„Kartoteka” Tadeusza Różewicza w reż. Pawła Szkotaka w Teatrze Miejskim w Gliwicach. Pisze Dariusz Jezierski.
Bywały dni, że Gliwice zapominały o urodzinach swojego honorowego obywatela, zapomniały również, że około 2000 roku – nie pamiętam teraz dokładnej daty – przy okazji zorganizowania przez mój TNS I Gliwickich Debat Dramaturgicznych zaproponowałem również ustanowienie gliwickiej nagrody dramaturgicznej. Pomysł upadł, wraz z prezydencką miłością dla kultury wszelakiej. Udałem się zatem do gliwickiego teatru na premierę „Kartoteki” nie oczekując niczego wielkiego, zachwytów nad formą i nad treścią, którą zresztą dobrze mam utrwaloną.
Tymczasem, pełne zaskoczenie! Wiedziałem wprawdzie, że Paweł Szkotak, to świetny reżyser, wiedziałem, ale że tak wielki teatralny potencjał tkwi w czymś tak oczywistym jak „Kartoteka” - nie sądziłem. Skoro jednak powstała w Gliwicach, poprzeczka została postawiona wysoko.
Teatr „otwarty”, brak trzech jedności, momentami surrealistyczne dialogi i w końcu męki duszy człowieka dotkniętego wielką wojną – wydawałoby się, mieszanka idealna, żeby zanudzić widza. Tymczasem zatraciło się gdzieś wraz z trzema jednościami poczucie czasu. Nie wiem czy na sali spędziłem 2 godziny, czy półtorej ale... chciałem więcej, co nie często zdarza się facetowi programowo uważającemu, że teatr powyżej godziny zmienia się w nadużycie. Wiedziałem, że całość zaczyna się i kończy snem głównego bohatera, a jednak zdenerwowało mnie i spowodowało poczucie niedosytu ustawienie finałowe. Zresztą Szkotakowi udała się iluzja, że tytułowa kartoteka może być dowolnie długa i stanowi w zasadzie ciąg większych świństw i mniejszych świństewek (co zresztą puentuje Wrona – bardzo schludnie i refleksyjnie grający Kucharzewski), składających się na ludzki rachunek sumienia. Uważam przy okazji, że pomysł retrospekcji i rachunku sumienia głównego bohatera w obliczu śmierci to świetny zabieg, z bardzo dobrą etiudą grabarzy. Jest on jednocześnie dzieckiem, dorosłym, kochankiem, partyzantem i dzięki reżyserskiemu zabiegowi, wprowadza się w tym świecie coś w rodzaju logicznej wykładni.
Parę słów w tym miejscu należy się Przemysławowi Chojęcie. Decyzją reżysera zmierzł się on z, moim zdaniem, jedną z najtrudniejszch ról męskich polskiej dramaturgii. Sam bohater, cały czas na scenie, przyjmuje kalejdoskop różewiczowskich postaci, stanowiąc dla nich niejako zwierciadło, pretekst dla ich „prywatnych” etiud. Nie może przenieść, nie może takoż i nie dograć. Tu nie wystarczy wszechobecna na naszych deskach ręka w kieszeni, tu papieros jest środkiem a nie maską, za którą można się schować. Chojęta był w tej roli znakomity. Czuło się jego pogubienie, wręcz rozpacz, uniknął pokus zagrywania się, nawet pastiszu, o który tak łatwo, gdy brakuje środków aktorskich. Chojęcie starczyło, ba, odnosi się wrażenie, że starczyłoby na kolejną kartotekę. Stanowi z całą pewnością odkrycie tej „Kartoteki” i coś mi mówi, że będzie ona stanowić cezus w jego karierze.
A jeśli już o aktorach mowa, świetna Burek, bardzo dobry Wójcik, znakomite nowe nabytki Teatru w Gliwicach – Jolanta Olszewska i Aleksandra Wojtysiak. W ogóle przyjemnie patrzeć jak młody zespół Teatru w Gliwicach nabiera poloru i przemienia się w wytrawny aktorski kolektyw, nie tylko stawiając wyzwania najlepszym reżyserom ale też podejmując i przetwarzając najtrudniejsze zadania. Parę kropel dziegciu – nie podobały mi się multimedia, zarówno banalne, momentami literalnie „oświecające” widza animacje. W ogóle fakt, że multimedia istnieją, nie wystarcza do ich wprowadzenia na scenę. Zapomniałem o nich szybko, zwłaszcza, że cała scenografia była świetnie zakomponowana i podkreślała zarówno aktorów jak i treść.
Gratulacje dla Gregorza Krawczyka, rozumiejącego i czującego nerw teatru, a przede wszystkim szczęśliwie i z wyczuciem wybierając razem z Jerzym Połońskim zarówno repertuar, jak i wykonawców. Na razie, czego się tkną, zamienia się w złoto. Na pewno złotem okazuje się Teatr w Gliwicach. Sypną się nagrody!
Chciałem osobiście powiedzieć wszystko aktorom i dyrektorom, ale wzruszyłem się przeżyciami. I mimo, że teatru potrzebuję jak powietrza w każdej postaci, to po sezonie przerwy, zdrowie miało zdanie odrębne."