Jako półkonserwatysta w świecie sztuki nachylonej w kierunku poglądów i mód liberalno-lewicowych, wciąż nie mam poczucia, że polski teatr oferuje mi same rozczarowania. Znajduję tam i ciekawe historie, i mądre pytania o różne sensy człowieczeństwa, i szczyptę humoru, a czasem i próbę przekraczania rozmaitych podziałów. Pisze Piotr Zaremba w „Tygodniku TVP”.
Na początku zastrzeżenie – jak co roku. Żeby sporządzać regularny ranking przedstawień i ról, trzeba by cały rok jeździć na premiery do kilkdziesięciu teatrów w Polsce. Nie robią tego najpilniejsi zawodowi krytycy, których skądinąd jest coraz mniej i na których media coraz chętniej oszczędzają.
Ja pozwalam sobie przedstawić subiektywną listę: ulubionych spektakli i ulubionych aktorskich osiągnięć tego roku. Z tego naturalnie wynika jakaś moja wizja teatru, ale chwalę rzeczy różnorodne. Zarazem nie sposób nie zacząć od uwag ogólnych.
Strzępka walczy do końca
Siadam do pisania tego tekstu w dzień, w którym dyrektorka Teatru Dramatycznego w Warszawie Monika Strzępka (od półtora sezonu) wygłosiła właśnie niesamowite oświadczenie. Po tym, jak została zablokowana pierwsza jej własna premiera („Heksy” według feministycznego manifestu Agnieszki Szpili), a warszawski ratusz wszczął procedurę jej odwołania.
To nie jest przecież tylko kwestia jednej premiery. To kwestia wielomiesięcznej dewastacji jednego z najważniejszych, najlepszych i zresztą najdroższych teatrów warszawskich. O całej historii pisałem, byłem jedną z osób, które biły na alarm, że tak się to skończy. To nie tylko ona ponosi za to odpowiedzialność, także namaszczający ją wbrew warunkom konkursu warszawski ratusz. Ta dewastacja to także pozbywanie się świetnych aktorów, w dużej mierze najmłodszych, zmuszonych różnymi, także mobberskimi metodami do podpisywania wypowiedzeń.
Pani dyrektor obwieszcza w oświadczeniu rozpędzenie tak zwanego kolektywu, który sama tam sprowadziła i który przez wielu aktorów postrzegany jest jako równie destrukcyjny jak ona. Ten kolektyw próbował się jej teraz pozbyć, w obliczu mnożących się zarzutów i eskalacji wewnętrznego konfliktu. Robi to wrażenie wojny gangów. Ale ta wojna gangów wynika z tego, że obie strony traktowały Teatr Dramatyczny jako teren kolonizacji. Podkreślę, że była to kolonizacja teatru przez skrajną ideologię, lewicową, a równocześnie kompletnie nieempatyczny, bezduszny system rządzenia.
Kiedy czytałem wypowiedź pisarki Agnieszki Szpili, która obwieściła, że rewolucja Strzępki to fejk, a ona sama nie oczyściła się z „patriarchalizmu”, przypomniało mi to starcia wewnątrz partii komunistycznej, gdzie największy dogmatyk socjalizmu nagle się okazywał „agentem burżuazji”. To argument na rzecz oddzielenia kultury od ideologii i polityki, co wcale nie musi oznaczać braku przekonań.
Strzępka będzie się bronić. Sądzę, że ratusz wygra, choć przed sądem ma ona pewne szanse. Przepisy bardziej chronią kadencje dyrektorów niż umożliwiają ich rozliczanie. Myślę, że jedynym budzącym nadzieję elementem tej historii jest nauka, także dla samych środowisk artystycznych, iż warto się ideologizacji teatru opierać. W końcu Strzępkowa definicja dobrego aktorstwa, z którą polemizował rektor warszawskiej Akademii Teatralnej Wojciech Malajkat, to w gruncie rzeczy recepta na zastępowanie artystów przez aktywistów. Skoro zabrnęliśmy tak daleko, może ktoś, niezależnie od politycznych kontekstów i koniunktur, wezwie do zatrzymania się.
Zarazem nie jest to jedyny teatr, w którym wybuchały w tym roku konflikty. W lubelskim Teatrze imienia Juliusza Osterwy, w ostatnich latach jednym z moich ulubionych, zespół nie może się dogadać z dyrektorem Redbadem Klynstrą, mianowanym z kolei przez prawicowy sejmik wojewódzki. Nie są te konflikty w obu teatrach w pełni równoważne, choćby dlatego, że Klynstra aktorów nie zwalnia. Ale poza sporami o finansowe warunki pracy artyści obwiniają dyrektora, że nie docenia ich zaangażowania we wspólny produkt. Nie powinno się tego pewnie zamykać prostym banałem, że receptą jest wzajemny szacunek i wzajemne zainteresowanie swoimi punktami widzenia. Ale w warunkach bardzo spolaryzowanego i bardzo nerwowego społeczeństwa, coś jest w tej odpowiedzi.
