„Czerwone i czarne” wg Stendhala w reż. Bartosza Szydłowskiego w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMAGAŁAsięKULTURY.
Jedną z najciekawszych, ale i najważniejszych scen w spektaklu Bartosza Szydłowskiego wydaje się przyjęcie u Pani de Renal (Marta Zięba), w czasie którego Julian Sorel (Vitalik Havryla) recytuje na wyrywki fragmenty Biblii. Wygląda to trochę jak pokaz tresury małpy, Pani de Renal bowiem ordynuje hasło (na przykład – Ewangelia św. Jana. Rozdział trzeci, wers drugi), Sorel zaś natychmiast zaczyna deklamować. Jednocześnie, niejako w cieniu tego przedstawienia (bo jakby na ten występ nie patrzeć, jest on w istocie przedstawieniem), odbywa się niezwykle interesująca rozmowa między gospodarzami przyjęcia, państwem de Renal a goszczącym u nich z wizytą dyrektorem przytułku, Valenodem. Dotyczy ona oczywiście występującego przed nimi Sorela, którego traktują oni przedmiotowo, widząc w nim sezonową atrakcję, kogoś kto ma zapewnić im rozrywkę. Sam Sorel, nie mający złudzeń, co do powodów, dla których państwo de Renal trzymają go u siebie (oficjalnie jako guwernanta), kwituje to po występie w następujący sposób: Oto bogacze! Upokarzają, a potem zdaje im się, że wszystko naprawią odrobiną mizdrzenia. Obsadzono mnie w roli klauna, jestem zabawką, która ma ich zabawiać. Gardzą mną, a ja muszę spełnić każdy ich kaprys. Mam przymykać oczy na ich podłość i głupotę, tylko tego chcą. (…) Nie doceniają mnie. Nie wiedzą, kim jestem.
My, widzowie spektaklu Szydłowskiego też właściwie nie wiemy. Słyszeliśmy już wprawdzie o Sorelu niemało z ust przesłuchiwanych w jego sprawie świadków – głównie przedstawicieli kleru (spektakl ma formę komisji śledczej, prowadzącej dochodzenie rewizyjne w sprawie bezprawnego i skandalicznego wyroku sądu, skazującego Sorela na śmierć) – ale czy można im wierzyć? Skoro wszyscy w mniejszy czy większy sposób maczali palce w tym – nie bójmy się tego powiedzieć głośno – morderstwie, dokonanym w białych rękawiczkach za pomocą oficjalnego systemu prawnego. Jedno jest pewne: elita, do której ten młody ambitny chłopak z nizin aspirował, stworzyła mu szansę społecznego awansu (seminarium), ale gdy zaczął się on w sposób niekontrolowany wyzwalać spod ich jurysdykcji, nie mając przy tym żadnych skrupułów, poczuła się tak bardzo zagrożona, że pozbyła się go raz na zawsze, uruchamiając karę niewyobrażalnie niewspółmierną do przewinienia. To Stendhal. Scena na przyjęciu de Renalów pokazuje inny wariant tej historii, stając się przypowieścią o niepokornym artyście, który jest akceptowany i fetowany przez szeroko pojętą elitę władzy pod warunkiem niesprawiania problemów. Gdy hołubi władzę i dostarcza jej rozrywki, wszystko jest ok, gdy ją zaczyna portretować, albo co gorsza – kąsać, robi się nieprzyjemnie. Bartosz Szydłowski jako dyrektor krakowskiej Łaźni Nowej wie doskonale, jak to działa, przetrenował to na własnej skórze.
