrać mnie do piekła, nie będę się bał, bo pewnie zaraz przyleci anioł i powie, nie ma bata, chrzest przyjąłem, więc pod anielską jurysdykcją jestem, zresztą klawy koleś ze mnie, umiałem się poświęcić dla sprawy, a więc mój drogi Masynisso możesz mi skoczyć na pukiel i pośpiewać cienkim głosem Międzynarodówkę, ja lecę do nieba i cześć.

Po tym pewnie wykonam skok do popkultury, dla urozmaicenia, być może mi przypasuje akurat fragment Życia wewnętrznego Koterskiego, ten z końcówki filmu, o skarpetkach, co to zawsze jedna się gubi, nie wraca z prania i zawsze trzeba szukać, i nie znajduje jej się. Czemu ten? Bo takie skojarzenie, że Irydion u Krasińskiego to jakby Wysocki, a w Życiu wewnętrznym aktor Wysocki grał Miauczyńskiego. Tamten monolog u Koterskiego niedopracowany, Wysocki-Miauczyński powtarza tylko kilka razy: nie ma, nie ma i nie ma, znaczy skarpetki drugiej. Ja zainspirowany nim wygłoszę dłuższą mowę o tym, fristajlem, slam poetycki o mojej skarpetkowej klęsce, o tym, jak się manifestuje w nieobecności drugiej skarpetki mój spór ze światem, moja na świat jaki jest niezgoda, mój bunt, chęć zemszczenia się na świecie, zniszczenia go. I to będzie moja twórcza interpretacja Irydiona, moje osobiste sztuki odczytanie współczesne.

Później może wybębnię jakiś utwór klasyczny widelcami o krawędź patelni, na przykład Wariacje Goldbergowskie, pooglądam albumy z dzieciństwa, powspominam te słodkie czasy, wyjadając palcem ze słoika masło orzechowe albo jakieś czekoladowe smarowidło, co tam znajdę w lodówce, zapijając likierem, bo kto mi zabroni. I pobawię się jeszcze potem w przebieranki, penetrując zakamarki szafy.

Tak sobie będę spędzał sobotni wieczór, sam ze sobą, w swoim prywatnym teatrze sam przed sobą i sam ze sobą samił się będę, ja aktor, ja reżyser, ja scenarzysta, scenograf, oświetleniowiec i widz jedyny. To będzie teatr arcyciekawy, bo mój, o mnie, dla mnie i przeze mnie spontanicznie robiony. Najciekawszy, jaki być może! Któż jest bowiem dla mnie bardziej interesujący, niż ja sam?

Będzie to uczciwe, bo na mój teatr nie będę brał żadnej dotacji od państwa, nie wydam ani złotówki z publicznych pieniędzy: tylko swoje, przez siebie zarobione. Inaczej niż tamci, co uprawiają ten proceder za cudze, teatr też robią sami o sobie i dla siebie, ale każą innym za to płacić, dotacje biorą i za bilety jeszcze sobie życzą. Pasożyty. Naciągacze!

Ja wszystko sam, sam jajka, mąkę i oliwę na naleśniki kupię, sam jogurt, konfiturę i napoje sfinansuję, z moich prywatnych pieniędzy. Koszt zresztą niewielki, a wszystko inne – moja inwencja i praca. I efekt lepszy niż u tamtych, żerujących na publicznych środkach. Z pewnością będę zadowolony z efektu: i jako twórca, i jako swój własny widz.

A ileż przy tym spektaklu mojego prywatnego Masteatru będzie przyjemności!

Teoretycy Masturdatingu, zjawiska, które jest nowym trendem społecznym, podkreślają, że chodzi przede wszystkim o przyjemność. Niekoniecznie seksualną, choć może i też. Ale przede wszystkim o przyjemność bycia ze sobą samym, spędzania czasu we własnym towarzystwie. Bo rzeczy robione solo przynoszą podobno najwięcej rozkoszy. Mastur Date to randka, podczas której skupiamy się na spełnianiu swoich zachcianek. Robimy to, na co mamy ochotę , w pełnej zgodzie ze sobą, bez oglądania się na innych. Odcinamy się od świata dookoła i skupiamy się na własnych pragnieniach. Na najlepszą randkę każdy zabierze samego siebie. Takie randkowanie nie jest wyrazem egoizmu. Chodzi o to, by porzucić wstyd i poczuć się dobrze samemu ze sobą. To znak naszych czasów, to zdrowy nawyk. Gdy otaczamy się troską i obdarowujemy siebie zainteresowaniem, dajemy sobie szansę na dobrostan psychiczny i fizyczny. Niwelujemy stres. Ustalamy, co jest dla nas priorytetem. To prosta recepta na szczęśliwe życie. Masturdating pozwala odkrywać to, co daje nam radość i wewnętrzny spokój. Podczas randek ze sobą poznajemy siebie lepiej, odkrywamy nasze emocje i pragnienia. Masturdating to zdrowy objaw miłości do siebie.

I taki też jest Mastur Theatre. Terapeutyczny przede wszystkim. Służy zdrowiu psychicznemu i fizycznemu tych, którzy go uprawiają. Każdy ma swoje emocje, swoje fobie i idiosynkrazje, każdy może je w tym teatrze rozpoznawać i pielęgnować. Mastheatre do teatr dla mas, teatr który przełamie wreszcie barierę dostępności i powszechności. Teatr tradycyjny, bezwstydnie dojący publiczne środki, to oferta dla nielicznych, dla kilku procent populacji. Reszty, czyli większości, to zupełnie nie obchodzi, co on oferuje. Dlaczego miałoby obchodzić? Ich emocje, ich fobie i idiosynkrazje dla nich tylko są interesujące. Jeśli więc robią teatr sami o sobie i dla siebie, to czemu mamy im za to płacić? Gdy każdy sam sobie może własne spektakle zorganizować? Do tego znacznie ciekawsze, lepiej trafiające w potrzeby. Niech środki publiczne, które dotąd zawłaszczał teatr tradycyjny, wrócą do wspólnej kasy. Ministerstwo będzie je przydzielało indywidualnym twórcom jako mikrogranty.

Mastheatre to oferta dla każdego. To teatr demokratyczny, prawdziwe postępowy i rewolucyjny. Sam sobie zrób teatr, brzmi jego motto, mocniejsze, niż: proletariusze wszystkich krajów łączcie się.

A ty, jaki spektakl wybierzesz w najbliższą sobotę?

Tytuł oryginalny

MASTHEATRE

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Marek Kochan

Data publikacji oryginału:

19.01.2023