„Celestyna” Fernanda de Rojasa w reż. Piotra-Bogusława Jędrzejczaka w Teatrze Lalki i Aktora „Kubuś” w Kielcach im. Stefana Karskiego. Pisze Wanda Ziembicka-Has w „Scenach Polskich”.
31 VIII, ostatniego dnia sezonu 2023/’24, premierą „Celestyny” Fernanda de Rojasa w reżyserii dyrektora Piotra-Bogusław Jędrzejczaka, otwarty został nowy gmach Teatru Lalki i Aktora „Kubuś” w Kielcach im. Stefana Karskiego.
Założyciel „Kubusia” Stefan Karski, powołując w roku 1955 lalkowy teatr objazdowy, podjął ze stalinowskimi władzami grę. Kubuś mógł się kojarzyć np. z Puchatkiem. Karski jednak miał na myśli pojazd bojowy z powstania warszawskiego, który, z kolei, ochrzczony został na cześć jednej z uczestniczących w zrywie kobiet, posługującej się tym pseudonimem.
Na potrzeby obecnego TLiA adaptowano XVIII-wieczny dom starosty oraz kuźnię, wbudowując w zabytkowe mury wyposażony w najnowszy sprzęt oświetleniowy i akustyczny teatr z amfiteatralną, dużą (ok. 160 miejsc) i małą – z możliwością rozmaitego rozstawiania siedzeń (do 8o osób) - sceną.
Budynek budzi zachwyt jasną, wytworną bryłą, przestronnym foyer, stonowaną kolorystyką. Ważne, by dzieci (bo to jednak dla nich „Kubuś” będzie grał przede wszystkim) uczyły się dobrego smaku. To wymysł infantylnych dorosłych, że najmłodsi kochają pstrokaciznę.
Nowych teatrów nie buduje się często, więc gdy to się dzieje, ich otwarcie ściąga prominentów z całego środowiska. I tym razem nie zabrakło dyrektorów teatrów, przedstawicieli władz wszystkich szczebli – z niedawno wybraną w Kielcach prezydentką Agatą Wojdą na czele - dyrektorów instytucji kultury, przedstawicieli mediów, wreszcie samego prezesa Związku Artystów Scen Polskich Krzysztofa Szustra. Pojawiła się też rodzina Karskich, której reprezentanci przyjechali nawet z Francji.
Byli: syn i wnuk Stefana. Załogę Teatru cieszyła obecność potomków i krewnych jego założyciela, a ich, jak sądzę, fakt, że obecny dyrektor „Kubusia” doprowadził do objęcia go oficjalnym patronatem pierwszego dyrektora. Państwo Karscy ufundowali pyszny (jadłam) tort, który podczas bankietu uroczyście pokroił szef TLiA. – A skoro już o prezentach - wspomnę o dwu: pani prezydentka Agata Wojda wraz z odpowiedzialnym za kulturę wiceprezydentem Bartłomiejem Zapałą podarowali „Kubusiowi” konia, który mówi, Edka. No, może niezupełnie mówi, ale, gdy odpowiednio popieścić jego prawe bądź lewe, pluszowe ucho - rży albo wytwarza dźwięk galopujących kopyt. Edek trafił do sali spotkań - tam, gdzie kiedyś mieściła się kuźnia. Także Krzysztof Szuster (podobno nie umawiał się z kieleckim Ratuszem) podarował Kubusiowi koński upominek – spoczywającą w wyściełanym aksamitem pudełku, piękną podkowę z wizerunkiem głowy owego szlachetnego zwierzęcia i wygrawerowaną na odwrocie dedykacją. -Prezesowi jednak nie ma się co dziwić. Jest właścicielem stajni i prywatnego muzeum powozów.
Konie cieszą się w Kielcach szczególną atencją. - Na połowę października „Kubuś” zapowiedział premierę przedstawienia opartego na uznanej przez UNESCO za jedną
z najświetniejszych w historii literatury, w skali światowej, książek dla dzieci, powieści Joanny Kulmowej „Wio, Leokadio!” – o dorożkarskiej szkapie, która stała się Pegazem. A wejścia do Muzeum Zabawek i Zabawy strzegą dwa inne konie. Trafiłam tam, chcąc obejrzeć fragment wielkiej kolekcji (liczącej w sumie około tysiąca pozycji) Kubusiowych lalek autorstwa największych polskich scenografów: Joanny Braun, Aleksandra Andrzeja Łabińca, Adama Kiliana… Wyszłam oczarowana, doskonale rozumiejąc, dlaczego kolejni dyrektorzy TLiA – z obecnym włącznie – tak uparcie walczą o stworzenie dla tego zbioru specjalnej przestrzeni (wystawa w Muzeum była czasowa), która pozwalałaby także na prowadzenie warsztatów z animacji.
- W przyszłym roku nie tylko 70. urodziny „Kubusia” ale i 20. rocznica stworzenia tego zbioru. Dyrektor Jędrzejczak mówi, że na obecną ekipę z Ratusza, z prezydentką Wojdą na czele, można liczyć, więc nie opuszcza go nadzieją, że decyzja o przyznaniu Kubusiowym lalkom domu z prawdziwego zdarzenia będzie jubileuszowym prezentem od kieleckich władz. (Oby. Przyjadę i sprawdzę). W nowym gmachu bowiem pomieścić tej dodatkowej przestrzeni się nie dało.
Wreszcie kilka słów o premierze.