Jeszcze inna odsłona oryginalnej opowieści Stendhala ujawnia się dosłownie kilka minut po zakończeniu występu Sorela, gdy zostaje on sam na sam ze służącą de Renalów, Elizą, w brawurowej interpretacji ukraińskiej aktorki Niny Batovskiej. Dziewczyna zwraca się do Sorela z propozycją związku, bazując na swoim przekonaniu, że oboje „są z tej samej gliny”. W powieści łączy ich na pewno pochodzenie, oboje znajdują się bowiem na najniższym szczeblu społecznej drabiny. W spektaklu też tak jest, z tym, że Szydłowski aktualizuje pojęcie hierarchii społecznej, dopasowując ją do współczesności. Jako że Batowska mówi po polsku z akcentem a Havryla nie, padające słowa o „glinie” kierują uwagę widza, na fakt, że Julian Sorel Szydłowskiego może być również próbującym zrobić karierę w Polsce Ukraińcem, a samo przedstawienie opowiadać o losie tej mniejszości w naszym kraju. Z tej perspektywy, od razu też nabiera nowych kolorów „biblijny spektakl” Sorela, aktor recytuje bowiem Biblię czystą polszczyzną, a ja się zastanawiam, ile musiał pracy włożyć w jej naukę, żeby „oświecone polskie jaśniepaństwo” mogło się w pełni cieszyć jego show, nie wykrzywiając ust na dźwięk ukraińskiego akcentu. Widz, który czytał program czy obsadę, mógł tu połączyć kropki od razu, nazwisko aktora nie pozostawiało bowiem złudzeń, ale ja, nie będąc świadomym jego pochodzenia, odkryłem to w rozmowie z Elizą, a potwierdzenie całości tego wątku otrzymałem w finale, gdy Sorel zwraca się do nas po ukraińsku, wykorzystując retrospektywny moment swojej egzekucji, żeby rzucić nam w twarz to, co najistotniejsze z jego perspektywy. Dla mnie zawiera się ono w jednym prostym zdaniu: „Sądzicie mnie jakbym był złodziejem, który wdarł się do waszych posiadłości, a to wy sami zaprosiliście mnie do siebie”. Żeby nie było tak jednoznacznie, wróćmy jeszcze na chwilę do rozmowy z Elizą. Sorel odrzuca jej propozycję, najpierw zasłaniając się seminarium, po chwili rzuca jej jednak w twarz otwarcie, że nigdy nie będą sobie równi. Tym samym, w ciekawy sposób pokazując, że nie ma sposobu na ucieczkę od hierarchii, nawet w obrębie grup, które z racji wspólnego interesu, powinny się konstytuować w zupełnie inny sposób, niż te, od których doznają krzywdy. Czy to biedni ludzie, czy artyści czy Ukraińcy, o graniu w drużynie nie ma tu mowy, jakby pogarda okazywana swoim, była najlepszym antidotum na tę, której doznaje się od tych, do towarzystwa których się aspiruje.
Adaptacja Szekalskiego jest generalnie znakomita, choć ma jedną niedoróbkę, a mianowicie kwestię postaci i wątku kreowanego przez Pawła Smagałę. Opowieść Szekalskiego wykrojona ze Stendhala ma formę niezwykle popularnej dziś instytucji komisji śledczej, którą się generalnie powołuje przecież po to, żeby przyjrzeć się sprawie, w którą umoczona jest „poprzednia władza”. Tak jest i tutaj. Sprawa Sorela straconego na gilotynie za usiłowanie zabójstwa swojej kochanki/donosicielki pani de Renal, którą podobno chciał w afekcie zastrzelić, ewidentnie jest nadużyciem władzy, już choćby z powodu kary niewspółmiernej do przestępstwa. Postaci uwikłane w tę sprawę – głównie przedstawiciele Kościoła Katolickiego – zostają więc kolejno wezwane na przesłuchanie komisji, żeby odpowiedzieć (a raczej nie odpowiedzieć) na pytania śledczych. Z ich opowieści wyłania się wprawdzie jakiś obraz Sorela i wydarzeń, które towarzyszyły jego sprawie, najwięcej jednak dowiadujemy się z nich o samych narratorach: ich motywacjach, metodach, świecie, jaki