Wciąż jest w czym wybierać
Z drugiej strony jako półkonserwatysta w świecie sztuki nachylonej w kierunku poglądów i mód liberalno-lewicowych, wciąż nie mam poczucia, że polski teatr oferuje mi same rozczarowania. Znajduję tam i ciekawe historie, i mądre pytania o różne sensy człowieczeństwa, i szczyptę humoru, a czasem i próbę przekraczania rozmaitych podziałów.
Ba, gdzieś na obrzeżach progresywnych przesłań i nowoczesnej maniery naginania dawnych tekstów do naszej estetyki ostał się i krzepnie jako instytucja kultury jeżdżący po Polsce Teatr Klasyki Polskiej. On oferuje trudniejszą drogę: ciekawość przeszłością może być zarazem ciekawością współczesnością.
Ale to nie jest wcale jedyna formuła teatralna, która mnie przekonuje, a nawet ładuje emocjami. Przykładowo Teatr Narodowy w Warszawie pod berłem Jana Englerta, jak zawsze eklektyczny i pozbawiony czytelnej linii programowej, wciąż zadziwia i zachwyca. Ale może ciekawsze, bo mniej znane i oczywiste, jest dla mnie doświadczenie z na pół offowym Teatrem Ochoty Igora Gorzkowskiego. W ciągu ostatnich lat właściwie nie zawiodła mnie tam żadna premiera.
Gorzkowski oferuje nam nie tylko na ogół niezłą podstawę literacką spektakli i ciekawe oferty reżyserskie. Co roku znajduje pięcioro młodych aktorów, którzy grają kolejno we wszystkich premierach, tylko czasem uzupełniani przez pojedynczego reprezentanta starszego pokolenia. I choć kojarzy się to ze szkolnymi przedstawieniami dyplomowymi, to się do tej pory zawsze sprawdza. Jak? Tajemnica miejsca i ludzi, którzy pracują z młodymi aktorami.
Tu szersza uwaga. Monika Strzępka wyraziła rozczarowanie poziomem aktorskiej edukacji. Mówiła o warszawskiej Akademii Teatralnej, ale nie wiem, na ile mogłyby ją zadowolić pozostałe szkoły. Moje doświadczenie jest takie, że wciąż wypuszczane są na rynek roczniki sprawne i wrażliwe, nawet jeśli na poziomie spektakli dyplomowych karmione nieco jednostronnym repertuarem i estetyką. Mam nadzieję, że Strzępka po ewentualnym odejściu z Dramatycznego nie zabierze się za „reformowanie” szkolnictwa artystycznego w Polsce.
Nieprzypadkowo numerem jeden jest dla mnie w tym roku spektakl „Władca much” z komercyjnego Och Teatru, grany w zasadzie wyłącznie przez aktorską młodzież. Nie tylko zaskakująco dojrzałą, skądinąd w rolach… dzieci, ale po prostu technicznie perfekcyjną.
Ale niszowość, niemal offowość, może kryć prawdziwe perełki. Oto impresaryjny Teatr Scena Współczesna w Warszawie nie tylko przygarnął kapitalny Teatrzyk Gędźba, będący w istocie kontynuacją Kabaretu Na Koniec Świata zrzeszającego może najzabawniejszych aktorów w Polsce. Jest coś jeszcze: dyrektor Sceny Współczesnej Włodzimierz Kaczkowski pisze i reżyseruje inteligentne widowiska, w konwencji kabaretowych montaży, ale będących czymś więcej niż kabaretem. To są zwykle kameralne traktaciki o naszych czasach i naszej cywilizacji. Taki był w tym roku „Wieczór trzech coachów”.
A zarazem niszowość to pułapka, zważywszy, że Scena Współczesna nie ma od miesięcy siedziby, bo pozbawił ją tego „luksusu” deweloper. To samo dotyczy błąkającego się po różnych obiektach ciekawego Teatru WARSawy Adama Sajnuka. Oba teatry są na garnuszku warszawskiego ratusza. Ba, stałej sceny nie ma wciąż finansowany z budżetu państwa Teatr Klasyki Polskiej.
Sztuka jednak się tworzy, aktorzy grają. Czas napisać, co się Zarembie szczególnie podobało.
NUMER JEDEN
1. William Golding, „Władca much”, adaptacja Nigel Williams, reżyseria Piotr Ratajczak, Och Teatr
Bałem się, że zobaczę natrętną aktualizację archetypu. Nic z tych rzeczy. Tę klasyczną już dziś przypowiastkę o grupie nastolatków, właściwie dzieci, które znalazły się na skutek katastrofy na bezludnej wyspie, Williams i Ratajczak odtworzyli dość wiernie. Da się ją czytać jako przypomnienie, że ludziom łatwiej jest cofnąć się do stanu dzikości niż myślimy, a najmłodsi są na to bardziej podatni. I można widzieć w spektaklu mały traktacik o polityce: o zdobywaniu i pozbawianiu przywództwa. I o rodzeniu się tyranii na klimatycznych plażach i skałach.
