To kluczowe pytanie, które fascynowało Jolantę Lothe, współtwórczynię wraz z Piotrem Lachmannem Videoteatru POZA. Kto jest pierwowzorem, a kto kopią, a może lepsza bywa kopia od pierwowzoru? Pisze Tomasz Miłkowski w „Dzienniku Trybuna”.
Mały teatrzyk Lothe i Lachmanna poddawał sprawdzianowi całą utrwaloną tradycję teatru i próbował znaleźć nową formułę więzi z widzem, który w epoce wszechobecnej dominującej telewizji nie czuł się już dobrze w dawnym, realistycznym teatrze. Teatr panujący nie dostrzegał wtedy, że świat się zmienia radykalnie. Triumfalny pochód elektroniki niósł nowe wyzwania cywilizacyjne, obyczajowe, ale i estetyczne. Coś z tego przecież musiało wynikać dla teatru. Tak uważał Lachmann.
Jolanta Lothe (1942-2022), która zmarła na tydzień przed swymi osiemdziesiątymi urodzinami, wkroczyła w świat tego teatru z zapałem i bez reszty. Do roku 1982 pracowała w zespole Teatru Narodowego, zdobywała publiczność jako aktorka telewizyjna i filmowa. I nagle sama wypisała się z głównego nurtu życia teatralnego, stając się współzałożycielką Videoteatru, w którym występowała w towarzystwie swoich elektronicznych sobowtórów. Sama komponowała większość materiału audiowizualnego ze swoim udziałem. Fenomenowi jej odkrywczego aktorstwa w Videoteatrze osobny film poświęcił po latach Lachmann, a w tym tygodniu (22 kwietnia 2022) Instytut Teatralny zaprosił na wieczór dedykowany jej pamięci „JA TO GRAŁAM JUTRO!” | IN MEMORIAM JOLANTA LOTHE.
Kiedy rozpoczynała nową przygodę w Videoteatrze POZA, trwającą, bagatela!, ponad trzydzieści lat, nic jeszcze nie wskazywało, że przed parą poszukujących artystów rysuje się nowy teatralny kontynent. To nie było tak, że pewnego dnia usiedli i postanowili przewrócić teatr do góry nogami i zainaugurować nową epokę. Po prostu chcieli na swój własny sposób zatrzymać na taśmie doświadczenie teatralne Helmuta Kajzara, zmarłego przedwcześnie męża Jolanty Lothe i przyjaciela Piotra Lachmana, eksperymentującego dramaturga i reżysera. W spektaklach Kajzara Lothe grywała wcześniej, towarzyszyła jego zmaganiom z materią tekstu i formą teatru, a kiedy go zabrakło pragnęła iść dalej tą drogą. Początkowo miał więc powstać film, a może kino-teatr, nawiązujący do słynnego dramatu Kajzara „Gwiazda”. Ruszyli z Lachmannem w podróż po różnych miastach Europy.
Grecja była ich ważnym przystankiem, to przecież tutaj rodził się europejski teatr. Wszystko układało się pomyślnie, zgodnie z planem, ale ukradli im kamerę filmową, a o drugiej próżno było marzyć. Kamerę filmową zastąpiła amatorska kamera video i to okazało się odkryciem Kopernikańskim videoteatru. Przypadek sprawił, że zamiast filmowego powstał zapis video z legendarnego Epidauros, monumentalnego amfiteatru z niezwykłymi walorami akustycznymi. Tak doszło do narodzin ich pierwszego videospektaklu „Akt-orka”.
Nie wiem, kiedy to było, ale pierwszy raz zobaczyłem spektakl Videoteatru POZA na Elektoralnej w Domu Kultury (dziś to siedziba Mazowieckiego Instytutu Kultury). Było nas może piętnaścioro, może trochę więcej, siedzieliśmy na długich drewnianych ławkach jak w sali gimnastycznej, salka była niewielka. Występowała przed nami Jolanta Lothe i rozmawiała z monitorami, a może to monitory z nią rozmawiały, prawdę mówiąc dialogowała z obrazami samej siebie, zanotowanymi wcześniej i gdzie indziej – wszystko to było bardzo dziwne i jeszcze nieoswojone. Nie wiadomo było wówczas, co z tego się narodzi i jakie będą tego zabiegu-eksperymentu konsekwencje.
Potem obcowanie z monitorami rozpleniło się w teatrze, choć niekoniecznie w takim duchu, o jakim myśleli twórcy teatru Lothe-Lachmann. Często gęsto video stawało się stemplem nowoczesności w spektaklach z nowoczesnością niewiele mających wspólnego.
Ten pierwszy raz, kiedy zetknąłem się z twórczym działaniem nowego teatru, był bez wątpienia spotkaniem z początkującym ich pracę spektaklem „Akt-orka” albo „Aktorka”, zależy jak to wymawiać i zapisać. „Akt-orka” podzielone na dwa słowa miało oznaczać, że ten akt twórczy jest jakąś orką, wymagającym wielkiego nakładu sił wysiłkiem, mozołem bez widocznego kresu, że jest jakimś ciągłym doszukiwaniem się czegoś innego, nieznanego.
