EN

22.11.2024, 09:02 Wersja do druku

Hanna Wróblewska: od początku wiedziałam, że nie uszczęśliwię wszystkich

Jestem realistką, więc wiedziałam, że nie mam czarodziejskiej różdżki, a poza tym będę podejmować trudne decyzje i nie uszczęśliwię wszystkich. Dotykając zmian dotyczących całego systemu, zawsze będziemy w jakiejś grupie powodować dyskomfort - powiedziała PAP ministra kultury Hanna Wróblewska.

fot. Marcin Obara/ PAP

PAP: Zakończył się trzydniowy współKongres Kultury, po raz pierwszy organizowany w porozumieniu strony rządowej ze środowiskiem kultury. Co po nim zostanie?

Hanna Wróblewska: Poczucie, że udało się spotkać z przedstawicielami mniejszych i większych miejscowości, że to wydarzenie było dla każdego. WspółKongres cieszył się ogromnym zainteresowaniem, był spotkaniem wielu środowisk z całej Polski. Pozostanie także szerokie spojrzenie na aktualną sytuację ludzi kultury. Spotkania często wiązały się z ogromnymi emocjami wszystkich uczestników – chęci zarysowywania kontekstów, oczekiwań, doświadczeń. Odczuwam też pewien rodzaj satysfakcji, że zaprosiliśmy moje koleżanki i kolegów z rządu i pokazaliśmy, że kultura to nie jest wyłącznie sprawa ministra kultury. To sfera, która także zależy od nich – od innych ministerstw, bo kultura nie jest kwestią sektora, ale polityki całego rządu dla wszystkich obywateli. Zostaje ze mną również lista powstałych rekomendacji i praca do wykonania. To naturalne, że po czasie dyskusji, następuje czas decyzji i działania.

PAP: Proszę przypomnieć najważniejsze z nich.

H.W.: Procedujemy ustawę o socjalnym zabezpieczeniu artystek i artystów. Została zgłoszona i wpisana do wykazu prac legislacyjnych rządu. Odbywają się już pierwsze spotkania. Liczę, że do połowy następnego roku przejdzie przez kolejne szczeble rządowe i zostanie uchwalona w Sejmie. Ustawa włącza artystów zarabiających najmniej, w system ubezpieczeń społecznych. Jej beneficjenci nabędą prawo do dopłaty do składek na ubezpieczenia społeczne i zdrowotne. Jasno zarysowała się też potrzeba prac nad ustawą matką, czyli ustawą o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej. Świat zmienił się od czasów, w których powstawała i powinniśmy ją urealnić. To, co też wybrzmiało w debacie kończącej współKongres Kultury to, to, że będziemy monitorować razem z ministrem finansów reformę jednostek samorządowych, żeby sprawdzić, czy większe pieniądze dla samorządów, które mają do nich trafić będą przeznaczane również na kulturę.

PAP: Podczas współKongresu Kultury była także mowa o prawach pracowniczych.

H.W.: Rozmawiamy z ministrą rodziny, pracy i polityki społecznej, która pracuje nad zmianami w prawie pracy, jak zmianami w Państwowej Inspekcji Pracy w sprawie nowelizacji ustawy antymobbingowej. Ma ona sprecyzować definicję mobbingu, tak, by była adekwatna do obecnych czasów, a ustawa sama w sobie była możliwa do stosowania.

PAP: Jeśli mielibyśmy powiedzieć, co w nas zostanie po tym współKongresie, to jest to wystąpienie Agnieszki Holland. Czy zgadza się pani z bardzo gorzką diagnozą Holland, która streszcza się w słowach: zawiedliśmy, jesteśmy klientelistyczni, koniunkturalni, nie ma w nas żadnej solidarności ani zdolności do zbudowania wspólnoty.