Reżyser powiedział mi, że decyzję o zrealizowaniu pozycji dla dorosłych na otwarcie nowej siedziby podjął nieprzypadkowo. Chciał w ten sposób przypomnieć, że w świecie cywilizacji zachodniej teatry lalkowe grają przede wszystkim dla widzów pełnoletnich. A dla dzieci przy okazji. Model odwrotny to spadek po lalkarstwie radzieckim. Z tego co wiem, nie ma planów (ani potrzeby) przebranżawiania „Kubusia”; lekka korekta proporcji w repertuarze nie byłaby jednak chyba od rzeczy.
Dlaczego jednak licząca ponad pół tysiąca lat „Celestyna”? – Inscenizacja pokazuje to bardzo jasno. - Z liczącej w oryginale ponad dwadzieścia aktów całości reżyser wykroił materiał na dwie godziny. Tyle, by dostrzec tematy rozwinięte wiek później przez Shakespeare’a (miłość Kaliksta i Melibei rymuje się z historią Romea i Julii, tragedia tracącego córkę Pleberia odsyła do Leara, czary Celestyny do Makbeta…) i tak ukochane przez teatr jarmarczny: sensację, zbrodnię i miłosne afery. - A ten jakże często posługiwał się lalkami.
Reżyser zaprosił jako współpracowników artystów najwyższej próby. - Scenografia Marii Balcerek to tworzący arenę - w Hiszpanii teren walki - półokrąg dwunastu dużych, metalowych, zardzewiałych krzeseł, które wyprowadzane na proscenium tworzą w rozmaitych układach kolejne miejsca akcji. Przypomina to u używaną niegdyś przez Jana Maciejowskiego do shakespeare’owskich inscenizacji maszynę do grania. Nie bez kozery. Oświetlana na różne sposoby rdza to nie tylko efektowna kolorystyka i faktura; to także temat rozpadającego się, lecz wciąż trwającego świata, w którym niezmienne są jedynie ludzkie namiętności – miłość, pożądanie, chciwość… Przestrzeń w pierwszej części tworzy również wiszący nad areną, dziurawy płaszcz tytułowej bohaterki, który spada w chwili jej śmierci, ujawniając w konsekwencji, że stanowił dla przedstawionego świata ochronę; marną – ale jednak. Mistrzowskie, stolikowe lalki w plastycznym skrócie charakteryzują pojawiających się na scenie bohaterów. Jest ich tyle, ile foteli. W finale, zawieszone w półokręgu na oparciach, podsumowują przedstawioną historię - oto my, lalki w rękach losu, Boga, demonów, przeznaczenia…
Nawiązująca do epoki i miejsca akcji muzyka Maxa Kowalskiego to zarówno dwa tańce – z początku i końca przedstawienia – jak i organizujące płynny rytm działań łączniki między scenami, pieśń Melibei i Lukrecji (z akompaniamentem lutni), kościelne organy, czy dźwiękowa przestrzeń piekieł w scenie zaklinania przez Celestynę ich władcy. – Wszystko zrealizowane w dającym widzowi poczucie zanurzenia w dźwięku systemie immersyjnym.
Muzyką są także rytmy kastanietów, nagranych przez najwybitniejszą polską specjalistkę od flamenco – Margaritę, czyli Małgorzatę Matuszewską (Sekcja Tańca ZASP), które w drugiej części, po zabójstwie Celestyny, odzywając się niepokojąco z różnych miejsc, zastępują łączniki muzyczne i obrazują katastrofę świata, w którym zabrakło manichejskiej Celestyny. Oba wspomniane już tańce wykorzystują technikę flamenco. To w XV wieku, gdy de Rojas napisał „Celestynę”, do Hiszpanii zaczęli napływać Romowie, którzy stworzyli (w finalnej, znanej nam dziś postaci, w wieku XIX) muzykę i taniec określane tym terminem. Flamenco to namiętności. Nic dziwnego, że reżyser zdecydował się na jego użycie. W tańcu otwierającym przedstawienie biorą udział wyłącznie aktorzy, w końcowym także lalki. Ta klamra, jak wspomniany już zabieg z lalkami w finale, podnosi opowiedzianą historię z kategorii sensacyjnej, erotyczno-kryminalnej fabuły do poziomu uniwersalnej przypowieści.
Agata Sobota, grająca tytułową postać w żywym planie, nie miała łatwego zadania. Nie tylko dlatego, że mierzyć się jej przyszło z legendą najsłynniejszej polskiej Celestyny - Jadwigi Chojnackiej z inscenizacji Leona Schillera. Także z tego powodu, że psychologiczny kontakt nawiązywać musiała z kolegami grającymi lalkami. – Intensywność jej obecności nie pozwalała na minimalną choćby dekoncentrację widzów.
Każdy z pozostałych wykonawców wcielił się w dwie, a niektórzy nawet w trzy role. Za tą reżyserską decyzją stoi nie oszczędność, lecz sens. Ta sama aktorka grająca szlachetną i cnotliwą (do czasu) Melibeę – Aleksandra Sapiaska – i nierządnicę, ten sam aktor – Michał Olszewski - w roli wysoko urodzonego Kaliksta i łotrzyka Centuriona – itd. – to znak, że nasze historie są wymiennymi puzzlami. - Każdego, niezależnie od społecznego statusu, może spotkać ten sam los.
Na uwagę zasługują też – i obdarzona interesującą barwa głosu, świetna ruchowo Anna Iwasiuta, i Mateusz Drozdowski, i wstrząsający w finałowym monologu Pleberia Andrzej Skorodzień, i Małgorzata Oracz – w trzech, jakże różnych, w tym dwu męskich, rolach.
Cieszę się, że tak znaczące wydarzenie artystyczne i środowiskowe znakomicie się udało. Koledzy: jedźcie do Kielc. Przy Zamkowej 1 robią tam świetny teatr.