"Don Giovanni" W. A. Mozarta w reż. Michała Znanieckiego w Warszawskiej Operze Kameralnej. Pisze Monika Jazownik w portalu Presto.
Inne aktualności
- Lublin. Zmarła Elżbieta Rzewuska 05.11.2024 11:23
- Krosno. Ruszają 45. Krośnieńskie Spotkania Teatralne 05.11.2024 11:09
- Koszalin. Prezydent i marszałek będą współfinansować Bałtycki Teatr Dramatyczny 05.11.2024 11:04
- Bydgoszcz. Leonard Pietraszak uhonorowany pośmiertnie podczas Old Film Festivalu 05.11.2024 10:57
- Warszawa. Nadchodzi „Złodziej”. Premiera w Teatrze Komedia 16 listopada 05.11.2024 10:32
- Warszawa. Październikowy numer Informatora „ZAiKS. Teatr. Nowości” już dostępny 05.11.2024 10:18
- Kraków. W Filharmonii odbędzie się Wielka Gala Operetki i Musicalu 05.11.2024 10:12
- Warszawa. Chyra, Segda i Przepiórska gwiazdami Polski w IMCE 05.11.2024 09:43
- Katowice. Premiera spektaklu wg Jo Nesbø w Teatrze Ateneum 05.11.2024 09:13
- Szczecin. Teatr Współczesny przytulony do Muzeum Narodowego 05.11.2024 09:09
- Warszawa. Pokazy monodramu „Ocalone” w ramach współKongresu Kultury 05.11.2024 08:54
- Warszawa. Znamy laureatów nagrody Koryfeusz Muzyki Polskiej 2024 05.11.2024 08:46
- Kielce. Narodowy Teatr Islandii z „Bądź wilkiem" w Teatrze Żeromskiego 05.11.2024 08:43
- Gdańsk. „Warsztat spraw ostatecznych...” Kolektywu Czerwona Teczka w Plamie GAK 05.11.2024 08:30
Zaskoczenie – jak deklarował Michał Znaniecki w rozmowie z Sylwią Krasnodębską – nie jest priorytetowym celem jego twórczości. Reżyser wyznał też, że ta inscenizacja „Don Giovanniego” stanowi najbardziej osobiste spotkanie z dziełem salzburskiego geniusza. Rafał Olbiński, odpowiedzialny za scenografię, z kolei chętnie usłyszałby zbiorowe „wow”. Jak wabi, jeśli wabi, „Don Giovanni” przygotowany z jubileuszową dedykacją dla Warszawskiej Opery Kameralnej?
Nie wiem, ile mozartowskich odsłon „Don Giovanniego” miało miejsce od pierwszego wystrzału tego „fajerwerku kodów, znaczeń, sedn” z roku 1787. Podejrzewam, że mogło być ich z 1003, jak nie więcej. Zresztą to mało istotne, bo przecież „Don Giovanni” jest ponad katalogami – uwodził, uwodzi i będzie uwodził. I tu należy się dopisek małym druczkiem, a może właśnie dużymi literami – w tym dzielenajatrakcyjniejszą, najbardziej pożądaną, tą, która posiada klucz do spełnienia, jest muzyka, ona ma wszystko i jeszcze więcej. Stąd, kiedy topos „Don Giovanniego” reinterpretowany w sposób najbardziej wymyślny nie dość wszczepiony zostanie w mozartowską, niuansową narrację muzyczną, to transmedialny gen operowości jest zagrożony. Jakkolwiek nowa odsłona historii Rozpustnika z Sewilli wydaje się tworzyć spójną opowieść, to jednak jest ona inscenizacyjnie tak gęsto utkana, że czasem brakuje miejsca na muzyczny oddech i zasłuchanie.
