EN

19.03.2021, 10:34 Wersja do druku

Ludzie teatru wspominają Krzysztofa Kowalewskiego

Maciej Englert o Krzysztofie Kowalewskim: kiedy się pojawiał, uśmiech częściej gościł na twarzach

Krzysztof Kowalewski był człowiekiem sympatycznym, serdecznym; kiedy się pojawiał, uśmiech częściej gościł na twarzach. Urzekał autoironią i inteligencją połączoną z poczuciem humoru - powiedział PAP Maciej Englert, dyrektor stołecznego Teatru Współczesnego. W piątek w Warszawie pożegnanie aktora.

fot. mat. teatru

Z Krzysztofem Kowalewskim znaliśmy się niemal pół wieku; a w teatrze spędziliśmy razem 40 lat. Był dobrym duchem teatru i jego filarem. Jednym z tych aktorów wokół których skupia się i buduje zespół; artystą, którego możliwości wpływały na dobór repertuaru. Inspirował. Nie wiem, czy bym wystawiał „Martwe dusze”, gdybym nie miał Kowalewskiego do roli Cziczikowa.

Był człowiekiem sympatycznym, serdecznym; kiedy się pojawiał, jaśniej robiło się w pokoju i uśmiech częściej gościł na twarzach. Urzekał autoironią i inteligencją połączoną z poczuciem humoru.

Będąc wybitnym artystą, był zarazem całkowicie skromny. Wnikliwy, ale nie oceniający, dyskretnie pomagał młodszym aktorom, którzy zresztą nadali mu przydomek „Wujek”. Jeśli teatr jest rodziną, to postać dobrego wujka pełni w nim ważną funkcję. Od „Wujka” było czego się uczyć, zarówno w sferze zawodowej jak i stosunku do pracy w teatrze.

Krzyś był dobrym, tolerancyjnym człowiekiem, żyjącym po słonecznej stronie ulicy, co nie oznacza, że godził się na otaczającą nas rzeczywistość pełną kłamstwa, krętactwa, demagogii i złych ludzi.

Sposób, w jaki budował role, skłania mnie do określenia - „wnikliwy portrecista”. Był znakomitym obserwatorem ludzi. Wiele dostrzegał: nasze słabości, wady, przywary, naszą głupotę. Potrafił to przełożyć na stworzenie pełnego portretu granej postaci. A był aktorem wszechstronnym: grał role od Szekspira po finezyjne farsy, jakie wystawialiśmy w teatrze. Był sir Tobiaszem Czkawką w „Wieczorze Trzech Króli” Szekspira, panem Jourdainem w „Mieszczaninie szlachcicem” Moliera, Cziczikowem w „Martwych duszach” Gogola, i wreszcie postacią z Koterskiego.

Również Witkacy, a przede wszystkim Mrożek znaleźli w Krzysztofie Kowalewskim idealnego wykonawcę.

Naśladować Krzysztofa Kowalewskiego nikt nawet nie próbował się odważyć. Był aktorem kompletnie oryginalnym, niepowtarzalnym. Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych – ale niepowtarzalni są. Krzysztof Kowalewski był i niepowtarzalny, i niezastąpiony.

Trudno nam będzie się przyzwyczaić do teatru bez Krzysztofa Kowalewskiego zarówno na scenie, jak i za kulisami, na zapleczu garderób teatralnych. To trudne chwile. Wieje pustką.

***

Tomasz Mościcki o Krzysztofie Kowalewskim: to był człowiek niespodzianka

To był człowiek niespodzianka, wspaniały. Komik szczególnego rodzaju; to nie był komizm, który by na siłę w człowieku wymuszał śmiech, bezmyślny rechot - powiedział PAP o Krzysztofie Kowalewskim krytyk i historyk teatru Tomasz Mościcki. W piątek w Warszawie odbędzie się pożegnanie aktora.

Wiele jest określeń tego wybitnego aktora i niezwykłego człowieka – zauważa w rozmowie z PAP krytyk i historyk teatru Tomasz Mościcki. - Po śmierci Krzysztofa Kowalewskiego jednak niemal na wszystkich portalach społecznościowych żegnano Pana Sułka. „Była to wielka rola, bardzo wyrazista, ale obawiam się, żeby ten wybitny wszechstronny aktor nie został w tym Panu Sułku ukamienowany. Tak mawiał Jerzy Koenig ukamienować kogoś w pomnik. Gdyby tak się stało z twórczością Krzysztofa Kowalewskiego, byłoby to bardzo niesprawiedliwe” – mówi Mościcki.