Marcin Chlanda każe nam wierzyć, że umowne dekoracje złożone z podestów i podjazdów to skały. A Ratajczak świetnie prowadzi młodych aktorów. Są perfekcyjni, tu nie ma słabej roli. Z podziwem patrzyłem na siedzącą obok mnie, w końcu w teatrze komercyjnym, szkolna wycieczkę. Chłonęli jakby to było o nich. Jeśli teatr ma nadal sens, to między innymi taki.
I jeszcze mój opis ulubionej sceny. „Rosły, jeszcze niedawno pewny siebie Ralf (Jędrzej Hycnar, wart osobnych braw – PZ) wlecze się na czele, z wzrokiem wbitym w ziemię. Bliźniaki prowadzą oślepionego Prosiaczka, który stracił okulary. Na końcu maluch. Kaleka, bezbronna, krucha demokracja idzie zmierzyć się z triumfującą przemocą, takie było moje skojarzenie. Współczesne analogie polityczno-historyczne nasuwają się same”.
POZOSTAŁE
2. Samuel Beckett, „Czekając na Godota”, reżyseria Piotr Cieplak, Teatr Narodowy w Warszawie
Szedłem na to pod koniec roku nastawiony sceptycznie. Wszak ta modna sztuka z 1952 roku o bezsensie życia i świata, wydaje się być jednym wielkim memem. Znanym na pamięć. I trafiło mnie! Długo po spektaklu nie mogłem przestać myśleć: o tych dziwacznych postaciach, o chaotycznych, chwilami całkiem bezużytecznych dialogach.
Na niemal pustej scenie (są tam kamień, drzewo i dwukrotnie na koniec aktów księżyc – scenografia Andrzeja Witkowskiego), a nawet nie na scenie, bo aktorzy są tuż przy nas, rozgrywa się coś ważnego. Jestem sceptyczny wobec dołujących przemyśleń (?) Becketta i wciągnęły mnie jednak bez reszty. Cieplak wystawił to po bożemu, choć czy można grać tego autora „po bożemu”? Jerzy Radziwiłowicz, Mariusz Benoit, Cezary Kosiński i Bartłomiej Bobrowski przesłonili mi świat. Nawet chłopięcy posłaniec „pana Godota” był zjawiskowy. Po to także jest teatr…
3. Aldous Huxley, „Nowy wspaniały świat”, adaptacja i reżyseria Piotr Ratajczak, Teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie
Wypadnie pisać o tym teatrze nie tylko w kontekście sporów dyrekcji z zespołem. Sama decyzja, aby grać antyutopię Aldousa Huxleya z roku 1932, jest stosunkowo odważna. Bo rzeczywistość, w której mamy rząd światowy sterujący ludzkością, likwidujący religię i rodzinę, nie nadaje się do tradycyjnego obśmiewania prawicy. To zarazem rzeczywistość, która nie przypomina żadnego ze znanych nam systemów. Ale mamy przestrogę przed gotowymi projektami uszczęśliwiania ludzi.
Tak pisałem o wykonaniu: „Ogarnia nas zarazem chwilami, wręcz pochłania, i sama muzyka Kamila Tuszyńskiego, i choreografia Tobiasza Berga aranżująca ruchy aktorów i tłumu tancerek. Pochłania, jakbyśmy się stawali częścią tego ich nowego świata. Olśniewa konstruktywistyczna scenografia Marcina Chlandy, także jego gra szczególnie istotnym tu światłem, uzupełniona przez kostiumy Doroty Gaj-Woźniak w stylu futuryzmu retro, wszak powieść ma prawie 100 lat. To nie jest wyłącznie teatr dyskursu. Mamy w nim też szczyptę zgryźliwego czy gorzkiego humoru równoważącego apokalipsę przyszłości. Apokalipsę świata bez prawdziwych uczuć”.
Znowu Ratajczak świetnie prowadzi dużą tym razem obsadę. Dla jednego z aktorów będą osobne brawa.
4. Leopold Tyrmand, „Życie towarzyskie i uczuciowe”, adaptacja i reżyseria Igor Gorzkowski, Teatr Ochoty w Warszawie
Ten wybór Gorzkowskiego także nie był oczywisty. Satyra na socjetę, głównie dziennikarską, PRL-u, tego stalinowskiego i tego poststalinowskiego, daje oczywiście okazję do zestawień ze światem dzisiejszym. Ale te remanenty nie mają nic wspólnego z polityczną poprawnością. Warto to docenić.
A zarazem Gorzkowski wyczarowuje inteligentny świat dialogu niemal z niczego. Ascetyczna dekoracja Magdaleny Dąbrowskiej, młodzi aktorzy niekoniecznie w skali jeden do jednego pasujący pokoleniowo do tamtych postaci. I grywający, choć nie wszyscy, po kilka ról. Ale widz czuł się, ja się czułem, tyleż zainteresowany, ile zmartwiony. Małością większości bohaterów, których ta inscenizacja zarazem jakoś tam broni.