H.W.: Agnieszka Holland jest autorytetem i ze swojej pozycji, trochę ze środka, ale też trochę z boku, ma prawo rzucać nam takie słowa i nas rozliczać. Myślę, że to dobrze, że te słowa padły i że powinny paść, nawet jeśli nie w pełni się z nią zgadzam. Nie uważam, że środowisko artystyczne, czy związane z kulturą powinno się czuć szczególnie "wyróżnione" taką diagnozą. Jesteśmy jednym z wielu środowisk i podobnie jak duża część społeczeństwa cierpimy na coś w rodzaju "zespół stresu pourazowego". Gdy zaczęłam pracę w MKiDN, zobaczyłam z bliska, jak duże panuje spustoszenie w instytucjach – zarówno od strony ludzkiej, jak i proceduralnej. Wtłoczenie do systemu dużych pieniędzy odbywało się równolegle z łamaniem procedur, wprowadzeniem i umocowaniem ludzi często nieznających się na kulturze, którzy jednak, czując się wszechwładni, podejmowali autorytatywne, nieodwoływalne decyzje według własnego widzimisię, albo klucza politycznego. Miało to niestety wpływ na całe środowisko. Nawet ci, którzy z tym walczyli, zostali nadszarpnięci, cierpią właśnie na pewien rodzaj stresu pourazowego.

Choć przyznaję, że w kwestii KPO i my zawiedliśmy, zawiodła organizacja, nadzór i prowadzenie procesu w Narodowym Instytucie Muzyki i Tańca.

PAP: W opinii środowiska ludzi kultury sposób przeprowadzenia programu dotacyjnego KPO przez NIMiT to "katastrofa" i "epicka porażka".

H.W.: To, czego zabrakło, z czym NIMiT nie dał sobie rady, to szeroko rozumiana komunikacja z wszystkimi uczestnikami tego procesu. Pieniądze z KPO zostały rozdysponowane przez niezależne, bardzo szerokie jury, bez żadnych nacisków politycznych. Miały więc trafić – zgodnie z decyzjami ekspertów - do ludzi i instytucji, które przez ostatnie lata nie były dofinansowane – właśnie z przyczyn politycznych. I trafią, choć cały proces zawierania umów i wypłaty środków przedłużył się dramatycznie. Rozumiem frustrację, która rośnie im ludzie dłużej czekają. Zwłaszcza przy braku kontaktu z instytucją. Podjęliśmy kroki normujące tę sytuację, kolejne partie umów są podpisywane, a tym samym wypłacane środki. Rozpatrujemy też odwołania.

PAP: Na czele NIMiT stoi Paula Lis-Sołoducha...

H.W.: Wszczęliśmy procedurę odwołania pani dyrektor. Do związków zawodowych i stowarzyszeń twórczych skierowaliśmy pytania w tej sprawie. Pani Lis-Sołoducha do 1 grudnia jest na zwolnieniu lekarskim. Jej obowiązki przejął, włącznie z procedowaniem KPO, wicedyrektor Lech Dzierżanowski.

PAP: Mówiła pani na współKongresie Kultury o NIMiT: "idą zmiany".

H.W: Nie będę dokonywała publicznych ścięć, ale zmiany stały się konieczne w momencie, kiedy przekroczono ostateczny termin ws. podpisywania umów z KPO. Do 30 października br. - według harmonogramu, który instytucja sama przygotowała - powinny zostać podpisane wszystkie umowy związane z programem dotacyjnym. Nie wydarzyło się to. Pani dyrektor nie dała sobie rady ze zbudowaniem zespołu ds. KPO i z rozmowami ze środowiskiem.

PAP: Kolejny dyrektor zostanie wybrany w drodze konkursu?

H.W.: W tym momencie nie odpowiem na to pytanie. Ważne jest ustabilizowanie sytuacji wewnątrz NIMiTu i wyprowadzenie wszystkich spraw związanych z KPO na prostą. Będę chciała też rozpocząć rozmowy ze środowiskiem o powrocie pierwotnej koncepcji funkcjonowania osobno Instytutu Muzyki i Instytutu Tańca. Dzięki temu taniec, sytuowany pomiędzy muzyką a teatrem i choreografią, zyskałby instytucjonalnie własną tożsamość. To poważne decyzje, dlatego nie zrobię tego w trybie nagłym, bez konsultacji.

PAP: Podczas naszej pierwszej rozmowy mówiliśmy, że środowiska twórcze nie kryją radości z powodu pani nominacji, bo przychodzi nasz człowiek i będzie wspaniale...

H.W.: A ja mówiłam, że poprzeczka jest postawiona tak wysoko, że nie sposób uniknąć rozczarowania, że nie wszystkie z decyzji, jakie będę podejmowała będą cieszyły się popularnością.

PAP: Tak, mamy wrażenie, że środowisko jest rozczarowane. Wiele spraw budzi kontrowersje.

