Siedzimy w teatrze. Rzędy w półmroku, światła przygaszone, ktoś jeszcze szuka miejsca, ktoś inny próbuje dyskretnie wyjąć miętówkę. Za chwilę zacznie się spektakl – i wtedy, jak zwykle, rozpoczyna się też inny, równoległy teatr: teatr widowni. A w nim – my. Krytycy. Recenzenci. Obserwatorzy. Uważni, przenikliwi, czasem współczująco skonfundowani. Tyle że rzadko zdajemy sobie sprawę, że ktoś przygląda się również nam – pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich
Bo może i przyszliśmy tu zawodowo. Z notatnikiem, przygotowani, z nazwiskami aktorów zapisanymi w głowie i cytatami z Artauda w zanadrzu. Ale teatr nie działa jak czytelnia – to nie miejsce na siedzenie bez udziału. A nasze „udziały” bywają… różne.
Ot, choćby takie bujanie się w fotelu. Nieświadome, rytmiczne, wyraźnie nerwowe – jakby człowiek chciał przyspieszyć akcję albo wysiedzieć w niej swoje rozczarowanie. Jeden z moich znajomych zwrócił mi uwagę, że kiedy coś mnie drażni albo coś mi się nie podoba, zaczynam się rozglądać po widowni lub – jeśli się da – czytać program. Z początku zaprzeczyłem, potem się zaniepokoiłem. Wreszcie przyszło zrozumienie: owszem, rozglądam się. I pewnie nie tylko ja. Krytycy mają swoje tiki i mikrospektakle – tylko nie zawsze mają tego świadomość.
Są tacy, którzy z nudów (albo znudzenia własnym wyrafinowaniem) przymykają oczy. Czasem na chwilę. Czasem na akt. Czy to już sen? Czy jeszcze kontemplacja? Granica jest cienka – i dobrze ją znają artyści, którzy z wysokości sceny widzą więcej, niż nam się zdaje. A nic nie boli bardziej niż uważny krytyk z zamkniętymi oczami.
Inni stękają. Dosłownie. Wzdychają, jęczą, pochrząkują. Tworzą dźwiękowy komentarz na żywo, niczym drugi plan spektaklu. Publiczność się odwraca, aktorzy szukają źródła – a stękacz trwa. Nieświadomy, że właśnie w tym momencie jego odbiór sztuki staje się sztuką samą w sobie. Dźwiękową instalacją o tytule: „Znużenie jako krytyka”.
Są też recenzenci, którzy notują. Notują wszystko. Jakby świat miał im zaraz uciec i zostawić ich samych wśród mroku – bez puenty. Nie ma w tym nic złego, oczywiście – poza tym, że latarki telefonów, szelest kartek, stuk klawiatury brzmią w ciemności jak wiertarka dentystyczna. Pisanie na gorąco to pokusa, ale czy zawsze musi odbywać się w trybie „gorącego wtrącenia do rzeczywistości widowni”?
Są i tacy, którzy wychodzą. Po pierwszym akcie, po dziesięciu minutach, po pierwszym monologu, który „już im wystarczył”. Zdarza się. Czasem coś nie klika. Czasem zgrzyta tak bardzo, że opuszczenie fotela wydaje się aktem uczciwości. Ale recenzowanie przedstawienia, którego się nie zobaczyło – to jak pisanie relacji z podróży, w której się nie wzięło udziału. Znamy przecież takich, co recenzują zza winkla. Albo zza własnych oczekiwań.
To wszystko można by zebrać w niepisany kodeks: czego nie powinien robić krytyk teatralny. Ale czy nie lepiej uczynić z tego lustro? Bo prawda jest taka, że choć bywamy w teatrze regularnie, często nie zauważamy siebie w roli widza. A przecież jesteśmy też częścią tego misterium – cichym współuczestnikiem, elementem pejzażu, który rejestruje scena. Artyści widzą. Publiczność też.
I nie chodzi o to, by krytykę rozbroić, spacyfikować czy wyciszyć. Chodzi o świadomość. O to, że teatr działa w obie strony. Że kiedy piszemy: „aktor nie utrzymał napięcia” albo „inscenizacja rozlazła się dramaturgicznie”, to być może dokładnie to samo można by powiedzieć o nas – z perspektywy piątego rzędu. Że recenzent też może się „rozlać”, przysnąć, stracić rytm. I że to nie czyni go złym człowiekiem – tylko niedoskonałym widzem.
A może właśnie takim powinien być – niedoskonałym, ale czujnym. Gotowym nie tylko oceniać, ale też dać się ocenić. Bo teatr, jak każde dobre lustro, najwięcej mówi o tych, którzy w nie patrzą.