Podobnie dwuznaczna była nazwa teatru, który właśnie powstawał: Videoteatr POZA. Wynika to nawet z definicji słownikowej słowa „poza”, które jako rzeczownik oznacza udawanie, przedrzeźnianie, uchodzenie za kogoś innego, ale jako przyimek oznacza „bycie nie w jakimś obrębie, ale za jego granicami, czyli poza”. W nazwie Videoteatru raczej chodzi o to drugie znaczenie – Jolanta Lothe i Piotr Lachmann wpisywali się z własnego wyboru poza nurt główny, poza główny obieg, biegnący obok tradycyjnego. Oni byli samoswoi. Obserwowali wszystko, co się dzieje, nawet z bliska, ale nie byli uczestnikami tego głównego nurtu, raczej jego komentatorami, pozostającymi w pewnej do niego opozycji. Czyli wyznaczyli sami sobie nową, odrębną rolę w życiu teatralnym. Jednak nie po to, aby zaskakiwać. Cel, jaki im przyświecał zauważył przed laty Wiesław Myśliwski: „Instytucja Jolanty Lothe i Piotra Lachmanna jest teatrem wyjątkowym, bo to nie jest eksperyment dla eksperymentu: służy przesłaniu moralnemu, pobudza wrażliwość widza i jego sumienie (…)”.
Chcieli być odrębni. Zaczęło się od tekstu Kajzara, ale doszła zupełnie inna scenografia, liczne materiały wideo kręcone w różnych miejscach, trudno było więc uznać, że to kolejne wystawienie sztuki Kajzara tylko w specyficznej formie. To był eksperyment, ale materiał nęcący na tyle, że dyrektor Zygmunt Hübner dał zgodę na jednorazowy, bez mała konspiracyjny pokaz na małej scenie warszawskiego Teatru Powszechnego (czerwiec 1985). „I o dziwo, ta mała scena wyglądała jak mały amfiteatr”, wspominała Jolanta Lothe. Mieli wtedy do dyspozycji zaledwie dwa telewizory, ale to wystarczyło, aby powstała zaskakująca kompozycja. Jolanta Lothe tak to widziała po latach: „Ja puszczałam kasety i komentowałam je i dawałam życie moim klonom na ekranach”. Tak się rozpoczęło jej życie w wielu wersjach i odbiciach.
Wariacji „Akt-orki” było wiele, a każda wnosiła coś nowego, razem zagrała ten spektakl bodaj 350 razy – tyle było więc ucieleśnień akt-orki. „Gwiazda” była jej głównym budulcem, choć scenariusz obejmował inne dramaty i teksty Kajzara, m.in. jego adaptację „Antygony” Sofoklesa, słowem był to spektakl odrębny od teatru „meta-codziennego” Helmuta Kajzara, zakorzenionego w rzeczywistości realnej ale z naddatkiem metafizycznym. On eksperymentował ze słowem, oni z obrazem. Jemu zależało na doszukiwaniu się nowych znaczeń w języku. Im towarzyszyła raczej intencja stworzenia nowej sytuacji odbiorczej, związanej ze zmianą postrzegania świata przez widzów właśnie ze względu na upowszechnienie telewizji.
Po tym pierwszym kolej przyszła na wiele kolejnych kompozycji – rosła liczba monitorów, gęstniała plątanina kabli, pojawiali się z czasem na ekranach i na żywo dodatkowi aktorzy. Rodziły się nowe pomysły i scenariusze. Każdy spektakl stawał się świadectwem nowych poszukiwań tak jak choćby w „Hommage á Różewicz”, czwartym bodaj ich spektaklu poświęconym wielkiemu poecie i dramaturgowi, zaprzyjaźnionemu z Videoteatrem POZA. Naoczne działanie aktora/ki bywało tu przetwarzane w działanie zapośredniczone kamerą – obrazy z udziałem aktorki / aktora, Lachmann multiplikował, przetwarzał, mieszał. Często plan żywy łączył się z planem przekazywanym za pośrednictwem kamer, usiłując przełamać granicę między żywym i martwym albo żywym na inny sposób, bo w postaci wirtualnej, fantomowej.
Jolanta Lothe jako Stara Kobieta porusza się w tym spektaklu na masywnym siedzisku, przesuwa go nie wstając, ale wykonując szczególne ewolucje ciałem, aby z łomotem pokonać następne centymetry. Ta walka ze stawiającą opór materią wzmacnia niepowstrzymany pęd Kobiety do płodzenia. Poeta Różewicz, obecny na ekranie, komentuje: ten niezrozumiały przyrost masy wbrew logice wciąż trwa. Poeta z fascynacją oddaje hołd okrucieństwu płodzenia mimo wszystko – wbrew pustce i wbrew mętnym perspektywom na przyszłość.
Kilka lat temu Videoteatr POZA, uważany przez Richarda Demarco, guru offowego festiwalu teatralnego w Edynburgu, unikatowym zjawiskiem w skali światowej, przestał istnieć. Wobec obojętności mecenasów i sponsorów jego twórcy pozostali bezradni. Teatr zniknął po cichu, nie towarzyszyły temu ani lamenty, ani protesty. Bardzo to jego twórcy przeżyli. Chociaż Jolanta Lothe trzymała fason. Spotykaliśmy się już po zamknięciu teatru od czasu do czasu w naszej osiedlowej „Biedronce”. Pytałem wtedy, czy jeszcze myśli o POZA, czy utrwala jego dorobek. Odpowiadała, że już się tym nie zajmuje, Piotr Lachmann, on tak, on to bardziej przeżywa, ale ona jest już gdzie indziej i nie myśli o przeszłości. Tak mówiła, ale jej nie wierzyłem.
Sprawiała wrażenie aktorki poważnej, natchnionej, oddanej swojej sztuce. Stara Kobieta, o której wspomniałem, to była wielka rola – nie była ani młoda, ani stara, ale w każdym wieku, kobieta-mit, zawsze gotowa rodzić. Uprawiała aktorstwo kreacyjne – odrywała się od swoich naturalnych predyspozycji – szukała znaków, które byłyby metaforą. Jedno jest pewne: i na żywo, i jako wirtualny awatar zawsze była oryginałem, a nie kopią.