Chciałabym podjąć w Teatrze Wybrzeże tematy lokalne, także związane z Kaszubami, regionem, który jest teatralnie zaniedbany i zapomniany. Ta moja deklaracja stała się ostatnio wręcz przedmiotem żartów – mówi Katarzyna Szyngiera, reżyserka teatralna.
Niedawno wyznała pani publicznie, że będzie się starać, by za dwa lata wystartować w konkursie na dyrektora Teatru Wybrzeże. To chyba pierwsza jawna deklaracja. Były jakieś reakcje? Jakiś popłoch w Wybrzeżu?
O popłochu nie słyszałam (śmiech), ale otrzymałam mnóstwo pozytywnych głosów od ludzi związanych z kulturą w Trójmieście. Będą mnie wspierać.
Teatr Wybrzeże jest pani bliski?
Pochodzę z Gdańska, więc w Teatrze Wybrzeże bywam regularnie od blisko 30 lat jako widz, ale nigdy tam nie reżyserowałam. Mimo moich licznych starań, dyrektor Adam Orzechowski nie zaprosił mnie do współpracy. Współpracowałam z wieloma różnymi teatrami, a zatem mam świadomość, na czym polega zarządzanie większymi czy mniejszymi instytucjami kultury. Teatr Wybrzeże, jego zespół, historię i repertuar znam dobrze. Widziałam jego gorsze oraz lepsze momenty, wiem, czego tej instytucji potrzeba.
Pani zdaniem, który okres dla gdańskiej sceny był najlepszy?
Trudne pytanie. Artystycznie bardzo ciekawa była dyrekcja Macieja Nowaka. „H.” Jana Klaty w Stoczni Gdańskiej to był wybitny, rewolucyjny – w myśleniu o teatrze – spektakl. Ale i wiele innych przedsięwzięć tamtej dyrekcji pamięta się do dziś jako społecznie zaangażowane, nowe. Z kolei, z tego, co wiem, pod względem finansów i zarządzania instytucją, był to moment dla teatru bardzo trudny, kryzysowy wręcz.
Obecny dyrektor postawił teatr na nogi, ale, moim zdaniem – biorąc pod uwagę poziom artystyczny – to, co gdańska scena oferuje, nie jest szczególnie ciekawą propozycją. Idealnie byłoby te dwie płaszczyzny połączyć. Jednocześnie pozwolić sobie na eksperymentalne projekty, zaangażowane w tkankę miejską, w problemy lokalne.
Co powinno się zmienić w Teatrze Wybrzeże?
Patrząc na różne przykłady prowadzenia teatrów na Zachodzie, widzę, że da się połączyć sprawne zarządzanie i odważne, przygotowywane z rozmachem propozycje artystyczne. Coś, o czym u nas kiedyś mówiło się z pobłażaniem „teatr środka” jako o pewnym kompromisie w prowadzeniu instytucji, stało się najbardziej modnym i skutecznym modelem w wielu europejskich miastach. Dba się tam o to, by z jednej strony była to instytucja artystycznie eksperymentalna, z drugiej – by był to teatr dla szerokiej publiczności, dzięki której w jakiejś części zarabia na siebie.
Kolejny aspekt to szereg działań, które sprawią, by teatr nie był artystyczną twierdzą na mapie miasta, tylko miejscem, gdzie ludzie chcą przychodzić, spędzać czas. Nawet ci, którzy nie kochają teatru, jeśli przyjdą tam do kawiarni, do księgarni na spotkanie z pisarzem, to może kiedyś pojawią się na spektaklu? Teatr żyje różnymi energiami twórczymi.
Teatr to aktor. Jaki jest dziś status aktora w polskim teatrze? Pani zdaniem, aktor w polskim teatrze jest szczęśliwy?
Myślę, że nie. Zresztą ani aktorzy, aktorki, ani reżyserki i reżyserzy w polskim teatrze nie są szczęśliwi. Warunki naszej pracy to kwestia bardzo ważna, coś, co absolutnie wymaga zreformowania na poziomie systemowym. Dziś stawka podstawowa wynagrodzenia aktorów jest śmiesznie niska, resztę dostają za zagrane spektakle, co – jak się można domyślać – nie daje im żadnej stabilności finansowej. Ten system wymaga zmiany. Zmian wymaga też postrzeganie roli aktora w procesie twórczym. Na szczęście, pomału zaczyna się odchodzić od myślenia, że zespół aktorski w teatrze jest grupą, która musi się do wszystkiego i do wszystkich dostosować. Podobnie jak zespół pracowników technicznych, realizatorów światła czy dźwięku. Oni także muszą być traktowani podmiotowo.
Zespoły aktorskie to najczęściej młodzi ludzie. Dyrektor i reżyser Teatru Miejskiego w Gdyni Krzysztof Babicki powiedział niedawno: „Teraz trudno o wiekowych aktorów w teatrze i polska scena zaczyna odczuwać ich brak”. Pani też tak uważa?
Nie uważam tak. Mogę dodać, że, wbrew stereotypom, starsze pokolenie aktorów to ludzie bardzo otwarci na zmiany i eksperymenty, bardzo to doceniam. Jako reżyserce zależy mi, by aktorzy byli twórcami spektaklu, a nie tylko jego odtwórcami. Są sceny w Polsce, które zaczynają wręcz podkreślać wagę tej idei. Dać aktorom realny głos – to dla mnie priorytet. Myślę, że dzięki takiemu podejściu zespół aktorski będzie czuł, że jest ważny dla teatru.
