„Heksy” Agnieszki Szpili w reż. Moniki Pęcikiewicz z Teatru Polskiego w Podziemiu na 31. Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi. Pisze Jerzy Kosiewicz w AICT Polska.
O winie i paltociku
Na popremierowym przyjęciu w „Teatrze Polskim w Podziemiu”, w dn. 21 marca 2025 r. we Wrocławiu wpierw zaistniała jakby samoistnie – poprzedzona subtelnym, lekko powściągliwym oglądem – degustacyjna aura w pobliżu cateringowych smakołyków. Po kilkunastu minutach głos zabrał, występujący w „Heksach” – Michał Opaliński, członek Rady Teatru Podziemia.
Podziękował wdzięcznie i serdecznie – stojącej obok – Monice Pęcikiewicz, reżyserce najświeższego wypieku scenicznego podziemnej piekarni – za jej najnowszy wkład w dorobek artystyczny wrocławskiego teatru. Przedstawił był ponadto wielu twórców zakończonego przedstawienia, a wśród nich – autorkę głośnej powieści pt. „Heksy” – Agnieszkę Szpilę oraz Annę Kłos, która, wraz z pisarką, przygotowała dramaturgię i adaptację sceniczną jej książki. Powitał również uśmiechnięte aktorki. Nie zapomniał o aktorach. Wyróżnił też innych, istotnych współtwórców zakończonej prapremiery. Ukłonił się nisko i odświętnie całej teatralnej załodze, tudzież zaproszonym gościom.
Wypowiedź Michała Opalińskiego była urocza, kurtuazyjna, nasycona scenicznym poblaskiem. Stanowiła wartość samą w sobie, autoteliczną, improwizowaną, dostępną tylko jeden raz. Kilka zdań dodała Katarzyna Majewska, także członek (członkini) tej Rady. Zabrakło wystąpienia jej trzeciego, solidnego filaru i zarazem – co warte podkreślenia – kuratora ocenianego właśnie projektu (przedsięwzięcia) teatralnego, tj. Piotra Rudzkiego. Zapewne nieustępliwe obowiązki sprawiły, iż niezwłocznie, tuż po końcowych spektaklowych oklaskach, odjechał był, bądź „pomaszerował – lewa, prawa w siną dal”.
Mimo późnej pory większość osób bawiła się wybornie. Nie dostrzegłem oznak zmęczenia. Także u siebie. Panował życzliwy, beztroski nastrój. Istotną, lecz nie jedyną, przyczyną był – podobnie jak w Kanie Galilejskiej – zaskakujący dostatek dobrego wina. Zwłaszcza czerwonego wytrawnego.
Poprzednio – chyba gorsze – kończyło już po pół godzinie. W związku z tym, wtajemniczeni bywalcy podziemnych premier szybko opuszczali widownię. A po pierwszej lampce zabiegali zabawnie i pośpiesznie o następne.
Pospektaklowe, mniej lub bardziej ożywione dyskusje, zazębiały się, wciągały coraz bardziej. Scalały rozmówców. A dobroduszna impreza przedłużała się ku satysfakcji gospodarzy tudzież pozostałych zrelaksowanych miłośników teatru, celebrujących z uznaniem utrwaloną na wieki wieków tę formę mniej lub bardziej obfitych oraz niezbędnych – z punktu widzenia starożytnego teatru – kultowych, zawsze odświętnych bachanalii.
Tym razem i tymczasem wina było w brud, a nienapoczętych butek wciąż bez liku. Możliwe, że na ten cudowny dostatek wpłynęła okolicznościowa 30-złotowa taryfa, pobrana od zaproszonych gości. Zaoszczędzono też na szklanych lampkach do wina. Zastąpiono je gustownymi, wysmakowanymi pod każdym względem, tekturowymi kubkami wielokrotnego użytku. Nie tłuką się i wpływają wraz z winem lepiej, po koleżeńsku, na inne, istotne przy degustacji, kubki – kubki smakowe oraz na całe teatralne, tj. Dionizowe podniebienie. Wysubtelniają bowiem niepomiernie kolor wina, wzbogacają jego wykwintny smak oraz intensyfikują towarzyszący mu bukiet (zapachowy). Wiadomo bowiem od starogreckich Dionizji, że tak serwowane wino smakuje lepiej i dogłębniej. Szkoda, że zabrakło wina w kartonach. Mimo to, podziemne butelkowe śni się po nocach – wylewnie i wytrawnie.
Około pół do pierwszej (po północy) dojrzałem do wyjścia do pobliskiego hotelu. Moje palto zostało mimowolnie – jako jedno z pierwszych, powieszonych na podłużnym metalowym wieszaku – głęboko, obficie i dobitnie ponakrywane od góry, ukryte przez wierzchnie przyodziewki innych widzów. Było trudno oraz bardzo ciężko dostępne. Wiem, bo „przetrząsnąłem” gruntownie raz, drugi i trzeci: od góry do spodu, masywnie i piętrowo obłożony, wykwintny, elegancki – godny naśladowania czy upowszechnienia – wieszak. A tu figa z makiem – i to jaka… Zmartwiłem się, bo zniknęło moje gustownie skrojone i cienkie, ale ciepłe, ciemnogranatowe, mięciuteńkie i delikatne palto z owczej wełny. Dopadły mnie natychmiast dreszcze złowieszcze oraz leninowskie „Co robić?”.