Po tę powieść rzadko sięgano w teatrze, wcale w kinie. Kiedyś Tyrmand mnie drażnił swoją bufonadą, maczyzmem na pokaz. Ale nawet to jest tu odrobinę wykpione, dostajemy wszak porte parole autora. Zarazem okazał się bystrym obserwatorem. Na tyle bystrym, że z powodu tej niewydanej wtedy powieści musiał emigrować do Ameryki.
5. Lewis Carroll, „Alicji Kraina Czarów”, adaptacja i reżyseria Sławomir Narloch, Teatr Narodowy w Warszawie
Właściwie można dyskutować, czy to jest adaptacja Carrolla, czy wizja Narlocha na motywach tamtej nieokiełznanej, właściwie szalonej wyobraźni. Nic się tu z niczym do końca nie zgadza. Nawet z logiką tej skądinąd chwilami rezygnującej z logiki powieści. Niektóre kawałki, dialogi są nawet mocno nieczytelne w swoim odjechaniu. Ale czy poezja musi być czytelna?
„Nie ma tu spójnego ideowego przesłania. Jest zaduma nad kruchą kondycją istnienia na świecie” – pisałem po premierze. Alicja Ewy Bułhak jest dojrzałą kobietą, być może nawet zmarłą lub umierającą, opisywaną przez dorosłego syna (Cezary Kosiński). Mamy i szalonego Kapelusznika i mecz krykieta przy użyciu flamingów, i dziwnie melancholijną Królową Kier. Ale i tyle nowych wątków, konkluzji.
Nowe, ale zawsze cząstkowe przesłania niosą piosenki. Napisał je Narloch, a muzyka (znakomita) to produkt jednego z aktorów Jakuba Gawlika. Nie wiem, czy tłumnie zabierane na pierwsze spektakle dzieci wszystko to ogarnęły. Może niektóre kawałki były tylko dla nas, starych. Ale kiedy znajomy, który z dziećmi to oglądał, zachwalał „Alicję” na Facebooku, napisałem: „Dobry teatr dla dobrych ludzi”. Tylko w tym niezwykłym świecie można było spotkać tak zjawiskowe postaci jak Jelonek Kacpra Matuli czy monstrualny Komar Roberta Czerwińskiego. Nie zmieścili się na moim głównym aktorskim podium, ale muszę o nich wspomnieć.
6. „Z ręką na gardle. Piosenki z repertuaru Ewy Demarczyk”, adaptacja i reżyseria Anna Sroka-Hryń, Teatr Współczesny w Warszawie
Kiedy pani Ania bierze się za kolejne piosenki kolejnych wielkich muzyków-poetów, choć niby robiących w popkulturze, zawsze jestem zachwycony. Wciąż grana jest na tej samej scenie olśniewająca wariacja na temat twórczości Kory Jackowskiej. Ale to wyzwanie wydawało się nierealne. Demarczyk była przecież tak osobna i niepodrabialna.
No i jednak udało się. Tak o tym pisałem: „Dokonali tego – reżyserka, muzyczny aranżer Jakub Lubowicz z zespołem i siedmioro znów młodych aktorów, już nie studentów, ale świeżych absolwentów. Na małej scenie Współczesnego dokonał się cud. To jest naprawdę Demarczyk, choć rozpisana na wiele głosów. To ona, niemal groźna, psychodeliczna, śpiewająca tekstami Juliana Tuwima, Osipa Mandelsztama, Wiesława Dymnego, Mirona Białoszewskiego, do muzyki przeważnie Zygmunta Koniecznego lub Andrzeja Zaryckiego, tu jakoś adaptowanej, a przecież wciąż TAMTEJ, jedynej. Ale czasem niemal figlarna, ze specyficznym poczuciem humoru, jak w końcowym »Na moście w Avignon«, nota bene do słów Krzysztofa Baczyńskiego”.
Dokonali tego, dowodząc, że kulturowa ciągłość bywa jednak realna. Można by się nawet zastanawiać, czy to jeszcze spektakl, czy koncert. Ale choć nie ma tu fabuły, młodzi aktorzy nie tylko śpiewają. Także oczarowują nas czasem króciutkimi etiudami – właśnie dramatycznymi. Wymieńmy sprawców: Natalia Kujawa, Monika Pawlicka, Michał Juraszek, Natalia Stachyra, Jakub Szyperski, Tomasz Osica, Przemysław Kowalski – zasługujecie na wszelkie nagrody. Także za pokonywanie pokoleniowych barier. Kiedy Natalia Kujawa, ale wraz z całym teamem, śpiewała „Skrzypka Hercowicza” czułem ciarki na plecach i łzy w oczach. Nie wstydzę się tego.
7. Włodzimierz Kaczkowski, „Wieczór trzech coachów”, reżyseria Włodzimierz Kaczkowski, Teatr Scena Współczesna w Warszawie
To jest właśnie ta kameralna oferta dyrektora Kaczkowskiego, która zawsze ujmuje mnie celnością spostrzeżeń. Zatytułowałem ten zbiór skeczy, które wszakże są czymś więcej niż kabaretem, „Śmiechem w szaleństwa świata”.
