Logo
Recenzje

Dziaderska komedia w broadwayowskim pozłotku

8.10.2025, 14:10 Wersja do druku

„Producenci” Mela Brooks i Thomasa Meehana w reż. Tomasza Dutkiewicza w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Pisze Magda Mielke w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Rzemieślnik Światła/mat. teatr



„Producenci” to musical-legenda, który od lat ma swoją wierną publiczność i łatkę broadwayowskiego hitu. Gdyński Teatr Muzyczny sięgnął po ten tytuł z rozmachem, dając widzom widowisko w pełnym kostiumowym blasku i z wyraźnym aktorskim zaangażowaniem. Problem w tym, że sama sztuka trąci dziś myszką — i to mocno.

„Producenci” to musical o powstawaniu musicalu — a konkretnie o celowej próbie stworzenia artystycznej klapy. Główni bohaterowie, Max Bialystock (w tej roli Robert Rozmus, grający na zmianę z Marcinem Słabowskim) oraz Leo Bloom (Maciej Podgórzak lub Paweł Czajka), wpadają na przewrotny pomysł: chcą zarobić fortunę, wystawiając spektakl tak zły, że nikt nie będzie chciał go oglądać. Plan wydaje się prosty — wystarczy znaleźć fatalny scenariusz, niekompetentnego reżysera i aktorów, którzy nie nadają się do swoich ról. Jednak, jak to w komediach bywa, misterny plan prowadzi do zupełnie nieoczekiwanych rezultatów, a publiczność dostaje show pełne absurdalnego humoru i teatralnych paradoksów.

Spektakl oparty jest na kultowym filmie Mela Brooksa z 1967 roku, który zdobył Oscara za scenariusz, oraz na jego broadwayowskiej adaptacji z 2001 roku, nagrodzonej aż 12 statuetkami Tony. Gdyńska inscenizacja wiernie oddaje ducha oryginału, jednocześnie wnosząc lokalny koloryt i energię charakterystyczną dla Teatru Muzycznego w Gdyni: są i policjanci mówiący po kaszubsku, i odniesienia do Gdyni, a podczas premierowego pokazu do tańca porwani zostali m.in. prezydentka miasta Aleksandra Kosiorek oraz dyrektor Teatru Muzycznego Igor Michalski.

Problem w tym, że humor starzeje się gorzej niż tragizm. Żarty z Hitlera i jodłujących neonazistów, homofobiczne i seksistowskie gagi, obśmiewanie staruszek i blondynek — to wszystko, co 60 lat temu zapewne uchodziło za teatralną brawurę i przykład czarnego humoru najwyższych lotów, dziś niechlubnie przywołuje skojarzenia z telewizyjnymi kabaretami sprzed dekady lub dwóch, brzmiąc bardziej anachronicznie niż kontrowersyjnie. Oczywiście, komedia potrzebuje przesady, a dystans i ironia wobec historii są jej nieodzowną częścią — ale ile razy można powtarzać te same żarty? W efekcie spektakl, zamiast bawić, momentami przypomina wykopalisko: teatr dla „dziadersów”, którym do śmiechu wystarczy samo padające ze sceny określenie „erekcja” i którzy lubią pośmiać się z „niepoprawności politycznej”. Ani to dziś odważne, ani wyszukane, ani bezczelne.

Trzeba jednak przyznać, że realizatorzy, na czele z reżyserem Tomaszem Dutkiewiczem, wyciągnęli z tekstu i muzyki ile się dało: tempo jest sprawne (choć otwarcie nieco zbyt statyczne), a sceny dopracowane. W dodatku wszystko to zostało pięknie opakowane. Mówiąc kolokwialnie: czuć pieniądz. Zarówno scenografia Wojciecha Stefaniaka, jak i kostiumy Anety Suskiewicz tworzą barwną, efektowną oprawę. Jak zawsze w Muzycznym, największe wrażenie wywołują sceny zbiorowe — świetnie zorganizowane, dynamiczne, pełne muzycznego życia. Szczególnie zapadają w pamięć układy taneczne staruszek z balkonikami czy satyryczna „Wiosna Hitlera”, przygotowane przez Sylwię Adamowicz. To właśnie wtedy widać, że Teatr Muzyczny potrafi zarażać energią i budować widowisko na najwyższym poziomie. Niestety, takich momentów w spektaklu jest zdecydowanie za mało — większość akcji opiera się na duecie głównych bohaterów.

Aktorzy radzą sobie dobrze, choć trudno mówić o niuansach — każda postać ma jedną dominującą cechę i gra ją do oporu. Efekt? Galeria przerysowanych figur, które zamiast bawić świeżością, zaczynają nużyć przewidywalnością. Na tym tle błyszczy postać Ulli Swanson — to jak dotąd najlepsza rola Izabeli Pawletko. Jej seksowna, zadziorna interpretacja oraz „szwedzki” akcent potrafią skraść całe show. Znaczących postaci jest zaledwie sześcioro, więc każdy dostaje swoje „pięć minut”. Podczas premierowego pokazu udanie na swoich barkach trzymał całość grający gościnnie Robert Rozmus jako Max Bialystock, a także partnerujący mu w roli Leo Blooma Maciej Podgórzak. Swój duży potencjał komediowy pokazał także Tomasz Gregor w roli wielbiciela Hitlera, Franza Liebkinda.

Tyle że nawet największa energia nie ukryje pytania: po co dziś wystawiać „Producentów”? Co takiego wnosi ten tytuł do rozmowy ze współczesnym widzem poza przypomnieniem, jak dawniej bawiono się w teatrze? Stąd najnowsza propozycja Teatru Muzycznego zdaje się być kierowana głównie do starszej publiczności — wychowanej na specyficznym rodzaju humoru, który nie wymaga przełamywania własnych uprzedzeń.

Tytuł oryginalny

Dziaderska komedia w broadwayowskim pozłotku

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Magda Mielke

Data publikacji oryginału:

08.09.2025

Sprawdź także