„Cabaret” Johna Kandera, Freda Ebba i Joego Masteroffa w reż. Łukasza Brzezińskiego w Teatrze Muzycznym w Poznaniu. Pisze Piotr Sobierski.
Przekleństwem każdego reżysera „Cabaretu” jest ciężar, jaki niesie ze sobą dzieło Johna Kandera, Freda Ebba i Joego Masteroffa. Nie tyle ze względu na teatralny pierwowzór z 1966 roku, ile filmową wersję Boba Fosse’a z 1972 z kultowymi już kreacjami Lizy Minnelli i Joela Greya. Istnieje duża pokusa, by odciąć się od tego wzorca, ale i naturalny strach przed konfrontacją z nim. Od 2021 dodatkowym obciążeniem stała się realizacja Rebecci Frecknall na West Endzie, która poszerza dotychczasowe interpretacje, poprzez imersyjny charakter spektaklu i zaangażowaniu w kwestie równości i różnorodności.
W inscenizacji Teatru Muzycznego w Poznaniu w reżyserii Łukasza Brzezińskiego widać kilka nawiązań do londyńskiej wersji, zarówno w kostiumach, jak i atmosferze klubu Kit Kat. Porównania szybko jednak przykrywa autorska wizja reżysera, która - dzięki zespołowi twórców - okazuje się przemyślana i przekonująca. Znakomita scenografia Mariusza Napierały, oparta na obrotowej platformie, w połączeniu z reżyserią światła Katarzyny Łuszczyk w mgnieniu oka zmienia przestrzeń – od dusznego klubu, przez wnętrza berlińskiej kamienicy, po sklep z owocami, w którym faszyści wybijają szyby. To bowiem Niemcy tuż przed dojściem Hitlera do władzy. Ten świat tworzą także kostiumy Anny Chadaj – pełne wyuzdania i prowokacji, a jednocześnie eleganckie, nawiązujące do mody międzywojnia, ze współczesnym akcentem.
Ta sceniczna przestrzeń daje aktorom doskonałe narzędzie do budowania ról, a choreografia Krystyny Lamy Szydłowskiej skutecznie zaciera granicę między zespołem aktorskim a baletem. Ważnym partnerem obsady jest orkiestra pod batutą Radosława Mateja. Muzycznie „Cabaret” zaskakuje – w kilku miejscach aranżacje nadają znanym utworom nowe barwy.
Spektakl utkany jest z wyrazistych kreacji, zarówno pierwszo-, jak i drugoplanowych. Magdalena Szcześniewska i Wiesław Paprzycki tworzą być może najlepsze w polskim teatrze ostatnich lat postaci pani Schneider i pana Schultza. Ich duet w piosence „Nie ma jak ananas”, pełen subtelnego flirtu, to popis dojrzałości i głębokiego zrozumienia tematu. Dodatkowego znaczenia temu numerowi nadaje obecność Mistrza Ceremonii, który animuje bohaterów i zdaje się być ich dobrym duchem.
Patryk Kośnicki kreuje momentami Mistrza na kształt Jokera, który prowadzi ten świat ku zagładzie. Bawi się nim, ale nikomu nie wyrządza krzywdy. Wie, że bohaterów i tak nie czeka nic dobrego, a rodząca się miłość jest z góry skazana na porażkę. W jego interpretacji jest coś bardzo osobistego – balans pomiędzy wyuzdaniem, liryzmem a życiową dojrzałością czyni z niego intrygującego przewodnika po dekadenckim Berlinie i zakamarkach ludzkiej natury.
Podąża głównie śladami Sally Bowles, tancerki Kit Kat oraz amerykańskiego pisarza Clifforda Bradshawa. Ich związek rozwija się w skromnej suterenie, ale – podobnie jak uczucie starszych lokatorów – nie ma przyszłości. Każde z nich inaczej odczuwa oddech faszystów na plecach.
Sally Bowles w ciekawej interpretacji Katarzyny Tapek to kobieta wyzwolona, lecz uwięziona we własnych traumach, które wyraża nerwowymi gestami. Cliff Maksymiliana Pluto-Prądzyńskiego przechodzi sugestywną przemianę: od zagubionego emocjonalnie młodego mężczyzny po realistę. Choć wciąż pozostaje na rozdrożu własnej seksualności, trafnie ocenia geopolityczną sytuację Europy – i to może go ocalić. Oboje są ozdobą spektaklu, co dodatkowo wzmacnia ich znakomita kondycja wokalna.
„Chcę spokój mieć. Nie pragnę walczyć z niczym już. I z nikim już” – śpiewa pani Schneider. „Cabaret” to eksplozja dekadencji, ale i zapis upadku Republiki Weimarskiej – ostoi równości i wolności – porządku, który lada moment runie. W inscenizacji Brzezińskiego mocno wybrzmiewa brak sprawczości bohaterów, który staje się cichą zgodą na nadchodzącą katastrofę. To znacząco koresponduje ze współczesnym poczuciem zmęczenia i bezradności społeczeństwa stojącego nad kolejną przepaścią.
„Zabawa się skończyła. Było świetnie, ale to koniec. Teraz będzie tylko gorzej” – mówi Cliff. Nadchodzi koniec Berlina, świata, jaki znali i kochali bywalcy Kit Kat. Bowles śpiewa piosenkę „Cabaret” w prostym, czarnym kostiumie – silna, pełna emocji, a zarazem jakby na ostatnim tchnieniu. Oświetlona snopem światła znika ze sceny po ostatnim takcie. „Bo życie kabaretem jest”, ale czy ktoś jeszcze wierzy w te słowa? Mistrz Ceremonii pojawia się w żałobnej woalce. Znajomy motyw „Willkommen” rozbrzmiewa w oddali, muzyka staje się drapieżna, przeszywająca, a scenę wypełnia złowieszczy dym.
Na taki „Cabaret” w polskim teatrze czekałem od lat.