Zdaniem krytyka Kowalewski był aktorem przewidywalnym. Była to przewidywalność tego rodzaju, że jeśli się szło do teatru na spektakl w którym grał Kowalewski, było wiadomo, że będzie się miało kontakt ze sztuką aktorską najwyższego lotu. „Widziałem wiele ról Krzysztofa Kowalewskiego i nigdy nie widziałem położonej roli” – zaznacza krytyk. Według niego, Kowalewski był zawodowcem, niesłychanie ceniącym sobie rzemiosło aktorskie. Miał niesłychanie poważny stosunek do zawodu, który przyszło mu wykonywać z ogromnym oddaniem przez 61 lat. Jak przypomina krytyk, artysta był dziedzicznie obciążony teatrem, teatrem naznaczony. Jego matka Elżbieta Kowalewska była znakomitą aktorką.

„Kowalewski to aktor nieoczywisty, miał ksywkę środowiskową Wuj. Bardzo do niego przyległa z tą jowialnością, ogromną życzliwością. Duży mężczyzna, postawny, wysoki, wydawałoby się, że na scenie będzie zwalisty, mało ruchliwy. Nic podobnego. On był człowiekiem niesłychanie ruchliwym scenicznie, czasami przez scenę przepływał jak cumulus z ogromnym wdziękiem. Przy jego warunkach scenicznych ta zwinność, sprawność, delikatność były niesamowite. To był człowiek niespodzianka, wspaniały”. „Mówi się o nim komik – zauważa Mościcki. - Ale to był komik szczególnego rodzaju; to nie był komizm, który by na siłę w człowieku wymuszał śmiech, bezmyślny rechot”.

Krytyk przypomina, że Kowalewski był jednym z ulubionych aktorów Stanisława Barei; grywał u niego ludzi, którzy z pozoru byli przystosowani do życia w kompletnie chorej rzeczywistości, ale okazywało się, że owa rzeczywistość stawia przed nimi wyzwania, wobec których są bezradni, a którym muszą sprostać. Modelowa rola - kierownik produkcji z „Misia” - to zdawałoby się człowiek znakomicie usytuowany w środowisku, znający mechanizmy, a przecież okazuje się naiwny jak dziecko.

Mościcki wspomina role komediowe w Teatrze Współczesnym, wśród nich fantastyczną etiudę w sztuce Francisa Vebera „Najdroższy”, a w niej scenę, gdy aktor usiłuje się wdrapać na wysoki barowy stołek. „Walkę Kowalewskiego jak ogarnąć barowy stołek zawsze będę miał przed oczami. Był mistrzem w takich etiudach aktorskich” – mówi krytyk. „Oglądałem Krzysztofa Kowalewskiego na scenie Teatru Współczesnego od połowy lat 80. – wspomina. - Był to czas przełamywania ról komediowych i zarazem bodaj najlepszy moment kariery aktorskiej, kiedy nabywa się dojrzałości zawodowej, świadomości środków wyrazu pewnego doświadczenia życiowego. Z tego okresu – z 1987 r. – pochodzi znakomita rola Krzysztofa Kowalewskiego w Życiu wewnętrznym w reżyserii Marka Koterskiego” - przypomina Mościcki. „Monolog aktora – w którym wydobywa, wylewa z siebie nienawiść do świata w którym żyje, do tej marnej egzystencji, której jest częścią - to wstrząsające dla widza przeżycie. Grał w tym spektaklu z Martą Lipińską; lubił grać z tą aktorką – tworzyli wielki, wdzięczny duet aktorski, np. w Martwych duszach, w Miłości na Krymie” - dodaje.