Przeżegnałem się opatrznościowo i pożegnałem z tym, i owym. Wyszedłem w kusej, przewiewnej marynarce na zewnątrz teatru i natknąłem się w drodze do hotelu na ziąb oraz przypadkowo, na niewielkie grono – cieplej niż ja – odzianych osób. A wśród nich dostrzegłem dwie: związane z Piekarnią, doświadczone stażem, dystyngowane podziemne aktorki. Jedna z nich spolegliwa, wykwintna i fascynująca, z którą (zauroczony) rozmawiałem uprzednio kilkanaście minut (a z drugą – jej podrugą – także, ale kilka), miała na sobie – o dziwo! – moje zgrabne, eleganckie palto. Wyglądała w nim zjawiskowo i pociągająco. Leżało, jak ulał. Mimo to, wręczyła mi je (upewniwszy się, że moje) z przepysznym, kuszącym uśmiechem, celem podkreślenia subtelnej – w pełni oddanej – gościnności.
Widowisko jak się patrzy
Bez tego piórem recenzenckim ani rusz.
Albowiem
bez naoczności
nici z ocenności.
Prapremiera była fascynującym, innowacyjnym widowiskiem. Olbrzymią, rozległą podstawę trójwymiarowej, gabarytowo obszernej, nadmiernie rozłożystej sceny stanowiła zbyt wyeksponowana połowa podłogi dużej hali, z wysoko umieszczonym sufitem, usytuowana naprzeciw piętrowo ustawionych krzeseł widowni, podobnie jak w warszawskim – nieco starszym – ale wciąż „Nowym Teatrze”.
Zanosiło się na długą prezentację.
Obawiałem się, że wystąpią kłopoty ze scenograficznym zagospodarowaniem rozległej sceny. Że będzie nękała – z powodu nazbyt wszechstronnej i niezbyt kompatybilnej objętości – wieloma dogłębnymi i statycznymi pustkami podczas trzygodzinnego spektaklu.
Scenografię zaprojektowano znakomicie, funkcjonalnie i oryginalnie. Była ruchliwa, tzn. zmienna: donoszona, przenoszona, posuwana… Współgrała z niekiedy nowatorskimi efektami świetlnymi. Wszędzie było jej pod dostatkiem. Towarzyszył jej dobrze opracowany, pomysłowy, jakby wszędobylski, wieloplanowy i twórczo zróżnicowany ruch sceniczny (niekiedy taneczny), dopełniany dynamiczną muzyką oraz innymi dźwiękami. Ciągle coś się działo. Wymagało to zapewne obfitości cierpliwych i rzetelnych prób scenicznych. Imponowały pomysłowością i estetycznym wysmakowaniem kostiumy oraz ich intrygujący niedostatek. Było bowiem dużo, umiejętnie wkomponowanej – rzeczywistej oraz pozorowanej – lecz niezbyt zmysłowej i pociągającej: jak z życia wziętej, nieporadnej nagości.
Forte i piano
Spektakl miał niewątpliwie specyficzny wydźwięk, nawiązujący zwłaszcza do fortepianu. Nie tyle do drewnianej obudowy bądź klawiszy czy pedałów, ile do jego specyficznej możliwej donośności mniej lub bardziej dynamicznych (tak głośnych, jak wyciszonych) wzmacnianych mikroportami, częstokroć niewyraźnych dialogów oraz monologów, a także innych muzycznych i pozamuzycznych dźwięków. Przeważały podczas prapremiery wypowiedzi forte, z zanadto podwyższoną tonacją – głośne, niekiedy wykrzyczane. Eksponowały bardziej emocje niż treść. Umykały uwadze – newralgiczne poznawczo: neurotyczne, heurystyczne, hermeneutycznie ufundowane, mniej lub bardziej zasłonięte – istota i sens nie tylko krótkich kwestii, monologów bądź dialogów, lecz zwłaszcza – w konsekwencji – większych fragmentów scenicznego tak werbalnego, jak całościowego (kulturowego, estetycznego, artystycznego) wydźwięku, tj. przekazu istotnych dla inscenizatorów oraz widowni – zróżnicowanych i specyficznych – wieloaspektowych wartości.
„Sprzyjało” temu niezbyt dopracowane – pod względem technicznym i funkcjonalnym – nagłośnienie, zła i niedostosowana do potrzeb teatralnych akustyka. Główną przyczynę i przeszkodę stanowiła w tym wypadku uproszczona architektonicznie, fabryczna, piekarniana destynacja budynku, utrudniająca recepcję nie tylko głośnych wypowiedzi. Ciche kwestie nie były bowiem z jej powodu odpowiednio nośne – nie pobrzmiewały wystarczająco wyraźnie, zanikała czystość brzmienia, czytelność, podobnie jak podczas spektaklu Krystiana Lupy, pt.” Balkony. Pieśni miłosne” (Teatr Polski w Podziemiu, prapremiera 10 luty 2024).
Podkreślę raz jeszcze, negatywny wydźwięk zaistniałej w spektaklu nadekspresji werbalnej. Wpierw zaskoczyła i zdziwiła. Później zaś przestała pobudzająco oddziaływać. Jej zbyt częste głośne bodźce nakładały się, zniechęcały i nużyły. Także z tego powodu końcowa reakcja – przychylnych temu teatrowi – widzów i artystów, licznych zwolenników i przyjaciół była spokojna, wyważona. Nie było owacji, lecz krótkie i zanadto stonowane – jak na to wydarzenie – oklaski.