H.W.: Liczyłam się z tym od samego początku. Jestem realistką, więc wiedziałam, że nie mam czarodziejskiej różdżki, a poza tym będę podejmować trudne decyzje i nie uszczęśliwię wszystkich. W ministerstwie wykonujemy pracę u podstaw. Dotykając zmian dotyczących całego systemu, zawsze będziemy w jakiejś grupie powodować dyskomfort. Z drugiej strony wychodzi z nas syndrom ośmiu ostatnich lat - zmęczenia, sfrustrowania i wzajemnej niechęci. Polaryzacja społeczeństwa tylko to umacnia.

PAP: Czyli uważa pani, że to się musiało wydarzyć?

H.W.: Oczywiście nie cieszę się z tego powodu. Bo przyjemnie jest być "smerfetką", ale będąc dyrektorem czy ministrem, podejmuje się decyzje, w które się wierzy, a nie powtarza "patrzcie, jaka jestem fajna".

PAP: Co tak naprawdę wydarzyło się w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej?

H.W.: W PISF, podobnie jak w innych instytucjach, trwają rozliczenia i audyty. Podsumowanie tego, co było. Pierwszym efektem rozliczeń było zwolnienie poprzedniego dyrektora Radosława Śmigulskiego. Drugim - kontynuacja kontroli wewnętrznych, które przeprowadziła p.o. dyrektora PISF Kamila Dorbach. Do PISF weszło CBA i Krajowa Administracja Skarbowa, do czerwca br. złożono pięć zawiadomień do prokuratury. Jedno z nich dotyczyło możliwości udzielenia promesy niezgodnie z procedurami dla firmy produkcyjnej. Gdy do PISF przyszła nowa dyrektor Karolina Rozwód, otrzymała ode mnie jasny komunikat, że rozliczenia i kontrole są bardzo ważne i należy je doprowadzić do końca. Z uwagi na dobro sprawy nie ujawnialiśmy szczegółów dotyczących zawiadomień. Producent, którego dotyczy sprawa, podobnie jak inne informacje wrażliwe, zostały podane do publicznej wiadomości przez byłą panią dyrektor Karolinę Rozwód.

Pani Karolina Rozwód przekroczyła ustawę o finansach publicznych. Okazało się, że umowa, która była przedmiotem zawiadomienia do prokuratury, w stosunku do której toczy się postępowanie przygotowawcze, została podpisana, a pieniądze bardzo szybko wypłacone. Szybciej niż w wypadku innych zawieranych umów. Pani Rozwód, mając wiedzę, że sprawa jest pod lupą prokuratora, wypłaciła środki publiczne. To nie powinno się wydarzyć. Wiem, że pojawiają się głosy, że producent jest niewinny, że to zawiadomienie przeciwko byłemu dyrektorowi, ale dotyczy ono tej umowy. Bez przesądzania o wynikach działań prokuratury, czy też werdyktu sądu, instytucja mająca w dyspozycji środki publiczne nie powinna tak działać. Nie można udawać, że nic się nie stało. Tak jak nie powinno zacierać się tych faktów klikbajtowymi tytułami.

PAP: W oświadczeniu wydanym przez producenta - Aurum Film - napisano, że nie mieli żadnych sygnałów o nieprawidłowościach w umowie...

H.W.: Pełną wiedzę o złożonych doniesieniach do prokuratury oraz statusie umów, posiadała dyrektor Rozwód. I tylko ona mogła ją zatrzymać – czymś innym jest procedowanie umowy, a czymś innym jej podpisanie. Tymczasem wypłacono ponad 3 mln zł z budżetu instytucji. Pani Karolina Rozwód postawiła się w roli sędziego i prokuratora w tej sprawie. Nie ona powinna o tym decydować. Podsumowując: dyrektor PISF podpisała umowę i zrobiła szybki przelew dla podmiotu, który jest częścią toczącego się postępowania prokuratury. Niezależnie od wyniku śledztwa, wypłacenie środków w toczącej się sprawie, przy pełnej wiedzy o sytuacji i zawiadomieniach będących w toku jest złamaniem ustawy o finansach publicznych.

PAP: To było powodem sugestii o odejściu ze stanowiska?

H.W.: Pani Karolina Rozwód została do mnie wezwana, jak tylko dowiedziałam się o sprawie. Miałam dla niej zwolnienie, przeczytała pismo, omówiliśmy je. Pojawiło się wobec niej kilka innych zarzutów m.in. o wywieranie nacisków. Pani Karolina Rozwód przedstawiła swoją wersję tych wydarzeń, z częścią, która nie dotyczyła finansów publicznych byłam skłonna się zgodzić.