Już od pierwszych, uwerturowych chwil uwaga widza jest wyostrzona. Michał Znaniecki zaprasza nas na przyjęcie do bogatego Komandora o bardzo nagannych manierach, obleśnego i wyuzdanego władcę życia, który pałaszuje siedzące przy stole kobiety jak chipsy przy piwie. One mu się wcale nie opierają, wręcz podają swe ciała, niczym wywołane do odpowiedzi grzeczne uczennice. Na twarzy jednak mają wypisany ból i niesmak. Jedna z nich nie wytrzymuje napięcia i opuszcza biesiadę, wychodzi na papierosa. To Donna Anna, która zaraz będzie gwałcona przez Don Giovanniego. Prawdopodobnie podano jej małą tabletkę, bo Uwodziciel niedoskonały robi z nią co chce... Akcja ratowania honoru córki również ma przebieg mocno stresujący. Pijany ojciec ledwo trzyma świecznik, jak przypadkową broń. Don Giovanni z zimną krwią morduje Komandora. Jest dużo niewybrednej przemocy, słowem – uczta mordobicia jak z filmów Patryka Vegi. Jeszcze jeden celny cios świecznikiem – i po sprawie. Zmasakrowany Komandor leży jak rozpruty worek ziemniaków, który przyciąga uwagę znieczulonych gapiów (brakuje tylko nagrywania filmiku telefonem). Ciało uprzątnięte – i po sprawie.
Rysunek Komandora, który kreśli Znaniecki, niewątpliwie konsekwentnie wpisuje się w jeden z problemów, które reżyser chciał podjąć w swojej inscenizacji, czyli sprawę molestowania kobiet, gdzie „pomsty żąda każda łza”. I tu nie daje mi spokoju pewien „dysonans”. Mozart i da Ponte stworzyli przecież Komandora jako strażnika moralności, który broni godności córki. W swojej postawie ojciec jest stanowczy, a frazy przez niego śpiewane niepodważalnie potwierdzają rycerskie cnoty. Głosem nieznoszącym sprzeciwu wzywa Don Giovanniego do honorowej walki. U Znanieckiego Komandor to ucieleśnienie bydlęcych żądz. Ten Komandor nie ma sił walczyć z Don Giovannim, gdyż jest sponiewierany alkoholowymi majakami. Jak więc tak skrojona postać ma brzmieć wiarygodnie w swoim głęboko basowej dyrektywie…
Uwodzenie to obszar nieustannej gry znaków, a tych jest w przedstawieniu Znanieckiego bardzo wiele. Kiedy Don Giovanni śpiewa w duecie z Zarliną pieśń namiętności, znaczy swój teren podboju różami. Wbija je, jak w grze w scyzoryki. Bukiet kończy się w miarę jak uścisk tych dwojga zapowiada „niewinną miłość”. Róże-scyzoryki pojawią się jeszcze wielokrotnie, będą ironicznym, przewrotnym znakiem władzy uwodzenia.
Zachwyt uwodzenia, a raczej fizjologia zdobywania u Don Giovanniego, którego wymyślił Znaniecki, zaczyna się od patrzenia. Dlatego też wszystkie kobiety Don Giovanniego – różne „wzrostem, tuszą, liczbą lat” – zostały ubrane w tiule, koronki, woale, drapowane lekko, miękko i z finezją. Wystarczy więc jedno spojrzenie, by wyobraźnia wzrokowca doskonałego została wprawiona w seksualny wir. Rafał Olbiński, stosując projekcję wideo, to światłoczułe i swawolne jednak zdegenerowane fantazjowanie oprawia dodatkowo w obrazy z podświadomości poczęte, na których wszystkie kobiety Don Giovanniego – te sprzed, w trakcie i po… są całkiem nagie. Podobnie scenografia wabi i nęci, by przez ażurowe prześwity podpatrywać, odgadywać, domyślać się. I tu przyznać muszę, że wielokrotnie przyłapałam się na zapatrzeniu. Często ilość bodźców, które przyjmowałam, wywoływała u mnie wielkie „wow”. Nieduża przestrzeń Opery Kameralnej stawała się w inscenizacji Znanieckiego swoistym „silva rerum”. Działo się na proscenium, scenie, w głębi sceny, w bocznych scenkach prosceniowych. Dopiero po chwili skonstatowałam z żalem, że zatrzymanie się na sześćset ósmym szczególe wytrąca moją uważność muzyczną.