„Prof. Aniela Świderska z Akademii Teatralnej mawiała postaci zawsze należy bronić – to wielka teatralna mądrość. Kowalewski też o tym wiedział” – zauważa krytyk. Mościcki przypomina dwie role Kowalewskiego: komediowe i zarazem niekomediowe; dwa mistrzowskie studia brutalności i przemocy. Była to postać pełnomocnika obcego mocarstwa w „Ambasadorze” Sławomira Mrożka w przedstawieniu Erwina Axera z 1995 r. „ To rola wielu poziomów. Śmieszny na początku, staje się bezwzględny, brutalny ale też jest ogarnięty strachem. Drugim studium bezwzględnej przemocy jest Edek z Tanga Mrożka, które wyreżyserował Maciej Englert w 1997 r. Edek też był śmieszny na początku, potem spadła maska i wydobyła się spod niej silna bestia bez emocji; oprawca bez cienia empatii” – mówi krytyk. „Teraz już wiemy – zaznacza Mościcki - że niezapomnianą będzie rola starszego człowieka, pisarza Andre, którą - jak sądzę - Kowalewski żegnał się z teatrem, w sztuce Floriana Zellera Nim odleci w reżyserii Macieja Englerta z 2018 r. I był to też ostatni duet z, grającą w tej sztuce rolę żony pisarza, Martą Lipińską”.

W tej dziwnej sztuce, według krytyka, Krzysztof Kowalewski stworzył rolę nie komediową, lecz głęboko tragiczną. „Wydawało się, że będzie to nowy etap w życiu artystycznym aktora. Okazał się ostatnim. To było symboliczne pożegnanie ze światem, z teatrem, z ludźmi. Przejmujące" - podsumował Tomasz Mościcki.

***

Zborowski o Kowalewskim: był aktorem obdarzonym niesłychaną siłą intensywności przekazu

Był wybitnym aktorem obdarzonym niesłychaną siłą intensywności przekazu, niesłychaną wszechstronnością, niezwykłym talentem. I przy tej swojej wielkości był niesłychanie koleżeński - mówił aktor Wiktor Zborowski podczas piątkowych uroczystości pogrzebowych Krzysztofa Kowalewskiego.

W trakcie uroczystości pogrzebowych, które odbyły się w Kościele Środowisk Twórczych w Warszawie, Zborowski wspominał m.in. pierwsze spotkanie z Krzysztofem Kowalewskim, do którego doszło w 1969 r. w warszawskiej PWST podczas zajęć szermierki. "Zajęcia prowadził pan prof. Sławomir Lindner, a jego asystentem był Krzysztof Kowalewski. Po zajęciach poprosił nas, abyśmy chwilkę zostali. Krzysiek do każdego podszedł, wyciągnął grabulę ze słowami: Krzysiek jestem. Nawet nie wyobrażacie sobie, jak pękaliśmy z dumy, że ten oto nasz wykładowca przechodzi z nami, pierwszoroczniakami, na ty (...). Krzysiek był po imieniu ze wszystkimi studentami w Szkole Teatralnej, bo miał taki obyczaj. Tym pięknym obyczajem osiągnął nie tylko naszą miłość, ale także to, że wszystkie egzaminy z tejże szermierki to były maleńkie arcydzieła naszej sprawności, bo nie chcieliśmy w żadnym stopniu zawieść" - powiedział.

Aktor podkreślił także, że od Krzysztofa Kowalewskiego usłyszał kiedyś, że szkoła nie nauczy nikogo zawodu, ale jeśli potraktuje się ją poważnie, przygotuje studentów do uprawiania zawodu, którego będą uczyć się całe życie. "To były dla mnie bardzo ważne słowa, a szczególnie istotne, że powiedział to nie ten wielki Krzysztof Kowalewski tylko trochę starszy od nas kolega z 10-letnim stażem, ale wtedy jego kariera dopiero raczkowała" - zaznaczył.

Zborowski podkreślił, że Krzysztof Kowalewski był "wybitnym aktorem obdarzonym niesłychaną siłą intensywności przekazu, niesłychaną wszechstronnością, niezwykłym zupełnie talentem", a "przy tej swojej wielkości, wybitności był niesłychanie koleżeński" i "miał ogromny autorytet". "Zostaniesz na zawsze w naszych sercach, pamięci, w uśmiechu, jaki będzie się zawsze pojawiał na wspomnienie Ciebie. Pozostaniesz jako przecudowny kumpel, fenomenalny aktor i dobry, mądry człowiek" - podsumował.

