EN

22.11.2024, 18:36 Wersja do druku

Okiem Widza: Kiedy stopnieje śnieg

„Kiedy stopnieje śnieg” Katarzyny Minkowskiej i Tomasza Walesiaka w reż. Katarzyny Minkowskiej w TR Warszawa. Pisze Ewa Bąk na blogu Okiem Widza.

fot. Wojciech Sobolewski / mat. teatru

Mówi się, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Łatwo się przekonać, że tak jest i tym razem, w spektaklu KIEDY STOPNIEJE ŚNIEG Katarzyny Minkowskiej. Ci, którzy z rodziny się "wypisali", najlepiej wiedzą w czym rzecz. Nie chcą być komponentem nieszczerego zadowolenia, udawania, że wszystko jest w porządku, że wszystko gra. Spektakl dowodzi końcowym akordem, że tak jest wszędzie. Każda rodzina to konstrukcja krucha, zbudowana na płytkich fundamentach, scementowana słabymi więziami, bez ducha zrozumienia, prawdziwej miłości i troski. Przy pierwszym podmuchu tragedii, gdy wszyscy się spotykają, jest to boleśnie widoczne, emocjonalnie nie do zniesienia. Porażające. Ale czy to prawda? 

Reżyserka spektaklu nie interesuje się przyczynami takiego stanu rzeczy, nie ujawnia źródeł, nie analizuje zaistniałych czy rysujących się na przyszłość skutkach a proponuje widzom przestudiowanie obrazu rodziny z zasygnalizowaniem pęknięć, mielizn jej funkcjonowania, oczywistego rozpadu. Dysfunkcji. To sekwencja ujęć fotografa/filmowca/artysty na dany moment, dająca złudzenie dokumentu. I jest to studium fascynujące. W sposób niezwykle naturalny, autentyczny, reporterski pokazuje spotkanie rodzinne po stracie dziecka, 15- letniej dziewczyny, która prawdopodobnie (wiele na to wskazuje) popełniła samobójstwo. Jakby jeden do jednego obraz przeniesiony z rzeczywistego domu na scenę. Ten rumor, galimatias, krzątanie się wokół stołu, poszarpane rozmowy (jak ta na temat niedogotowanego, bo ciągle twardego mięsa), samopoczucia tej czy innej osoby, gra na gitarze, wspomnienia stanowiły kamuflaż dla emocji, uczuć, myśli, tematów, których za nic nikt nie chce poruszać, a gdy już zacznie mówić, to nie chce myśli rozwijać. Jeśli padną zaczepne, trudne pytania, zbywane są szybko i skutecznie wymówką, wykrętem, milczeniem. Inaczej spowodują lawinę oskarżeń, pretensji, otworzą zabliźnione rany. Spowodują jeszcze głębsze podziały, pognębią jeszcze bardziej już pognębionych. 

O tym, co się dzieje z bohaterami mówi widzom przede wszystkim wymowa ich ciał. Dlatego tak ważne jest ekspresyjne aktorstwo, które wyraża bezsilność, niemożność porozumienia, brak bliskości i więzi, ukrywanie głębokiego bólu, maskowanie wielkiego napięcia. Matka (Aleksandra Popławska) w depresji popada w niegroźne szaleństwo. Milczący, załamany ojciec (Tomasz Tyndyk) wygląda jak śmierć a jego średni brat (Rafał Maćkowiak) ma z kolei luzacki styl bycia i obraca wszystko w żart, ironizuje, gra na gitarze, śpiewa. Dziadek (Mirosław Zbrojewicz) próbuje dominować, wprowadzać porządek, ale jest całkowicie przez wszystkich ignorowany, a przez to bezsilny. Babcia (Maria Maj) to ciepła osoba, która wciąż krząta się, gotuje obiad. Jej najmłodszy syn (Jan Dravnel), farmaceuta nie rozstaje się z saszetką z pigułkami, stara się pomóc wszystkim, czym ukrywa poddenerwowanie, psychiczne rozbicie, brak koncentracji (doprowadza do wypadku). Ciotka (Małgorzata Kuta) narzuca się córce (Justyna Wasilewska), która ją brutalnie ignoruje, milcząco zbywa, koncentruje się na analizowaniu sytuacji pod kątem zawodowym (co i jak kadrować, jak najlepiej utrwalić obraz na taśmie filmowej). Jedynie siostra ofiary (Izabella Dudziak), ubrana jak ona, chciałaby porozmawiać o tym, co się stało, potrzebuje bliskości rodziny i zrozumienia tragedii, która się wydarzyła. Nadaremno. Duch nastolatki (Antonina Marcysiak) pojawia się i znika, nie rozwikła zagadki, nie wyjaśni tajemnicy. Ciągle z rodziną, nieobecna, milcząca, jest.

