„Czekając na dzień” wg scen. Patrycji Mikłasz-Pisuly i Anny Skuratowicz w reż. Anny Skuratowicz, koprodukcja Teatru Polskiego i Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Polska Times”.
Ten opis rozpaczliwej walki o każdy następny dzień życia po prostu wciąga. Zarazem znajdziemy w opowieści Stefanii Milenbach wątki nie tylko ciekawe, ale w kontekście Holocaustu rzadziej poruszane.
Czy można powiedzieć jeszcze coś nowego językiem sztuki na temat Holocaustu? Miałem wątpliwości – tyle razu śledziliśmy powtarzające się motywy opowieści o zagładzie: w literaturze, w teatrze, w kinie. W jednej z pierwszych recenzji spektaklu „Czekając na dzień”, opartego na wspomnieniach Stefanii Milenbach, przeczytałem zresztą dawną uwagę Krzysztofa Kieślowskiego, który na marginesie przymiarek do ekranizacji reportażu Hanny Krall powątpiewał, czy to w ogóle temat dla artysty. Czy nie jest on skazany na jego banalizację, wręcz na uprawianie kiczu.
Po co ten spektakl?
Szedłem więc na „Czekając na dzień” z pewną obawą. Z drugiej strony wszakże doświadczenie z filmem „Noc Walpurgi” Marcina Bortkiewicza z roku 2015 wskazywało na to, że wciąż odkrywamy nowe wątki. W tamtym przypadku była to historia seksualnego wykorzystywania żydowskich kobiet przez hitlerowskich funkcjonariuszy, ale z bolesną wiwisekcją konsekwencji po wielu wielu latach.
Ten spektakl był pierwotnie wystawiony w Muzeum Polin jako dodatek do wystawy na temat zagłady. Teraz jest grany na małej scenie Teatru Polskiego. Autorka, Stella Fidelseid, potem po wyemigrowaniu do Brazylii występująca pod nazwiskiem Stefania Milenbach, przeżyła zagładę warszawskiego getta. Ukrywała się przez wiele miesięcy w jego ruinach, dopiero w grudniu 1943 roku przeszła na aryjską stronę. Z jednej strony straciła całą rodzinę, z drugiej w bunkrze, będącym na wiele miesięcy kryjówką, urodziła dziecko.
Jej wspomnienia zatytułowane „Pozostałam w gruzach. Moje przeżycia po likwidacji getta warszawskiego kwiecień-grudzień 1943” adaptowały Patrycja Mikłasz-Pisula i Anna Skuratowicz. Ta ostatnia, dawna asystentka Andrzeja Seweryna, ale też tworząca spektakle radiowe, jest reżyserką tego niezwykłego widowiska.
I ten opis, tak bardzo precyzyjny, rozpaczliwej walki o każdy następny dzień życia, po prostu wciąga. Jako ludzka historia. Nie tracimy z oczu jego kontekstu historycznego, ale jest zarazem jednym z uniwersalnych wariantów człowieczego losu w warunkach ekstremalnych.
To szczególna opowieść
Równocześnie zaś dotykamy tu czegoś kłopotliwego. Autorka nie tai wstydliwych aspektów walki o przetrwanie. Przyznaje, że zdarzały się sytuacje porzucania chorych, że w dążeniu do uratowania siebie, ludzie byli gotowi zapominać o innych. Opowiada – dygresyjnie - o niemowlęciu zamordowanym żeby nie zdradziło ukrywających się swoim płaczem (to skądinąd powracający wątek związany z Holocaustem). Mówi wprost: myśmy stwardnieli. To także prawda uniwersalna. Ona w rozmaitych aspektach dotyczy także innych narodowości, również Polaków. Możliwe, że nawet nie bardzo chcemy wiedzieć, jak taka rozpaczliwa walka o byt wyglądała choćby w obozach koncentracyjnych albo w tak apokaliptycznych sytuacjach jak masowe egzekucje czy przesiedlenia.
Wojna ma mnóstwo takich wymiarów, takich zakątków, gubionych potem w relacjach uładzonych, pomijanych w następstwie autocenzury. Mam wrażenie, że Stefania Milenbach ledwie uchyla drzwi prowadzące do tamtej rzeczywistości, do przeróżnych przeraźliwych prawd. Ja nawet rozumiem pokusy żeby mówić o tym jak najmniej. Bo to zasiewa zwątpienie. Bo rzuca cień także na ofiary.
Trzeba się dopiero uczyć zrozumienia dla nich przypominając, że nie widzieliśmy nigdy siebie samych w takiej sytuacji. Głębsze zastanowienie może prowadzić nas do pogłębionej, humanistycznej refleksji. Może chociaż nie musi – to pewnie zależy od indywidualnej wrażliwości.