To jest przypowieść. „Wieczór Trzech Coachów” dotyka tematyki jednej z mód współczesnej cywilizacji. Mód na terapie i na korzystanie z motywujących człowieka trenerów (owych coachów) podsuwających mu… No właśnie co? Oferujących najrozmaitsze nauki i mądrości, dopingujących i pokrzepiających. A może jedynie zwodzących, tworzących iluzje?
Śmieszą, tumanią i przestraszają upozowani na coachowych mędrców: znakomici aktorzy Robert Majewski, Łukasz Matecki i przede wszystkim arcygwiazda Monika Mariotti. Która przełamała męski monopol obsadowy, jaki cechował poprzednie traktaciki Kaczkowskiego. Cała trójka jest w najlepszym tego znaczeniu słowa wielofunkcyjna. Zadziwią nas tyradą, zagadają do nas i zmobilizują do okrzyków, nawet poproszą do tańca. I na dokładkę nie ma w tym niczego wysilonego, co często znajduję w teatrze, kiedy bierze się za tzw. interaktywność. Dodać do tego należy, że ta trójka śpiewa do znakomitej muzyki Mateusza Wachowiaka, muzycznego guru kilku kabaretów. Podobno „Wieczór” ma dostać w lutym 2024 roku drugie życie, wraz z nową sceną Teatru Scena Współczesna.
8. Konstanty Wolicki, „Zesłanie, czyli antytragedia syberyjska”, adaptacja i reżyseria Mikołaj Grabowski, Teatr Ateneum w Warszawie
To adaptacja autentycznej książki syberyjskiego zesłańca, młodego polskiego szlachcica, choć i muzyka, który po części z powodu własnej lekkomyślności pojechał kibitką po Powstaniu Listopadowym daleko w głąb Rosji. Obawiałem się trochę upodobania Grabowskiego do dworowania sobie z polskiej martyrologii i patriotycznego gestu. Tymczasem powstał spektakl owszem, momentami drapieżnie prześmiewczy, także i z naszych wad. Ale chwilami chwytający ze serce lub dławiący w gardle.
Konwencja jest bardzo typowa dla tego reżysera. Kolejni aktorzy wcielają się w samego Wolickiego (także kobiety), choć najbardziej wybija się nowo pozyskany aktor Ateneum Łukasz Lewandowski. Zarazem ci sami aktorzy grają, świetnie, wiele innych postaci. To logika etiudek, czasem wręcz skeczy. Wydobytych z książki głównego bohatera, który poza wszystkim okazał się inteligentnym obserwatorem.
„Zesłanie” jest właściwie nieco bardziej lightową, choć nie pozbawioną drapieżnych kawałków wersją „Listów z Rosji” Markiza De Custine’a. Ten wielki kraj jawi się chwilami jako koszmar. W dobie wojny za naszą wschodnią granicą, pojmiemy to bez trudu. Ale zarazem są tam akcenty wykraczające poza złowrogi ton traktatu społeczno-politycznego. Dzieje się to wtedy, kiedy Wolicki nawet na tej okrutnej ziemi szuka, i czasem znajduje braterstwo z drugim człowiekiem. Niekoniecznie nawet Polakiem, choć ich los jest kanwą całej opowieści.
9. Julia Holewińska, Jakub Kowalski, „Dolce vita”, reżyseria Marcin Hycnar, Teatr Współczesny w Warszawie
Kto by pomyślał, że uklęknę przed tym progresywnym tandemem, i że oni to wystawią w staroświeckim Współczesnym. To sztuka napisana jakiś czas temu. W opolskim Teatrze im. Kochanowskiego głównego bohatera, osaczonego przez świat zewnętrzny niczym bohater „Kartoteki” Różewicza”, grał Wojciech Solarz. Była też adaptacja telewizyjna, acz zakopana w zbiorach Teatroteki. Widać tu pewien upływ czasu, nachodzony przez wszystkich Marcel wzrastał w cieniu Okrągłego Stołu. A zarazem napisałem, że to jeden z niewielu żywych tekstów o współczesnej Polsce we współczesnym teatrze. Bo ona się naturalnie zmienia, ale też zachowuje wiele cech trwałych.
Udało się też napisać zręczną polską komedię. Może nie każdy żart mnie śmieszył, ale większość tak – czasem ponad podziałami. Tak napisałem: „Zaczyna się to prawie jak teatr absurdu. A przecież jest to równocześnie teatr popularny, przejrzysty, w którym każdy z nas może się przejrzeć. To nie zarzut, to pochwała”.
Mamy więc bohatera z warszawskiego Zbawixa, człowieka z branży reklamowej, zarazem Piotrusia Pana unikającego wzięcia odpowiedzialności za własne życie. A zarazem przeglądającego się w swoich rodzicach, narzeczonej, kochance, kolegach. Może nawet trochę zbyt surowo potraktowanego w komentarzach przez samych autorów, bo w końcu chce dobrze, a inni – nielepsi.