PAP: Czy miała, jak twierdzi, tylko 15 minut na podjęcie decyzji?

H.W.: Rozmowa trwała godzinę. Pani Karolina Rozwód wyszła na 15 minut na konsultację telefoniczną. Prawdą jest, że prosiła mnie o dokończenie rozmowy w kolejnym dniu. Nie zgodziłam się, ponieważ jeszcze tego samego dnia chciałam zawiadomić Radę PISF. Na jej pytania, czy to znaczy, że teraz odcinamy jej komputer i ona natychmiast musi pozbierać swoje rzeczy, odpowiadaliśmy: "nie". Nikt nie straszył jej prokuraturą. Mówiliśmy razem z dyrektorem Departamentu Prawa Autorskiego i Filmu Maciejem Dydo, że śledztwa są pod nadzorem prokuratora, ale nie było jakichkolwiek nacisków werbalnych. Rozmowy o zwolnieniu dla nikogo nie są przyjemne. Natomiast nie było gróźb ani wymuszania. Rozmowa, o której pisze w swoich oświadczeniach pani Karolina Rozwód, nie jest tą, w której uczestniczyłam. Dla mnie najważniejsze jest, to by PISF działał transparentnie, a środki bez zakłóceń trafiały do środowiska filmowego. To jest zbyt ważna instytucja, dysponuje ogromnym budżetem niemal 500 mln zł, nie może stanąć. Producenci, reżyserzy i beneficjenci i tak od lat skarżą się, że PISF działa za wolno.

PAP: Kiedy można spodziewać się nowego dyrektora/dyrektorki już po kolejnym konkursie?

H.W.: Chcę porozmawiać z Radą PISF-u, ze środowiskiem filmowym o tym, kiedy najlepiej przeprowadzić konkurs. Dyrektora zgodnie z zapisami obowiązującego rozporządzenia wybiorą przedstawiciele środowiska. Myślę, że przed konkursem warto rozszerzyć warunki podane w tym rozporządzeniu na przykład o jawność, w tym publikację programów, dłuższy niż dwa tygodnie czas na opracowanie programu konkursowego itp. Skoro wszyscy tak się siebie nawzajem boimy, to może warto uczynić te procedury jeszcze bardziej transparentnymi?

PAP: Jaki był cel wymiany dyrektora Muzeum Historii Polski? W jego obronie stali naukowcy, publicyści, twórcy kultury z obu stron politycznej barykady.

H.W.: Zaprosiliśmy do współpracy pana Marcina Napiórkowskiego. To ceniony kulturoznawca, specjalista od społecznych i historycznych narracji. Wierzę, że do muzeum, tak dobrze rozpoznanego już przez historyków, zaprosi też inne środowiska, ale przede wszystkim odwiedzających. Pan Robert Kostro włączył w proces różnych historyków od lewa do prawa, ale nie zapanował nad procesem powstawania i budowy instytucji. Co widać nie tylko w terminarzu przesuwania budowy budynku, ale także w pracach nad wystawą stałą, która ma kosztować ok. 670 mln zł - jest to bardzo duża kwota. Dyrektor Kostro nie bardzo potrafił uchwycić, na jakim etapie produkcyjno-inwestycyjnym jesteśmy i nieefektywnie wydatkował środki publiczne.

PAP: Jak te zarzuty mają się do tego, że dyrektorowi Kostro jeszcze przed odwołaniem zaproponowano objęcie stanowiska dyrektora Instytutu Pileckiego?

H.W.: Robert Kostro jest państwowcem, widzę możliwość jego pracy w wielu instytucjach, ale nie powinien nadzorować skomplikowanych inwestycji.

PAP: Przy powołaniu dyrektora Napiórkowskiego, stanowisko pełnomocnika Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego ds. budowy Muzeum Historii Polski objął Jan Zajączkowski. Dlaczego nie zdecydowała się pani na powołanie pełnomocnika, ale jednoczesne pozostawienie Kostro na stanowisku?

