„Dekameron” Giovanniego Boccaccio, w reż. Igora Gorzkowskiego, w Teatr Dramatycznym im. Aleksandra Węgierki w Białymstoku. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Nie tak dawny czas pandemii przywrócił do polskiego teatru Dekamerona Giovanniego Boccaccio. W Legnicy pod opieką szefa Teatru Modrzejewskiej, Jacka Głomba, powstał spektakl online Nowy Dekameron. Miał on wielki walor, bowiem wpisywał się idealnie w czas zarazy, zarówno tematyką jak i formą realizacji. Przygotowane w izolacji poszczególne sceny stawały się namiastką teatru, ale także korespondowały z rzeczywistością. Obecnie trzeba nie lada odwagi, aby sięgnąć po ów utwór, który powstał ponad sześćset pięćdziesiąt lat temu. W oryginale bowiem to sto nowel, które stały się kanwą opowieści podczas dziesięciu dni izolacji dziesięciorga florentczyków uciekających przed epidemią dżumy. Wśród kalejdoskopu postaci mamy różne stany społeczne, od wysoce urodzonych do mieszczaństwa i pospólstwa. To swoista „szkoła obmowy” postaci znanych i rozpoznawalnych dla ówczesnej socjety miasta i Italii. Rubaszność i komizm, a także przestroga i realizm przeplatały się w poszczególnych tematach. Bowiem na wokandzie każdego dnia znajdywały się aspekty: miłości, zdrady, kleru, skąpstwa, uciech, nieprawdopodobnych zdarzeń i podbojów. Aby zrealizować przedstawienie dotykające i adresowane do współczesnego widza, należy znaleźć jednak odpowiedni klucz. Przed takim wyzwaniem stanął ostatnio w białostockim Teatrze Dramatycznym Igor Gorzkowski. I należy zauważyć, że jest to historia udana połowicznie. Bowiem nawet nie najgorzej śledzi się losy poszczególnych dziesięciu i pół historii, jednak z czasem one nużą, gdyż niekonsekwencja inscenizatora wprowadza monotonię, a także można zauważyć ułomność i niedopracowanie poszczególnych fragmentów.
Opowieść białostocka jest w miarę komplementarna z intencją Boccaccia. Mamy dokładnie dziesięć postaci – siedem niewiast i trzech kawalerów, którzy co prawda nie mają dziesięciu dni, a ledwo ponad dwie godziny. Punktem odniesienia staje się kobieta. Jej rola i umiejscowienie. Z tekstu włoskiego pisarza, wieków średniowiecza, bije większa otwartość i zrozumienie dla znaczenia kobiet, niż w dniu dzisiejszym. Trudno nazwać spektakl feministycznym manifestem, bo daleko mu do programowej wypowiedzi, ale jest to głos o sprawie żon, kochanek, niewiast. Walczących o swoje prawa i to te publiczne jak prywatne w poszczególnych domach. Panowie stanowią raczej tło, wykorzystane lalki, ale także naiwne safanduły lub rubaszni bohaterowie z obfitym brzuszkiem. To właśnie kobiety są osią i spiralą opowieści. A ostatnia – o Gryzeldzie, po ferii śmiechu i dosadności, staje się krzywym zwierciadłem fałszywego traktowania kobiet jako dodatku do męskiego powodzenia. Gorzkowski, wybierając historie, dokonał świadomego zabiegu, wskazując na pierwszym planie płeć piękną. I owe rodzajowe scenki to najmocniejsza strona przedstawienia. Są nie najgorzej skomponowane. Przyświeca im duch komedii dell’arte, a wykonanie jest naprawdę śmieszne i porywające. Szczególne uznanie należy się sprawdzonym w rolach komediowych Justynie Godlewskiej-Kruczkowskiej, Agnieszce Możejko-Szekowskiej, Arlecie Godziszewskiej, a także Katarzynie Siergiej. Wśród panów palmę pierwszeństwa dzierży Dawid Malec, który oczarowuje głosem, postawą ale i różnorodnością charakterów bohaterów. Pozostała część zespołu to tło, mimo kilku wybijających się ról. I owe komplementy można zakończyć w tym miejscu, bowiem dalsza praca reżysera jest nieznośna dla odbiorcy. Pierwszym pytaniem staje się dlaczego nie ma wspólnej opowieści. Owszem mamy zespołowe odtwarzanie, ale jakże ciekawym zabiegiem stałoby się jej wysłuchanie i komentowanie, wzbogacanie, dopełnianie. Widz ma nieodparte wrażenie, że jest w teatrze, a nie w pod florenckiej wsi, gdzie w zaciszu domu uczestniczy w seansie plotki i spowiedzi. Drugi zarzut to przesadna maniera grania do widza i angażowanie go do odpowiedzi oraz uczestnictwa. Naprawdę owa nachalność nie działa pozytywnie dla przedstawienia. Przeciwnie odbiorca czuje się zmęczony tym „puszczaniem oka” i potwierdzaniem, że jest bardzo fajnie i świetnie się bawimy. I ostatni wyraźny mankament to brak pełnego wykorzystania podkładu muzycznego. Tło dźwiękowe niosłoby spektakl, jego rytm byłby lepszy i bardziej przyswajalny dla widzów. Ciekawe, że scenki z kompozycjami lepiej wypadają artystycznie. Są ciekawsze w odbiorze i zrozumieniu.
Scenografia przedstawienia jest skromna, acz funkcjonalna. Honza Polivka skorzystał jednak z materiałów, które bliższe są sklepom Ikea niż pracowniom teatralnym. Dlatego przesuwane elementy dekoracji biją po oczach jasnym kolorem drewna, a blado białe kostiumy Joanny Walisiak zlewają się w jedno tło. Dobrym zabiegiem było wprowadzenie błękitnych i czerwonych rekwizytów, podkreślających atrybuty postaci. Inscenizacja dąży do uniwersalizacji utworu. Nie umiejscowienia go w konkretnym czasie i przestrzeni. Ten zabieg podkreśla aktorstwo, ale niestety niweczy to potencjalną myśl, że może to być historia o nas dziś, tu i teraz. Nie tak dawny „strajk kobiet” miał miejsce w tym kraju i tyczył praw nadrzędnych nas wszystkich. Szkoda, że nie wyłuszczono owego aspektu, bowiem ukazanie analogii do dnia dzisiejszego samo się nasuwało.
Wieczór w Białymstoku to wyprawa do teatru środka. Nie ma inscenizacyjnego fajerwerku, ale jest opowieść na miarę możliwości. Dziesięć i pół historii opowiedzianych, kto chciał zrozumiał, a jak nie, to chociaż się pośmiał. Mimo wszystko warto sięgnąć ponownie po Boccaccia, gdyż z jego utworu bije prawda o naszej rzeczywistości, a dawniej choć nie było znaku błyskawicy to kobiety walczyły i wygrywały swoje prawa! I aby nie trzeba było ciągle walczyć, ale pojąć, co znaczy równość.