***

Lipińska na pogrzebie Kowalewskiego: nie mogę się z Tobą pożegnać

Łączyła nas niebanalna przyjaźń. Nie mogę się z Tobą pożegnać, jeszcze długo mi będziesz towarzyszył w tym wszystkim, co nas łączyło - powiedziała w piątek podczas uroczystości pogrzebowych Krzysztofa Kowalewskiego Marta Lipińska, aktorka, jego wieloletnia partnerka sceniczna, radiowa i filmowa.

Uroczyste pożegnanie Krzysztofa Kowalewskiego, jednego z najpopularniejszych polskich aktorów, odbyło się w Kościele Środowisk Twórczych przy Pl. Teatralnym w Warszawie.

"Krzysieńku, tak zawsze zwracałam się do Ciebie. Przez ponad 40 lat spotykaliśmy się przy pracy na wszystkich możliwych polach naszego zawodu, przede wszystkim w teatrze, w radio, w filmie, w telewizji i przy nagraniach. Oczywiście teatr był najważniejszy. Ten nasz nie za duży Teatr Współczesny na Mokotowskiej 13 był kuźnią Twoich wspaniałych ról. Właściwie nie ról a kreacji, ponieważ w tym teatrze miałeś możliwość przebywania w najlepszym towarzystwie, najwspanialszych autorów. Począwszy od Szekspira, a skończywszy na naszym uwielbianym przez nas Mrożku" - mówiła Lipińska.

Podkreśliła, że praca z Kowalewskim była "czymś wyjątkowym, czymś niepowtarzalnym". "Wiem, że to się już nigdy nie zdarzy" - przyznała. "Po prostu Twoja lojalność w stosunku do autora, w stosunku do kolegów, budowanie przedstawienia na najbardziej uczciwym poziomie po prostu jest czymś wyjątkowym" - oceniła aktorka.

Nawiązując do roli Sułka, w którą Kowalewski wcielał się w słuchowisku radiowym "Kocham pana, panie Sułku" autorstwa Jacka Janczarskiego, powiedziała, że "stworzenie roli takiej jak Sułek, przy pomocy tylko głosu, to było coś nadzwyczajnego". "To była kreacja stworzona przy pomocy głosu taka, że ludzie wiedzieli, jak Sułek wygląda, gdzie jest w danej chwili, czy kocha czy nie kocha, co porabia, jakie ma myśli, jakie ma poglądy" - powiedziała Lipińska.

Wzruszona dodała, że powinna się pożegnać, ale "nie potrafi". "Paradoksalnie ta pandemia cholerna przychodzi mi z pomocą, ponieważ nie chodzimy do teatru, teatr jest zamknięty, a tam bym chciała Go spotykać i spotykałabym Go co chwilę. Widziałabym Go, jak idzie przez parking, zawsze lekko spóźniony, ale pewnym krokiem, z rozbrajającym uśmiechem na twarzy, z błyskiem w cudownych, niebieskich oczach, które masz po nim Gabrysiu (córka Kowalewskiego - przyp. PAP), i mówi: +sorry, korki+. Nie mogę się z Tobą pożegnać, jeszcze długo mi będziesz towarzyszył właściwie codziennie w tym wszystkim, co nas łączyło" - mówiła Lipińska.

Oceniła, że "to była niebanalna przyjaźń". "To była przyjaźń, która nie potrzebowała naszych kontaktów co chwilę, co tydzień, dziesiątki telefonów. Nic takiego nie było między nami, ale jak już był telefon, to był na pewno niekonwencjonalny i niezdawkowy - nie takie zwykłe co słychać, albo jak się czujesz" - zdradziła Lipińska.

Dodała, że łączyły ich "poglądy". "Nasze poglądy na otaczający nas świat, na naszą Polskę kochaną, gdzie wkurzały nas podobne rzeczy. On wtedy potrafił puścić soczystą wiązankę, ja troszkę się podciągnęłam ostatnio, ale nie jestem w stanie Mu sprostać. W każdym razie bardziej wolę to, niż rzucać kapciem w telewizor. Tak tego robić, jak Krzyś, nikt nie potrafi i nie będzie potrafił. Krzysieńku kochany, nie umiem Cię pożegnać. Mówię do zobaczenia" - powiedziała.