Na dokładkę mamy do czynienia z tekstem na wskroś uczciwym, pełnym współczucia dla żyjących w permanentnym zagrożeniu Żydów, ale przecież ich nie idealizującym. Autorka wspomina, czasem tytułem dygresji, ale jednak, choćby o przypadkach donosicielstwa wśród nich. Pojawia się postać Mieczysława Szmerlinga, kolaborującego z III Rzeszą, sadystycznego żydowskiego policjanta, kierującego Umschagplatzem. To on kieruje ojca narratorki, swojego szkolnego kolegę, do transportu. Takie wątki nie pojawiają się zbyt często w relacjach z tamtych czasów.
Zarazem sama bohaterka jest postacią ciekawą. To w gruncie rzeczy produkt asymilacji, Polka, choć stykająca się z przedwojennym antysemityzmem. Studia lekarskie skończyła w prywatnej szkole, bo nie chciała się poddać reżymowi antysemickiego szaleństwa: gettu ławkowemu na Uniwersytecie Warszawskim.
Aż chciałoby się poznać lepiej jej przedwojenne losy, bo skoro z antysemityzmem, jak sama mówi, zetknęła się dopiero na studiach (co jest paradoksalne), skoro jej rodzina przyjaźniła się głównie z Polakami, to mamy tu jakiś przyczynek wiedzy o tamtym społeczeństwie. Zarazem Stella-Stefania jako osoba nie znająca jidysz doznaje rozmaitych szykan od innych Żydów, czego także nie ukrywa. Można powiedzieć, że jest zawieszona między społecznościami. Ale też przyznaje, że stała się Żydówką, dopiero przez wspólnotę cierpienia.
Jest więc wiele powodów aby poznać tę opowieść. Pomijając już fakt, że uważam wysłuchanie podobnych historii za obowiązek każdego pokolenia. Owszem, chciałbym abyśmy przestrogi prowadzące ku większej empatii poznawali nie tylko na przykładzie Holocaustu. Ale też przyznajmy, że to zdarzenie, zjawisko, wyjątkowe.
Aktorki to dźwignęły
Spektakl jest skromny, na tle świetnych, ascetycznych dekoracji Julii Skrzyneckiej obserwujemy na przemian, a chwilami równocześnie, dwie mówiące do nas aktorki. Znakomita Grażyna Barszczewska jest Stefanią współczesną, która wspomina z perspektywy lat. Mająca już na swoim koncie kilka sugestywnych ról Dorota Bzdyla jest Stellą z tamtych czasów, wtłoczoną w ciasną przestrzeń bunkra, chwilami śmiertelnie przerażoną, a jednak silną, odradzającą się.
Obie aktorki stworzyły znakomite kreacje. Barszczewska jest powściągliwa, rzeczowa. Najbardziej przeraźliwe fakty podaje tonem kulturalnej starszej pani, choć kilka razy walczy z emocjami.
Bzdyla mówi o tym, co dzieje się z nią w danej chwili, jak ucieka albo szuka ocalenia leżąc pod blachą. Byłem pełen podziwu dla umiejętności transformacji młodej aktorki, której twarz staje się nagle szara, wycieńczona, oczy kojarzą się z zaszczutym zwierzęciem, która na naszych oczach prawie się rozpada, miażdżona przez rzeczywistość. Nie ma w jej roli jednego fałszywego tonu. Krzyk, głośna skarga, przeplata się z może jeszcze straszniejszym, zaciętym milczeniem.
Między aktorkami powstaje jakaś niewidzialna więź, jakby jedna żywiła się drugą. Pokazuje się nam coś nieuchwytnego: poszukiwanie siebie samego (samej) z dawnych czasów. Na koniec to jednak Barszczewskiej przypada zapoznanie nas z najstraszniejszym fragmentem jej ówczesnej biografii. W takich chwilach zawsze pojawia się pytanie o granice w przyswajaniu sobie cudzych emocji. Czy to tylko i jedynie aktorska technika? Czy aktor odbywa swoistą podróż w świat cudzych nieszczęść, cudzego wnętrza. Ile go to samego emocjonalnie kosztuje? Na ile obie aktorki przeżywają w sobie Stellę-Stefanię?
Miałem pewne wątpliwości co do chronologii opowieści, ale wynika to z ewidentnych cięć w tekście. Ona nie mogła być za długa, nie mogła nam spowszednieć. Twórcy spektaklu o to zadbali. Co więcej, ta opowieść się urywa. Jesteśmy ciekawi, jak bohaterka dożyła końca wojny (musieli jej pomóc jacyś Polacy), tak samo jak chcielibyśmy poznać historię jej nowego życia, założenia drugiej rodziny. Ale mam wrażenie, że tak było trzeba. Nic tu nie jest przypadkowe. To tak jakby to ona sama uznała, że dopowiadanie czegokolwiek jest ponad jej siły.