Jak artystycznie, pani zdaniem, miałaby się zmienić gdańska scena?
Chciałabym podjąć w Teatrze Wybrzeże tematy lokalne, także związane z Kaszubami, regionem, który jest teatralnie zaniedbany i zapomniany. Ta moja deklaracja stała się ostatnio wręcz przedmiotem żartów.
Jakich żartów?
Że będzie to kaszubski Teatr Wybrzeże. (śmiech)
To zadziwiające, że temat Kaszub wyzwala w pewnych środowiskach jakieś niechęci, lęki, znudzenie. Nie wiem, dlaczego, bo region ten ze swoją mrocznością, tajemnicą jest wręcz stworzony dla teatru i pod tym kątem potrafi wzbudzić zainteresowanie. A widownia, jestem o tym przekonana, oczekuje, by teatr podjął tematykę regionalną.
Ważnym tematem dla teatru jest też śmierć prezydenta Pawła Adamowicza, mam wrażenie, jeszcze nieprzerobiona trauma Gdańska z ostatnich lat.
Natomiast jako szefowa tej sceny nie chciałabym powielać schematu, że dyrektor co roku reżyseruje jeden spektakl. Rolą dyrektora jest przede wszystkim stworzenie odpowiednich warunków do pracy dla innych artystów. Oczywiście, jeśli objęłabym to stanowisko, z pewnością będę chciała zrobić w Teatrze Wybrzeże autorski spektakl, ale najważniejsze będzie dla mnie zbudowanie ciekawej przestrzeni do pracy i zaproszenie do Gdańska świetnych artystów. Także zza granicy.
Lidia Zamkow to pierwsza kobieta – kierownik artystyczny Wybrzeża w latach 50., która trwale zapisała się w dziejach tego teatru. Przywiozła tu późniejsze legendy, choćby Zbigniewa Cybulskiego czy Bogumiła Kobielę.
To wybitna reżyserka, która znana była z tworzenia teatru zaangażowanego, brechtowskiego, wytrącającego widza z intelektualnej rutyny, który łączyła z teatrem emocjonalnych wzruszeń na wysokim poziomie artystycznym. Myślę, że to jak najlepszy przykład i wzór do naśladowania.
Który polski teatr jest dla pani przykładem dobrego zarządzania?
Trudno wybrać jeden. Są dyrektorki i dyrektorzy, którzy prowadzą teatry w uczciwy sposób, trzymając repertuar na wysokim poziomie. Choćby Dorota Ignatiew. Teatr w Sosnowcu, o którym wcześniej nikt nie słyszał, za jej dyrekcji stał się teatrem znanym w całej Polsce. Dzisiejsza dyrekcja tego teatru – Iwona Woźniak i Jacek Jabrzyk – to też przykład świetnego zarządzania taką instytucją.
Ciekawym przykładem jest też Teatr Śląski w Katowicach, którego dyrektor Robert Talarczyk z powodzeniem łączy tradycję lokalną i eksperyment, ściągając znakomitych artystów z całej Polski.
Prężnie działa TR Warszawa, gdzie po odejściu Grzegorza Jarzyny dużo dobrego się dzieje. Należy też wspomnieć Teatr Współczesny w Szczecinie i jego nowego dyrektora Jakuba Skrzywanka.
Świetnie radzi sobie prowadzony przez Dominika Nowaka mały Nowy Teatr w Słupsku, choć to najniżej dotowany teatr dramatyczny w kraju. Miniony rok to 191 zagranych spektakli dla blisko 50 tysięcy widzów, działalność edukacyjna i okołoteatralna, organizacja dużego festiwalu teatralnego oraz deszcz nagród…
Nie znam tego teatru, ale słyszałam o nim dużo dobrych opinii.
Czym jest dla pani teatr?
To przestrzeń, w której mogę zabierać głos i podejmować ważne, w moim odczuciu, tematy. To miejsce, gdzie mam możliwość dać prawo głosu innym, tym, którzy nie są słyszalni gdzie indziej. Teatr jest też swego rodzaju zabawą zawieszoną między rzeczywistością a fikcją. To też przygoda, miejsce spotkań z niezwykłymi ludźmi.
Jest życiem?
Bez przesady. Mimo że praca w teatrze bardzo mnie angażuje, że nie liczę godzin, gdy pracuję nad spektaklem, staram się mieć też życie rodzinne, osobiste i pielęgnować tę przestrzeń. Jeśli teatr zabiera komuś całe życie, to w końcu staje się żyznym polem dla frustracji.
Teatr to nie zawsze jest miłość odwzajemniona?
Miło jest dyskutować o tym, jak działają teatry, na przykład w Berlinie. Ale w Polsce są inne realia: tu instytucje kulturalne są wciąż zaniedbane, niedocenione. Zdaję sobie jednak sprawę, że żyjemy w kraju, gdzie – jak pokazuje nasz musical „1989” – dopiero niedawno zakończył się proces transformacji, a i tak sporo udało się zrobić. Na kolejne kroki przyjdzie czas, także na poprawę warunków pracy artystów. Liczę, że stanie się to niedługo, i będę się starała wspierać ten proces.