Impuls był patriotyczny i obejrzałem dla reżysera Krzysztofa Warlikowskiego, który przy okazji spowodował skandal (proszę wyszukać, co powiedział o widowni!), a to zawsze spoko w sensie PR-owskim - o "Elektrze" otwierającej Festiwalu w Salzburgu pisze Maciej Stroiński w Przekroju.
Piotrowi Kletowskiemu i Pawłowi Kosowskiemu, kieleckim operomanom
Najważniejsza informacja: wykon jest do obejrzenia zupełnie za darmo oraz z napisami, a nawet więcej – w dobrej jakości, w dowolnym terminie! Subtitlesy co prawda nie po polsku, lecz fani opery nie takie rzeczy widzieli i od czego jest streszczenie? Temat zresztą znany od starożytności: Agamemnon wraca zwycięski z Troi, lecz z przemocy wojny wpada jak z deszczu pod rynnę, bo w przemoc domową. Nietypowy układ, bo to mężczyzna zostaje ofiarą, więc – jak widać – różnie bywa. Takie tam mieli problemy antycznego świata i środki nasenne: „Klitajmestra potrzebuje jakiegoś lekarstwa na koszmary: może Elektra wie, kogo złożyć w ofierze? Jaka krew musi popłynąć, by królowa odnalazła sen?” (Piotr Kamiński, Tysiąc i jedna opera). Jeśli ktoś nie słyszałeś przedtem nie słyszał tej „bajki”, to czekała na Ciebie, Drogi Czytelniku, dwa i pół tysiąca lat! Link czeka do października, aż znajdziecie czas dla niego między reklamami. Tyle dobrego z COVID-u, że eventy z górnej półki, zamiast dziać się nigdzie, nigdy albo wcale, dzieją się wszędzie i zawsze, np. u mnie w mieszkaniu. Można uczestniczyć, donikąd nie wyjeżdżając i nie przerywając snu.
„W tym roku znowu nie pojedziemy na żadne wakacje. – A gdzie nie pojedziecie? – Nigdzie. – No a gdzie indziej? A my w tym roku nie pojedziemy nad morze. – A pewnie, a jak. – Po drodze nie zahaczymy jeszcze o Kobyłkę, gdzie mieszka kuzynka… I wprost stamtąd też nie pojedziemy nigdzie! – No to pewnie się spotkamy; masz numer na mój brak komórki. Nigdzie, stare dobre nigdzie, wszystkie wspomnienia mam właśnie stamtąd”
(Masłowska, Między nami dobrze jest)
To był setny Salzburg, czyli nie mógł się nie odbyć. Awinion się zwinął, a ci – proszę bardzo. Co to jednak znaczy germańska solidność… Są wierni zasadzie, że artysta sceny, jeśli żyje, może zagrać; tylko śmierć daje L4! Festiwal Salzburski to, dla przypomnienia, najwykwintniejszy spęd muzyczny w tej części kosmosu. Muzyczno-sceniczny. To jest wieczny problem: czy opera jest bardziej muzyką, czy bardziej teatrem? Można odpowiedzieć, bynajmniej nie kłamiąc, że opera jest w ogóle „bardziej” (a często „za bardzo”): bardziej niż teatr, bardziej niż muzyka i bardziej nawet niż życie, larger than life. Różnica między nią a wszystkim innym jest jak między wodą perfumowaną a ekstraktem perfum. Krótko mówiąc, samo gęste.
Salzburg – to brzmi dumnie. Można o nim myśleć jako o mieście Mozarta albo o mieście Bernharda i wbrew pozom nie są to dwa różne miasta. Obaj artyści woleli jednak wyjechać z podalpejskiej dziury i wybrali miasto Wiedeń, „stolicę muzyki” (Amadeusz). Jak mówi Virginia Woolf w adaptacji Godzin: „I choose not the suffocating anesthetic of the suburbs, but the violent jolt of the Capital”.
W salzburskiej Elektrze 2020 grają Filharmonicy Wiedeńscy, śpiewają chórzyści Opery Wiedeńskiej i śpiewograją soliści z Europy i świata (Elektra – Aušrinė Stundytė, sopranistka z Litwy; Chrysotemis – Asmik Grigorian, litewska Ormianka, sopran; Klitajmestra – Tanja Ariane Baumgartner, mezzosopran z Niemiec; Orestes – bas-baryton Derek Welton z Australii; Ajgistos – Michael Laurenz, tenor z Niemiec), a dyryguje Franz Welser-Möst, posiadający wpis nawet na polskiej Wikipedii. Nie będę udawał, że oni mnie przyciągnęli do tego spektaklu. Impuls był patriotyczny i obejrzałem dla reżysera Krzysztofa Warlikowskiego, który przy okazji spowodował skandal (proszę wyszukać, co powiedział o widowni!), a to zawsze spoko w sensie PR-owskim. Jeśli Welser-Möst odpowiada za kierownictwo muzyczne, to Warlikowski za „kierownictwo sceniczne”, jak można by nazywać reżyserię w operze.
Dzisiaj Warlikowski jest reżyserem głównie operowym o zasięgu europejskim. Uprawia klasyczny sceniczny roaming, Paryż, Londyn, Salzburg, do czego sztuka opery świetnie się nadaje, bo jest z założenia eksterytorialna, śpiewana po włosku, niemiecku, francusku, w językach konferencyjnych. Może to właśnie ostatnie medium transkontynentalne, bo Internet – niekoniecznie, sądząc po niezgodzie, do której prowadzi.