H.W.: Pełnomocnik tak czy inaczej musiał zostać powołany, bo poprzedni został zwolniony. Tak jest skonstruowane polskie prawo, że to dyrektor niesie odpowiedzialność za całość procesu – także inwestycyjnego. Mamy nadzieję, że postawienie na czele MHP kogoś takiego, jak pan Napiórkowski, otworzy muzeum na szerszą publiczność - wiele różnych środowisk, dzięki czemu będzie to Muzeum wszystkich Polek i Polaków. Będzie miejscem, które łączy, przyciąga i buduje społeczność. Czytając to, co prof. Napiórkowski pisał, widząc, w jaki sposób dociera do odbiorców, uważam, że to człowiek, który może na nowo zbudować tożsamość Muzeum Historii Polski. To muzeum nie może być postrzegane wyłącznie przez pryzmat wystawy za 700 mln zł, powinno być czymś więcej.

PAP: Tomasz Makowski od 17 lat jest dyrektorem Biblioteki Narodowej, od 2007 r. nie przeszedł żadnego konkursu na to stanowisko...

H.W.: Umowa pana Tomasza Makowskiego była umową o pracę, a nie kontraktem dyrektorskim. Przez lata wydawało się wszystkim, że ten rodzaj zatrudnienia wynika z ustawy o bibliotekach. Biblioteka Narodowa jako instytucja publiczna powinna podlegać tym samym zasadom, którym podlegają inne instytucje, a które są zawarte w ustawie o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej. Po naradzie z prawnikami uznaliśmy, że najlepszym sposobem zmiany było przekształcenie umowy o pracę w kontrakt. Pan Tomasz Makowski dostał go na trzy lata, czyli najkrótszy ustawowy okres. To jest czas na przygotowanie i ogłoszenie konkursu na nowego dyrektora BN, być może przystąpi do niego też pan Tomasz Makowski. To jest zbyt duża instytucja, żeby wprowadzać zmiany na chybcika. Zapowiedziałam także, że po współKongresie Kultury spotkam się ze związkami zawodowymi Biblioteki Narodowej. Spojrzę w twarz tym, którzy protestują przeciwko tej decyzji i wytłumaczę, dlaczego ją podjęłam.

PAP: Instytucją, w której także nie powinno wprowadzać się zmian "na chybcika", jest Teatr Narodowy. Czy w tym szczególnym przypadku ministerstwo mogłoby odstąpić od zamiaru przeprowadzania konkursu, w zamian za wyłonienie wspólnego kandydata na dyrektora, zaakceptowanego przez zespół i dyrekcję Teatru oraz resort?

H.W.: Konkurs zostanie przeprowadzony. Chciałabym pozostać w procedurze konkursu zamkniętego, czyli zaproszenia trzech osób, żeby porównać ich wizje oraz potencjał. W tym wyborze zespół będzie miał swoje miejsce i bardzo ważny głos. Każda zmiana powoduje turbulencje, a zależy nam, żeby tych turbulencji było jak najmniej. Nie chcę robić niczego na siłę i przeciwko komuś.

Wprowadzamy systemową zmianę tj. konkursy na stanowiska dyrektorskie, poza instytutami, konkursy są i będą przeprowadzane w innych instytucjach kultury. Konkursy nie są ustawiane, ludzie powinni zacząć je postrzegać jako realną możliwość prezentacji swoich propozycji i zaprezentowania siebie.

Kandydaci, widząc, że warto się do nich zgłaszać, będą mogli doskonalić prezentacje, poszerzać swoją rozpoznawalność, a my będziemy mogli dostrzec tych, którzy chcą, czują się na siłach i mają pomysł, jak pokierować daną instytucję. Nawet, jeżeli konkurs wygra dotychczasowy dyrektor, albo ktoś wskazany przez niego, bo udowodni swoje kompetencje i umiejętności, to nadal – wszyscy powinni mieć te same szanse i jasny standard wyłonienia.

PAP: Czy w przypadku Opery Narodowej sytuacja będzie podobna?

H.W.: Taka sama. Jestem w kontakcie z przedstawicielami dyrekcji oraz zespołu i rozmawiamy o zamkniętym konkursie. Prosiłam też o wskazanie osoby, którą widzieliby na tym stanowisku. Jestem gotowa te rozmowy kontynuować. Pogódźmy się z tym, że konkursy będą.

PAP: Co dalej z zaangażowaniem MKiDN w budowę Europejskiego Centrum Filmowego Camerimage w Toruniu?