Pięknie to wystawił Marcin Hycnar, akcja jest wartka, wszystkie aluzje literackie zaznaczone, dostajemy sporo zatrącających o groteskę dowcipów. Tak naprawdę oglądamy przypowieść o jednostce pełnej ułomności, choć jednak budzącej przewrotną sympatię. Budzącej, bo w jej słabościach, w zamęcie panującym w głowie Marcella, nie raz i nie dwa odnajdujemy siebie. Zespół Współczesnego pozostaje w takich spektaklach utkanych z dialogów bezkonkurencyjny. Choć główną rolę zagrał importowany świeżo z Tarnowa Filip Kowalczyk – bardzo bardzo błyskotliwie.
10. Sławomir Mrożek, „Ambasador”, reżyseria Jarosław Gajewski, Teatr Klasyki Polskiej
Tu największym sukcesem była odwaga wyboru, choć Gajewski nie musiał się chyba nadmiernie przełamywać jako czołowy „mrożkolog”. To trochę nietypowy dramat Mrożka z lat 1980-1981, kiedy w Polsce, ale i całym obozie socjalistycznym działy się rzeczy przełomowe. Jeden z tych, w którym ten autor mówił o polityce wprost, jednoznacznie, nawet jeśli inkrustował tę jednoznaczność wymyślnymi metaforami, jak ta o rozpadzie wolnego świata w następstwie samej wolności. Po 1989 roku wznowień „Ambasadora”, zdejmowanego w stanie wojennym przez cenzurę, było niewiele. Uznano, że należy on do historii. Jarosław Gajewski zajął się wiecznie żywym tematem starcia wolnych ludzi z tyranią. Z tyranią, której sprzyja poczucie kryzysu starego świata, łącznie z kontrkulturą. Żona ambasadora przemawia językiem kontrkultury. I opuszcza męża w obliczu tyranii.
To kameralny, pozornie wystudzony dramat, w którym jednak widzom udziela się klimat osaczenia. Wiemy, że jesteśmy w Moskwie, tu się akurat niewiele zmieniło. Ale jesteśmy też w każdym miejscu, gdzie ludziom tłumaczy się nieubłagane prawa historii. Zarazem w scenie ostatniej uchodzący za cynika Mrożek pokazuje, że wobec zła można się zachować honorowo, za cenę własnej śmierci.
Pokazanie tego w funkcjonalnej, choć budzącej grozę tym co za oknem, scenografii Marka Chowańca, staranne poprowadzenie aktorów, to wszystko co mógł zrobić Teatr Klasyki Polskiej. Ten tekst spoczywa na Ambasadorze – Andrzeju Mastalerzu, po części też na Człowieku, uciekinierze z piekła, Dariuszu Kowalskim. Gajewski stara się nie uronić niczego. Także cokolwiek abstrakcyjnych dysput filozoficznych obu panów – w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa.
11. „Fredro. Rok Jubileuszowy”, opracowanie: Jan Englert, Zbigniew Kubikowski. Wojciech Majcherek, reżyseria Jan Englert, Teatr Narodowy w Warszawie
Proszę wstać, sąd idzie – zaczyna ten spektakl Jan Englert, który w nim także gra – w finale starego Hrabiego. Przygotowano nam na rok fredrowski swoisty postdramatyczny montaż. Aleksander Fredro opowiada nam o swoich przeżyciach w wojnie napoleońskiej 1812 roku, ale też broni się przed złośliwą, często niesprawiedliwą krytyką. Dla samego Englerta nagonka na Fredrę to chyba personifikacja tego odłamu romantyzmu, czy szerzej patriotyzmu, który funduje Polakom nieustające cierpiętnictwo, a nie dopuszcza humoru. Grzegorz Małecki grający młodego Fredrę rzuca pod adresem publiki: „Kto się nigdy nie śmieje, od tego zimno wieje”.
Aktorzy, niczym maski z „Wyzwolenia” atakują Fredrę pod nazwiskami znanych publicystów w wąskim przejściu między widownią, którą zainstalowano na scenie. Choć czasem padają i pochwały. Tekst został inkrustowany fragmentami Fredrowskich komedii granych przez znakomity zespół Narodowego, ale także, i to szczególny rarytas , filmem złożonym z urywków najsłynniejszych Fredrowskich ról. Widzimy więc Ludwika Solskiego i Tadeusza Łomnickiego, widzimy Jana Kobuszewskiego. Wojciecha Pokorę i Bronisława Pawlika, widzimy też młodych: Annę Seniuk i Jana Englerta, którzy są z nami na scenie. To swoista podróż do czasów świetności takiego teatru.
Popularność Fredry przetrwała tabuny krytyków, bo wybrała go publika. O tym to także jest. Ale pokazano nam także zagrożenie: fragmenty wypracowań licealistki, która Fredry nie rozumie, bo nie nauczono jej rozumieć przeszłości. To większe niebezpieczeństwo niż dawne polemiki. A zarazem Jan Englert żegna nas słowami Fredry ze schyłku życia i mówi jakby od siebie. Po to też czasem jest teatr.
