Logo
Recenzje

#KurierTeatralny: Zabawa się skończyła

11.09.2025, 10:01 Wersja do druku

„Cabaret” Johna Kandera, Freda Ebba i Joego Masteroffa w reż. Łukasza Brzezińskiego w Teatrze Muzycznym w Poznaniu. Pisze Piotr Sobierski.

fot. Dawid Stube/mat. teatru

Przekleństwem każdego reżysera „Cabaretu” jest ciężar, jaki niesie ze sobą dzieło Johna Kandera, Freda Ebba i Joego Masteroffa. Nie tyle ze względu na teatralny pierwowzór z 1966 roku, ile filmową wersję Boba Fosse’a z 1972 z kultowymi już kreacjami Lizy Minnelli i Joela Greya. Istnieje duża pokusa, by odciąć się od tego wzorca, ale i naturalny strach przed konfrontacją z nim. Od 2021 dodatkowym obciążeniem stała się realizacja Rebecci Frecknall na West Endzie, która poszerza dotychczasowe interpretacje, poprzez imersyjny charakter spektaklu i zaangażowaniu w kwestie równości i różnorodności.

W inscenizacji Teatru Muzycznego w Poznaniu w reżyserii Łukasza Brzezińskiego widać kilka nawiązań do londyńskiej wersji, zarówno w kostiumach, jak i atmosferze klubu Kit Kat. Porównania szybko jednak przykrywa autorska wizja reżysera, która - dzięki zespołowi twórców - okazuje się przemyślana i przekonująca. Znakomita scenografia Mariusza Napierały, oparta na obrotowej platformie, w połączeniu z reżyserią światła Katarzyny Łuszczyk w mgnieniu oka zmienia przestrzeń – od dusznego klubu, przez wnętrza berlińskiej kamienicy, po sklep z owocami, w którym faszyści wybijają szyby. To bowiem Niemcy tuż przed dojściem Hitlera do władzy. Ten świat tworzą także kostiumy Anny Chadaj – pełne wyuzdania i prowokacji, a jednocześnie eleganckie, nawiązujące do mody międzywojnia, ze współczesnym akcentem.

Ta sceniczna przestrzeń daje aktorom doskonałe narzędzie do budowania ról, a choreografia Krystyny Lamy Szydłowskiej skutecznie zaciera granicę między zespołem aktorskim a baletem. Ważnym partnerem obsady jest orkiestra pod batutą Radosława Mateja. Muzycznie „Cabaret” zaskakuje – w kilku miejscach aranżacje nadają znanym utworom nowe barwy.

Spektakl utkany jest z wyrazistych kreacji, zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowych. Magdalena Szcześniewska i Wiesław Paprzycki tworzą być może najlepsze w polskim teatrze ostatnich lat postaci pani Schneider i pana Schultza. Ich duet w piosence „Nie ma jak ananas”, pełen subtelnego flirtu, to popis dojrzałości i głębokiego zrozumienia tematu. Dodatkowego znaczenia temu numerowi nadaje obecność Mistrza Ceremonii, który animuje bohaterów i zdaje się być ich dobrym duchem.

fot. Dawid Stube/mat. teatru

Patryk Kośnicki kreuje momentami Mistrza na kształt Jokera, który prowadzi ten świat ku zagładzie. Bawi się nim, ale nikomu nie wyrządza krzywdy. Wie, że bohaterów i tak nie czeka nic dobrego, a rodząca się miłość jest z góry skazana na porażkę. W jego interpretacji jest coś bardzo osobistego – balans pomiędzy wyuzdaniem, liryzmem a życiową dojrzałością czyni z niego intrygującego przewodnika po dekadenckim Berlinie i zakamarkach ludzkiej natury.

Podąża głównie śladami Sally Bowles, tancerki Kit Kat oraz amerykańskiego pisarza Clifforda Bradshawa. Ich związek rozwija się w skromnej suterenie, ale – podobnie jak uczucie starszych lokatorów – nie ma przyszłości. Każde z nich inaczej odczuwa oddech faszystów na plecach.

Sally Bowles w ciekawej interpretacji Katarzyny Tapek to kobieta wyzwolona, lecz uwięziona we własnych traumach, które wyraża nerwowymi gestami. Cliff Maksymiliana Pluto-Prądzyńskiego przechodzi sugestywną przemianę: od zagubionego emocjonalnie młodego mężczyzny po realistę. Choć wciąż pozostaje na rozdrożu własnej seksualności, trafnie ocenia geopolityczną sytuację Europy – i to może go ocalić. Oboje są ozdobą spektaklu, co dodatkowo wzmacnia ich znakomita kondycja wokalna.

fot. Dawid Stube/mat. teatru

„Chcę spokój mieć. Nie pragnę walczyć z niczym już. I z nikim już” – śpiewa pani Schneider. „Cabaret” to eksplozja dekadencji, ale i zapis upadku Republiki Weimarskiej – ostoi równości i wolności – porządku, który lada moment runie. W inscenizacji Brzezińskiego mocno wybrzmiewa brak sprawczości bohaterów, który staje się cichą zgodą na nadchodzącą katastrofę. To znacząco koresponduje ze współczesnym poczuciem zmęczenia i bezradności społeczeństwa stojącego nad kolejną przepaścią.

„Zabawa się skończyła. Było świetnie, ale to koniec. Teraz będzie tylko gorzej” – mówi Cliff. Nadchodzi koniec Berlina, świata, jaki znali i kochali bywalcy Kit Kat. Bowles śpiewa piosenkę „Cabaret” w prostym, czarnym kostiumie – silna, pełna emocji, a zarazem jakby na ostatnim tchnieniu. Oświetlona snopem światła znika ze sceny po ostatnim takcie. „Bo życie kabaretem jest”, ale czy ktoś jeszcze wierzy w te słowa? Mistrz Ceremonii pojawia się w żałobnej woalce. Znajomy motyw „Willkommen” rozbrzmiewa w oddali, muzyka staje się drapieżna, przeszywająca, a scenę wypełnia złowieszczy dym. 

Na taki „Cabaret” w polskim teatrze czekałem od lat.

Źródło:

www.facebook.com
Link do źródła

Sprawdź także