reprezentują. I niestety portret to w takim samym stopniu przenikliwy i ostry, jak prawdziwy i wstrząsający. Kłamanie w żywe oczy z uśmiechem na ustach, uporczywe milczenie albo powtarzanie w kółko tych samych zdań, gierki, właściwe raczej dzieciom w piaskownicy niż przedstawicielom władzy, to główne elementy strategii owych „świadków”, robiących wszystko, żeby się nie okazało, że są sprawcami. Znakomity jest pomysł Szekalskiego, żeby wpleść w te przesłuchania kilka znanych cytatów, wyłuskanych z posiedzeń prawdziwych polskich komisji śledczych, z moją ulubioną ripostą Leszka Milera na insynuację Beaty Kempy: „Pani przecenia moje możliwości” czy cytatami z kardynała Dziwisza na czele. Co ciekawe, głupie pytania śledczych, powtarzanie w kółko tych samych zdań, każą się zapytać nie tylko o intelektualny poziom tych, którzy pytają, ale też o to, czy takie komisje są w rzeczywistości drogą do odkrycia jakiejkolwiek prawdy. Szekalski z Szydłowskim zdają się mówić – nic podobnego. Nikogo nie obchodzi przecież los Juliana Sorela, chodzi tylko o młot jednych zepsutych elit na drugie. Może dlatego, w strukturze dramaturgicznej spektaklu, gorzki monolog Sorela puentuje zarówno jego retrospektywny wątek, jak i całą tę hucpę, zwaną komisją.
Wątek Ściętej Głowy (że ta postać tak się nazywa przeczytałem dopiero w adaptacji), granej przez Pawła Smagałę, wydający się tu refrenem całej tej opowieści jest ewidentnie do przemyślenia. Na początku pomyślałem, że Smagała gra coś na kształt postaci będącej sumą wszelkich wariantów Juliana Sorela w sztuce. Otwarcie operowa forma tych interludiów, granych wysoko ponad sceną, sugerowała, że opowieść o Sorelu natychmiast staje się mitem, zawierającym w sobie również spektakl Szydłowskiego. Ale tak gdzieś po godzinie wątek Smagały zniknął, stając się wyrostkiem robaczkowym tej opowieści, nieukończonym, ani na poziomie tekstu, ani teatru.
Małgorzata Szydłowska naprawdę umie w scenografię, a „Czerwone i czarne” to kolejny na to dowód, zresztą cała oprawa wizualna spektaklu, łącznie ze znakomitą pracą video (Peter Fick, Dawid Kozłowski, Paweł Labe oraz Jacek Martini-Kielan) zasługuje na uznanie, łącznie z kostiumami i światłem wykonanymi przez scenografkę. Muzyka Dominika Strycharskiego, choć nie jest tu jednym z głównych elementów, na których opiera się ten spektakl, również zapada w pamięć. Aktorzy są znakomici bez wyjątku i to koleje na mojej drodze przedstawienie, w którym brak w obsadzie powszechnie rozpoznawalnych twarzy sprawia, że docenia się każdą z ról, zwłaszcza że zbliżenia twarzy pozwalają się ich aktorstwem delektować. Zapamiętam na pewno Ninę Batovską w roli Elizy, zwłaszcza we wspomnianej wyżej rozmowie z Sorelem, podczas której jej bohaterka odważnie i szczerze sięga po swoje marzenia, nie wstydząc się tego, że są proste i nie bojąc odmowy chłopaka. Było w tej jej racjonalnej postawie wobec życia coś niezwykle wzruszającego.
Bartosz Szydłowski zrobił bardzo dobry spektakl, dowodzący tezy, że jego teatrowi potrzeba porządku, rygoru formalnego, jaki w przypadku „Czerwonego i Czarnego” zapewniła mu opowieść Stendhala. Wrócił też do jednego ze swoich ulubionych konceptów, polegającego na inteligentnym miksowaniu tego, co w literaturze z tym, co tu i teraz, i jak w przypadku „Hamleta” czy „Konformisty.2029”, efekt jest dużo więcej niż zadowalający.
Recenzja powstała w ramach projektu DOMAGAŁAsięTEATRU. Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.