Drugi akt to świat naznaczony mrocznością. Znaniecki w swoim rysunku postaci dodał im lat, przygniótł marnością doświadczenia, wypompował ducha mocy. Zmarnowany i wycieńczony obsesjami seksualnymi Don Giovanni wylądował na wózku inwalidzkim. Jednak nie daje życiu w uniesieniach za wygraną i łyka niebieskie tabletki. Teraz może znów wejść do akcji. To nic, że ledwo trzyma się na nogach – gra pozorów jest również do zaakceptowania. Donnę Elwirę prawdopodobnie utrzymują przy życiu psychotropy. Ubrana w gotycką suknię przypomina zombie, a jej ruchy kojarzą się z marionetką zaprojektowaną przez Don Giovanniego. Annę i Zarlinę długie życie z kolei nauczyło mądrości. Pogodzona z losem Anna żyje w harmonii z Ottaviem, który z godnością skrywa swą tajemnicę. Zarlina – wierna żona zna sposoby, jak uszczęśliwić zbolałego męża. Czyni to jednak bez większego entuzjazmu.
Scena przyjęcia u Don Giovanniego to kolejna dawka fajerwerków, jednak tym razem podszytych groteską. Zamiast bażantów, pasztetów i doskonałego marzemino mamy tańce na rurze i manekinie pląsy, a kiedy wrota grobowca otwierają się i wchodzi Komandor, wszystko zastyga w kamiennym bezruchu. Gość przybywa nie jako wysłannik sprawiedliwości, tylko raczej jako ten, który chce wyrównać rachunki. Od czasu pamiętnej kolacji nic się nie zmienił, nadal jest pijany. Teraz otacza go zgraja, a może świta widm. Rozsiada się za stołem, demonstrując swoją władzę. Kiedy następuje próba sił w pojedynku na ręce Don Giovanni przegrywa, być może w tym właśnie momencie otrzymuje zaproszenie do grona zaprzyjaźnionych z piekłem nikczemników. A kim jest Komandor w zamyśle Michała Znanieckiego? Może to figura nad-Don Giovanniego w wersji najbardziej nikczemnej…
Przy wszelkich atrakcyjnościach inscenizacyjnych, kostiumowych, scenograficznych, kolorowych balonach, dmuchanych kaczuszkach Masetta i Zarliny oraz pluszakach Elwiry, zabrakło mi lekkości i humoru. Bo przecież „plik źródłowy” Mozartowskiej opery waży tyle, co dramma giocoso wywodzącej się w prostej linii z tradycji commedia dell'arte. Recytatywy, szczególnie w partiach Leporella, ale też w dialogach między panem a sługą mogły być zaprawione większą ilością dowcipu, którego domaga się muzyka Mozarta. Przyznać jednak należy, że wszyscy artyści budowali swoje role konsekwentnie i wyraziście. Na uznanie zasługuje ich umiejętność przestawienia się na tryb gotycko-mroczny w II akcie opery.
Chociaż zamiast wina musującego w arii szampańskiej piliśmy z Don Giovannim upojenie tańczącego „stadka dziewczątek”, to w muzycznej kreacji Artura Jandy słychać było precyzyjnie strzelające korki. W pamięci pozostanie mi również kreacja Gabrieli Gołaszewskiej jako Donny Anny. Jej głosu słuchałam jak miodu zaprawionego papryką. Gołaszewska miała też trudne zadanie aktorskie, by stworzyć postać kobiety wewnętrznie poranionej, ale mocnej. Bo związek z t y m Ottaviem wymaga podwójnej siły. Na uznanie zasługują także partie ansamblowe, które brzmiały niezwykle spójnie i krystalicznie. Dla Tadeusza Kozłowskiego Don Giovanni w Operze Kameralnej był debiutem. Maestro pierwszy raz dyrygował również zespołem instrumentów dawnych. Tym większe brawa należą się Kozłowskiemu, za mistrzowski sposób wydobywania z orkiestry niuansów artykulacyjnych i dynamicznych, szczególnie z kwintetu smyczkowego, którego Mozart nie oszczędzał.
Opera „Don Giovanni” w inscenizacji Michała Znanieckiego przeznaczona jest według mnie do wielorazowego oglądania i słuchania, by móc ją smakować i w pełni delektować się nią.