Logo
Recenzje

Na łatwe odpowiedzi czas już się skończył

7.11.2025, 09:20 Wersja do druku

„Strach zżera duszę” Huberta Sulimy w reż. Jędrzeja Piaskowskiego w Teatrze Śląskim im. S. Wyspiańskiego w Katowicach. Pisze Kamila Zębik.

fot. Przemysław Jendroska/mat. teatru

Rainer Werner Fassbinder, wunderkind i enfant terrible niemieckiego kina w jednym. Żył radykalnie, umarł młodo, kręcił dużo i dobrze. Od lat inspirują się nim ludzie teatru, od Thomasa Ostermeiera („Małżeństwo Marii Braun”) po Łukasza Twarkowskiego („Word on Wirecard”, zainspirowany „Światem na drucie”). „Strach zżerać duszę” adaptowała w Polsce Agnieszka Jakimiak, a teraz, po ponad pięćdziesięciu latach od premiery filmu, bierze go na warsztat tandem Jędrzej Piaskowski/Hubert Sulima w Teatrze Śląskim w Katowicach, uzupełniając drugoplanowymi smaczkami wypożyczonymi z „Gorzkich łez Petry van Kant” nakręconych przez Fassbindera dwa lata przed „Strachem…”.

Piaskowski i Sulima w swojej wersji Fassbindera AD 2025 dokonali uwspółcześniających przesunięć. Przepisali zachodnioniemiecki początek lat siedemdziesiątych na polskie tu i teraz. Duszny, postnazistowski RFN, sfilmowany jakby na wypranych z koloru, żółtawych kliszach ORWO (tak, wiem, ORWO było wschodnioniemieckie) zastąpili Śląskiem i pseudoluksusem resztek po transformacyjnych aspiracjach. Przesunęli też napięcie obyczajowe, zamieniając międzykulturowy mezalians starzejącej się białej sprzątaczki i dwadzieścia lat młodszego gastarbeitera z Maroka na romans i uczucie rodzące się pomiędzy Polką w wieku emerytalnym i młodą ukraińską businesswoman (we wspomnianych wcześniej „Gorzkich łzach…” wątek lesbijski również był osnową filmu, ale o zupełnie innym wydźwięku).

Emmi Kurovski, teraz Emilia (Emi) Kurowska pozostała sprzątaczką, wdową, matką dwojga dorosłych dzieci. Ali przeobraził się w Alonę, wojenną emigrantkę z Charkowa.  Nie można jej wytknąć niewłaściwego koloru skóry ani braku znajomości polszczyzny, ale zawsze można pognębić za akcent. Wojenny parasol ochronny pierwszych miesięcy 2022 roku się zamknął, z przedstawicielki napadniętego narodu Alona przeistoczyła się w niechcianą sublokatorkę, wciąż nie dość wdzięczną za okazaną pomoc. Tak Emi, jak i Emilię otaczają ludzie bezinteresownie niechętni obcym, innym. Obcy/imigrant to aprioryczny drugi gatunek. Obcy jest zawsze gorszy, w spektaklu zmienił jedynie kraj pochodzenia. Jest niezbędny do tego, abyśmy w kontrze do niego zbudowali poczucie własnej wartości/wyższości. Ot, ksenofobia nasza codzienna. 

fot. Przemysław Jendroska/mat. teatru

To jeden z kluczowych tematów spektaklu, ale jego nastrój i akcenty rozkładają się inaczej niż w filmie Fassbindera, i spektakl dużo na tym traci. To, co w „Strach zżerać duszę” było portretem zbiorowym bezmyślnego okrucieństwa przerażająco zwykłych ludzi, zamienia się w przedstawieniu w zbyt śmieszny i przeszarżowany stand up. Łatwy w odbiorze i dający poklask, ale pusty. Jeżeli rzeczywiście, zgodnie ze słowami Jędrzeja Piaskowskiego zawartymi w programie, to najbardziej publicystyczny spektakl tego tandemu, to ten groteskowy obraz społeczeństwa  jest przeciwskuteczny, zbyt przejaskrawiony i ośmieszający, żeby się w nim uczciwie i ze zgrozą przejrzeć. Tak, dzieci filmowej Emmi również nie miały wiele wspólnego z matką, ale nie były katastrofalnymi przygłupami. „Nie jesteśmy w kabarecie, jesteśmy w życiu” zdaje się mówić w programie Piaskowski, ale chwalebna deklaracja tonie w nieskażonym refleksją rechocie widzów. Nie chcę myśleć, że był to sposób na łatwe wkupienie się w łaski katowickiej publiczności… A mogło być pięknie i głęboko. Chciałoby się, trawestując Gałczyńskiego, zapostulować: Więcej Gogola, mniej kabaretu i wszystko będzie cacy…

Na szczęście łatwe zagrania nie zawłaszczają spektaklu, bo to, co Sulimie i Piaskowskiemu zdecydowanie najlepiej wychodzi, to elementy realistyczne i serio. Tam, gdzie twórcy próbują się pochylić nad kondycją psychiczną bohaterek, tam, gdzie pokazują samotność, cierpienie, smutek, potrzebę bliskości, rozdarcie, tam ich teatr ma rzeczywiście ciężar gatunkowy. Powtarza się trochę sytuacja z „Persony, ciała Bożeny”, gdzie największą wartość miało zbliżenie na człowieka, a nie późny atak na „reżysera Krystiana”, kpina z „aktorki z Myszkowa” i wykrzywione do przesady zwierciadło społeczne. Tak jak Mirosława Żak w roli Bożeny uwiarygadniała spektakl ciągnąc go o parę poziomów do góry, tak wiarygodność emocjonalna i sceniczna „Strachu...” jest w przeważającej mierze zasługą obu głównych aktorek, grającej Alonę Niny Batovskiej i Violetty Smolińskiej w roli Emilii. To pewnie jedne z najlepszych ról kobiecych (i w ogóle) w tym sezonie. 

Wśród ról drugoplanowych - oklaski dla Andrzeja Dopierały za rolę Gräfin Marie von Hitlerfehlt! Chciałoby się, żeby jego monolog o upodlonych masach Republiki Weimarskiej, o braku pracy i głodzie, o ich umiłowaniu Hitlera był zalążkiem całkiem nowego, śmiertelnie poważnego spektaklu, w którym faszyzm nie byłby jedynie dziełem demona, który opętał niemiecką duszę. W naszej brunatniejącej epoce najwyższa pora na refleksję, skąd się to brunatnienie bierze i jak mu przeciwdziałać, a na łatwe odpowiedzi czas już się skończył.

Źródło:

Materiał nadesłany

Autor:

Kamila Zębik

Sprawdź także