Postscriptum: Na tej liście nie znalazły się dwa przedstawienia, które zrobiły na mnie wrażenie. „Pewnego długiego dnia” według klasycznego dramatu Eugene’a O’Neilla przyrządził próbując oderwać aktorów od psychologii i kazać im grać bardziej „syntetycznie”, Belg Luc Perceval w krakowskim Starym Teatrze. Momentami przyjmowałem tę metodę z oporami, drażniły mnie też wulgaryzmy nowego tłumaczenia Karoliny Bikont. A jednak aktorzy zrobili z tego przejmującą w sumie, jakby trochę wbrew założeniu, psychodramę. Stąd obecność aż dwójki z nich w moich aktorskich typach.
„Matka i dziecko” Iona Fossego, tegorocznego norweskiego noblisty to dla mnie wybór ciekawy. Wybór Adama Sajnuka, który będzie się błąkał z tym spektaklem, jak z innymi Teatru WARSzawy. Wymowa tekstu, w którym milkliwy syn rozlicza matkę, feministkę, ale przede wszystkim osobę, która wybrała karierę ponad rodzinę, jest nietypowa, brzmi zaskakująco „konserwatywnie”, choć nie ideologicznie. Mam jednak wątpliwości co do roli Matki. Kamila Baar daje popis technicznej sprawności, ale, zapewne zgodnie z wolą reżysera, przerysowuje tę postać do maksimum, choć przerysowują ją także same jej słowa. W roku 2005 wystawił to w Teatrze Telewizji Stanisław Różewicz. Tam Dorota Segda tonęła w słowotokach, ale jednak nie była tak groteskowa. A może Sajnukowi chodzi o to aby za groteskową powłoką wypatrzeć człowieka? Dlatego ten spektakl tak mnie niepokoi.
ULUBIENI AKTORZY:
1. Andrzej Mastalerz jest Mrożkowym Ambasadorem wręcz idealnym. Może odrobinkę bardziej suchym i formalnym niż grający tę rolę w przeszłości Andrzej Szczepkowski i Zbigniew Zapasiewicz. Może odrobinę bardziej zwyczajnym, czym bliżej do tragicznego finału. Buduje tę rolę z wielu drobnych elementów: gestów, min, mowy ciała. Buduje aby w finale stać się kruchym reprezentantem odczuwającego honorowe zobowiązania człowieczeństwa.
2. Ewa Bułhak. Napisałem, że Alicja Lewisa Carrolla będzie miała dla mnie po spektaklu Narlocha już zawsze twarz Ewy Bułhak. Choć przecież była dziewczynką, nie dojrzałą kobietą. Rzecz w tym, że Bułhak może być i umierającą kobietą i dziewczynką. To tajemnica jej charyzmy.
3. Daniel Salman jest znakomitym Johnem, przybyszem z innego świata w lubelskim „Nowym wspaniałym świecie”, który o mało nie rozbija rutyny idealnego systemu. Buntownikiem bez cienia nudziarstwa czy zadęcia. Ale jest też Salman odtwórcą bohatera w monodramie „Sonata Kreutzerowska” według Lwa Tołstoja, wyreżyserowanym w Teatrze Osterwy przez Łukasza Lewandowskiego. To rzadki przypadek, kiedy nie zgadzam się z wypowiedziami aktora o własnym jego dziele, a dzieło jednak podziwiam. Próba zrobienia z historii zazdrosnego aż po morderstwo męża z XIX-wiecznej Rosji, przyczynku do dyskusji o sytuacji dzisiejszych kobiet nękanych przemocą, średnio mnie przekonuje. U Tołstoja i zresztą w tekście monodramu, żona naprawdę zdradza, to nie jest produkt umysłu obsesjonata, ani konsekwencja tyrańskich rządów męża. Zarazem Salman tak świetnie rejestruje wszystkie jego emocje i stany, że staje się obrońcą kogoś, kogo bronić nie chce. Taka również bywa natura aktorstwa
4. Jędrzej Hycnar gra Ralpha we „Władcy much” w reżyserii Piotra Ratajczaka w Och Teatrze. W amerykańskim filmie według tej powieści Ralph był chłopcem opowiadającym się za zasadami. Hycnar czyni z niego najpierw konwencjonalnego niemal łobuziaka, pokazuje, jak trudno mu przeciwstawić się gromadzie rówieśnikom. Zarazem wychwytuje bezbłędnie jego próbę prowadzenia gry o zachowanie przywództwo. Ralph złamany, płaczący (Hycnar umiał płakać już w spektaklach dyplomowych), to prawdziwa kreacja młodego aktora.