Krzysztof Warlikowski miał wystawić Odyseję, by tak rzec, u siebie, w Nowym Teatrze w Warszawie, ale wiadomo – wiele rzeczy stać się miało w pierwszej połowie obecnego roku. (Może zwykły teatr skończy jak telefony stacjonarne? Gorzej: jak budki telefoniczne. I przyjdą czasy, gdy dialog w Emigrantach o dzwonieniu z budki już nikomu nic nie powie). Miał wystawić Odyseję, a tymczasem zrobił spin-off Orestei.
Krzysztof Warlikowski już „coś miał” z Elektrą i to bardzo ważny tytuł w jego życiorysie. Pierwsze jego dzieło zrobione w stolicy. Premiera była pamiętnego 18 stycznia 1997 roku i spowodowała tak zwany przewrót styczniowy, jak potem nazwano warszawskie debiuty Grzegorza Jarzyny (Bzik tropikalny) i właśnie Warlika (recenzja w „Przekroju”), które się odbyły jednego wieczoru. Jarzyna był wtedy górą, ale wiecie, kto się śmieje. W Dramatycznym Warlikowski pokazywał Sofoklesa, a tutaj, w Salzburgu, Straussa czytającego Hofmannsthala czytającego Sofoklesa.
Obraz otwierający tę wersję Elektry: wszystko w „krwawym blasku”, potem światła wygasają i zostaje tyle, ile ma się odbić w wodzie, czyli stosują bardzo proste środki i powszechnie zrozumiałe: krew i oczyszczenie. To są te klimaty, które Warlikowski lubi i ma przećwiczone (Elektra, Bachantki, Oczyszczeni, (A)pollonia). Na zapleczu zbrodnia, w tle tej opowieści, a stawką wieczoru będzie próba przebaczenia / niemożliwość przebaczenia. Wszystko zaczyna się w domu… Cała ta wielka masakra dotyczy jednej rodziny, to znaczy rodu Atrydów, tutaj w wydaniu kobiecym: matka z przyległościami oraz jej dwie córki. Moją ulubioną postacią jest Nosicielka Trenu, jakby wzięta z Chestertona, por. Klub niezwykłych zawodów (The Club of Queer Trades).
Pierwszych słów wieczoru w tej wersji nie wyśpiewano, ale też nie powiedziano… Wyrzężono, wykrzyczano. Język niemiecki ma w sobie coś potwornie dramatycznego, o czym już pisaliśmy z okazji Makbeta w Wiedniu. Mono Klitajmestry dołożono z Sofoklesa, jeśli się nie mylę. U Klaty ta postać wchodzi w białej sukni ślubnej, tutaj – w czarnej halce, a u Patrice’a Chéreau – w wersji „małej czarnej”. Chyba inaczej nie da się jej sportretować, tylko w czerni albo bieli, zero-jedynkowo, bo na czerwono byłoby banalnie. Klitajmestra – niby-morderczyni, mężobójczyni, ale nie miała powodu? Najpierw mąż zabił jej córkę, wyjechał „na zawsze”, a gdy wrócił, to z kochanką. Też bym nie wytrzymał.
Źle się dzieje u Atrydów. Ich wojna pokoleń i konflikty małżeńskie są na śmierć i życie. Warlikowski może kontynuować swój projekt teatru „powypadkowego” – od Greków przez Holokaust po Sarah Kane i dalej. W świecie przedstawionym nie ma czasu na owijanie w bawełnę. Same wyłącznie „najtrudniejsze sprawy”, szczególnie słyszalne, kiedy postaci mówią do siebie po imieniu. „Elektro!” – śpiewa Chrysotemis, siostra postaci tytułowej, ale jak to robi, tego nie oceniam – nie tylko dlatego, że słuchałem przez głośnik w laptopie, ale również nie potrafię. Mogę zaś o scenografii.
Tutaj po staremu: monumentalizm Małgorzaty Szczęśniak. Osobliwy jest ten rozmach. Z jednej strony ogrom, rozłożystość, wielkopowierzchniowość, a z drugiej – oszczędność środków. Monumentalny minimalizm, chłodny i schludny. Na tak ułożonej scenie można się nieźle rozpędzić, dałoby się wystawić chociażby Rydwany ognia i nic nie markować. Jeżeli tak dalej pójdzie, duet Warlikowski–Szczęśniak powinien zrobić oprawę którejś olimpiadzie. Oglądamy lalki niczym w (A)pollonii (tym upiorniejsze, im są bardziej beznamiętne), Orestesa w sweterku w romby (jak jakiś upiór z ejtisów) i przezroczysty pokój na kółkach jak zawsze u tego reżysera. U Greków zabijało się za sceną, a tutaj wpadli na wspaniałe rozwiązanie: zabić na scenie bez pokazywania, w tym właśnie dziwnym pokoju. W tyle kurki pryszniców, symbol oczyszczenia, podobnie użyty w przedstawieniu Oczyszczeni. Z bliska widać rdzę na ścianie, dawno nikt się nie oczyszczał…
Teatr Warlikowskiego, w tym teatr muzyczny, pozostaje naszym głównym towarem eksportowym, dużo lepiej przyjmowanym w świecie niż Lupa czy Klata. Warlik wie, co to wystawa, umie zrobić „na bogato”, ale w granicach rozsądku; umie korzystać ze szlachetnych i szlachetnie prostych środków. Tworzy wypasione, ale zrozumiałe dzieła. Od lat robi wciąż „to samo”, ale to jak z Coca-Colą, po której się spodziewamy stałości produktu.