Uderzające jest, że podczas tego spotkania mówi się jedynie o rzeczach błahych a o istotnych tylko napomyka, okazując nieumiejętność wyrażania uczuć, formułowania myśli, prowadzenia konstruktywnej rozmowy, jakby wszyscy byli skompromitowani, jakby każdy znał każdego na wylot i tylko gestem, milczeniem, fukaniem i uciszaniem wyrażał swoją dezaprobatę. Doprawdy diagnoza Minkowskiej jest porażająca. Każdy z bohaterów jest przedstawiony jako obiekt-konstrukt o naturze na tyle ogólnej, pozbawionej właściwości, można by rzec abstrakcyjnej, że każdy widz może nań dokonać w określonym stopniu projekcji, opartej na własnych doświadczeniach, wiedzy, spekulacji. To bardzo ciekawy zabieg otwierający temat na wielość interpretacji. Zwłaszcza, że aktorzy swoją grą potrafią wytworzyć duże napięcie między niewypowiedzianym a sygnalizowanym komunikatem. Bohaterowie też prowadzą rozmowy, w których wspominając starają się ustalić, jak było naprawdę z tym czy innym zdarzeniem, wyglądem osoby, jej zachowaniem, obecnością, kolejnością sekwencji. Relacje są zgodne, ale też bardzo często różnią się nie tylko szczegółami. Dodatkowym filtrem spojrzenia na to, co się dzieje jest zawodowa perspektywa kontekstu obserwacji, weryfikacji i wyboru tego, co i jak się utrwali (chodzi w tym wypadku o proces twórczy decydujący o ostatecznym kształcie zapisu rzeczywistości). To bardzo ciekawy zabieg pokazujący jak wybiórcza i indywidualna jest pamięć, jak często zawodzi, jak może zniekształcać, a nawet zakłamywać prawdę. Dlatego może portrety psychologiczne bohaterów i ich relacje z poszczególnymi członkami rodziny są na tak wysokim poziomie ogólności. Ale jednak pozostają osobne, mocne i wyraziste. 

Podobnie jest z kontekstem, w którym znajduje się rodzina. To przestrzeń neutralna z aneksem kuchennym w kącie, pozbawiona charakteru, jakby była projekcją wewnętrznego świata rodziny, jej członków. Olbrzymi stalowy stół, zimny, jak w prosektorium, wygląda tak, jakby nikt go nigdy nie sprzątał. Z boku kanapa, krzesła, a w głębi okna zasłonięte roletami, na których wyświetlane są filmy (rozmowy podczas jazdy samochodem). Pojawia się też gigantyczna pralka- z portretem nieżyjącej córki, potem wirująca z jej ojcem lub matką otuloną uściskiem olbrzymiego węża-zabawki.

Katarzyna Minkowska mierzy się tym spektaklem z rodziną, przeżywaną w indywidualny sposób przez jej członków stratą, przebiegiem i sensem żałoby w sytuacji, gdy więcej wszystkich dzieli niż łączy. Gdy każdy na własny sposób ucieka w swój własny świat, w chorobę, w śmierć choć paradoksalnie pragnie być blisko najbliższych, bo bardzo ich potrzebuje, bardzo za nimi tęskni, jednocześnie wiedząc, że nie otrzyma tego, na czym mu zależy. Z dokonanej wiwisekcji relacji nie wynika nic dobrego. Wspólna przeszłość rodzinna rzutuje na teraźniejszość, w której bohaterowie nie mogą siebie nawzajem znieść, zaakceptować, zwłaszcza w kontaktach międzypokoleniowych. Jakby nie byli w stanie się ze sobą komunikować, bo nie znają się, nie rozumieją, każdy na swój sposób definiuje i wyraża uczucia lub je całkowicie przemilcza. Jakby rodzice nie wiedzieli, co spowodowało rozdźwięk, który uniemożliwia nawet wspólną obecność, bo staje się ona niezręczna, jakikolwiek kontakt, bo nic nie wnosi, przeprowadzenie rozmowy, bo kończy się spięciem, wysłuchanie wyjaśnień, bo nic nie zmieniają - to wszystko działania bolesne, bezsensowne, daremne. I choć więzów krwi nie da się wyprzeć, tak naprawdę nic tu nie znaczą. Wspólne zdjęcie staje się obrazem zafałszowanej wspólnoty, ludzi sobie obcych. Gorzej, ludzi, którym przebywanie razem tak naprawdę ciąży, jest obojętne albo sprawia ból. 

Źródło:

Okiem Widza
Link do źródła

Autor:

Ewa Bąk