5. Konrad Żygadło jest Billem, drapieżnym, dzikim chłopcem w tym samym „Władcy much”. Acz to postać poboczna, aktor daje popis perfekcji ruchowej. Ale to przede wszystkim Redaktor Felak z „Życia towarzyskiego i uczuciowego” w Teatrze Ochoty. Tak o nim pisałem: „Żygadło gra Felaka z bardzo cienką, ale przecież zabójczą ironią. A jednak jakoś tego swojego bohatera zarazem broni, ujawnia jego kruchość ukrytą pod teatralnymi pozami i rezonerskimi zapędami. Kiedy już chcemy sobie Felaka odpuścić jako marnego człowieka, zaczynamy mu, dzięki dojrzałemu aktorstwu Żygadły, nawet współczuć. A właściwie nieustannie miotamy się między pogardą i współczuciem. Z pogardą byłbym zresztą ostrożny. Aktorowi udaje się być emblematycznym everymanem. Na ile my to taki zbiorowy Felak?”
Warto też dostrzec Żygadłę w kolejnej premierze Teatru Ochoty: „Siódemka. Szós polskich królowa”, według prozy Ziemowita Szczerka, w zręcznej reżyserii Rafała Szumskiego. W tym zgryźliwym fresku o współczesnej polskości i Polakach aktorzy są mistrzami przepoczwarzania się. Konrad Żygadło okazuje się arcymistrzem. Kogóż on tam nie gra?
6. Filip Orliński. Tak się składa, że kolejny młody aktor gra w obu spektaklach Teatru Ochoty. W „Życiu towarzyskim i uczuciowym” jest Orliński cokolwiek bikiniarskim porte parole samego Tyrmanda. I znakomicie porusza się między dwiema skrajnościami jego natury: inteligentnego outsidera celnie punktującego innych i cynika traktującego pewne sfery rzeczywistości instrumentalnie, na przykład kobiety. W „Siódemce” mamy wielki sprawdzian transformacyjnych zdolności aktora, ale i jego poczucia humoru. Kiedy zmienia się w przedsiębiorcę Hirka Łycora, patrzymy ze zdumieniem, czy to dalej ten chłopak. Widziałem Orlińskiego po raz pierwszy w dyplomie „Edyp i Antygona” w warszawskiej Akademii Teatralnej. Spektakl mi się nie podobał, wulgaryzował do potęgi entej antyczne przesłania. A Orliński zrobił w nim swoją znakomitą rólkę jakby obok tego tekstu. Warto pokładać w nim nadzieję
7. Małgorzata Zawadzka to gwiazda spektaklu „Pewnego długiego dnia” w Starym Teatrze w Krakowie, w reżyserii Luka Percevala. Zrazu drażniło mnie budowanie postaci Mary Tyrone jakby ponad psychologią. Ona stawała się bardziej symbolem pewnej postawy, niedojrzałej kobiety-dziecka, niż realną matką rodziny Tyrone’ów. Wraz z rozwojem spektaklu osiągnęła jednak tak mocne skondensowanie tragiczności, że trudno było nie pochylić głowy.
8. Mikołaj Kubacki, kolejny aktor tego spektaklu. Do młodego Kubackiego trzeba się przyzwyczaić, jest w nim pewna aura dziwności, potęgowana twardym akcentem. Ale może na zasadzie kontrastu Edmund Tyrone, syn alkoholika i narkomanki, sam alkoholik, ale ciężko chory, objawia niespodziewaną delikatność uwalnianą z najróżniejszych kokonów. Scena jego pijaństwa (ze znakomitym Romanem Garcarczykiem) to mistrzostwo świata w budowaniu nastroju, a zarazem najbardziej realistyczna scena spektaklu. Widzimy i słyszymy Edmunda, ofiarę swojej rodziny, który gdzieś pośrodku piekła, opowiada o swoich marynarskich, ale też metafizycznych przeżyciach. Tu Kubacki, jeden z moich ulubionych aktorów, odsłania przed nami całą swoją wrażliwość, empatię.
9. Maria Pakulnis zagrała w spektaklu „Żona potrzebna od zaraz” Edwarda Taylora w reżyserii Tomasza Dutkiewicza, wystawionym przez Teatr Kamienica. Wiedziałem, że jest w obsadzie, a jednak w pierwszej chwili jej nie poznałem, tak bardzo umiała zmienić powierzchowność. Aktorka grywająca przeważnie silne kobiety, ale w dramatach, staje się tu kocmołuchem, pomocą domową, zaniedbaną prostaczkę, choć o niespełnionych ambicjach. Patrzyłem z podziwem na tę rolę pozbawioną szarży, tak częstej, kiedydy grywa się farsy w teatrach komercyjnych. Dla mnie to również nauka, że o żadnym aktorze czy aktorce nie warto zawczasu wyrokować, że jest pozbawiony (pozbawiona) vis comica. No i radość, że Kamienica się trzyma, po śmierci jej twórcy Emiliana Kamińskiego.
10. Katarzyna Dąbrowska w „Dolce Vita” w Teatrze Współczesnym (autorzy: Julia Holewińska i Kuba Kowalski) zagrała kilka postaci. W każdej z ról była charyzmatyczna, stylowa, fascynująca, przy tym rozkosznie autoironiczna, a jej śpiewanie to osobny walor bardzo w sumie muzycznego spektaklu. Ta aktorka pojawia się na moich listach niemal co roku.