H.W.: Camerimage jest bardzo istotnym, znaczącym, festiwalem filmowym. Być może Marek Żydowicz powinien zrobić to samo, co Roman Gutek przy Festiwalu Nowe Horyzonty, wpuścić świeżą krew i liczyć się z tym, że festiwal ma trwać również, kiedy go nie będzie. Jeżeli chodzi o samą inwestycję, którą współfinansują Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego i Urząd Miasta Torunia, warto jeszcze raz zastanowić się, na co stać i czego potrzebuje Miasto Toruń i region, oraz jaki powinniśmy mieć na to wpływ. Wiceminister kultury Andrzej Wyrobiec w ostatniej rozmowie z PAP powiedział, że w jego ocenie, resort w przypadku ECF Camerimage jest obecnie jedynie dostarczycielem środków bez wpływu na zarządzanie. Po festiwalu Camerimage usiądziemy do stołu ze wszystkimi zainteresowanymi. Musimy rozmawiać, a nie jedynie wysyłać sobie papiery i oglądać cyfry.

PAP: Czy może pani potwierdzić, że będziecie współprowadzić Muzeum Sztuki Nowoczesnej?

H.W.: Prowadzimy rozmowy z m.st. Warszawa, żeby Muzeum Sztuki Nowoczesnej powróciło do ministerstwa jako jednostka współprowadzona. Głównym udziałowcem, organizatorem tej instytucji pozostanie jednak miasto.

PAP: Kiedy realnie może wejść w życie ustawa o mediach publicznych?

H.W.: Prawdopodobnie w drugiej połowie następnego roku.

PAP: Co do tego czasu z mediami publicznymi, które tkwią w zawieszeniu i niepewności?

H.W.: Wszyscy jesteśmy świadomi - na poziomie Ministerstwa Kultury, Ministerstwa Finansów i całego rządu - że musimy podtrzymać kroplówkę dla mediów publicznych. W szczególności, gdy KRRiT cały czas blokuje pieniądze z abonamentu, to konieczne, by dotrwały do ustawy, która zapewni im stałe finansowanie.

PAP: Czy jest szansa na likwidację "likwidacji mediów publicznych"?

H.W.: Do czasu, w którym KRRiT ogranicza finansowanie, raczej nie.

PAP: Co uważa pani za największy sukces ostatniego półrocza?

H.W.: Cieszyłam się, mimo że nie był to personalnie mój sukces, z tantiem dla artystów oraz wejścia w życie dyrektywy DSM. Ważne są także wszystkie sprawy legislacyjne, może mało "seksowne" z punktu widzenia odbiorcy, ale zapowiadające zmiany. Mam tu na myśli wpis do wykazu prac legislacyjnych rządu projektu ustawy o zabezpieczeniu socjalnym osób wykonujących zawody artystyczne. Jestem zadowolona także ze współKongresu Kultury i przyzwyczajania instytucji do konkursów na stanowiska dyrektorów narodowych instytucji kultury. Zmieniliśmy też Programy Ministra – oddając ocenę projektów w ręce ekspertów i urealniając terminy rozpatrywania wniosków. To było sześć miesięcy ciężkiej pracy, nie fajerwerków. A z tej pracy za jakiś czas będą realne zmiany dla świata kultury.

PAP: W styczniu Polska przejmie prezydencję w Unii Europejskiej? Jakie są wasze główne cele w zakresie kultury?

H.W.: Tematem prezydencji, który będziemy omawiać w różnych formach i na różnych forach, także międzynarodowych, jest kwestia sztucznej inteligencji, ale także wejścia do zawodu młodych artystów.

PAP: Chodzi o systemowe otwieranie im szerzej drzwi?

H.W.: Tak, ale też określenia, gdzie oni są. W projekcie ustawy o zabezpieczeniu socjalnym osób wykonujących zawody artystyczne przewidziany jest organ, zajmujący się badaniami nad zmieniającym się rynkiem pracy dla artystów zawodowych.

PAP: Sztuczna inteligencja w świecie twórczości jest zagrożeniem czy szansą?

H.W.: Myślę, że jest szansą, narzędziem. Musimy nauczyć się wykorzystywać sztuczną inteligencję. Nie zastąpi ona prawdziwej inteligencji, wrażliwości i emocji. Otwiera różnego rodzaju furtki i pytania, chociażby o prawa autorskie, sposoby korzystania z dzieł na potrzeby AI. Musimy się temu przyjrzeć i z tym pogodzić, nie należy ulegać fobiom, ani też nadmiernej fascynacji. Nie cofniemy rozwoju technologii, ale możemy i powinniśmy z niej mądrze korzystać.