„Berlin Berlin” Patricka Haudecoeura i Géralda Sibleyrasa w reż. Wojciecha Adamczyka w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
W końcowym okresie, słusznie minionej epoki, istniało takie powiedzenie o naszym zachodnim sąsiedzie: „Jakby wyłączono prąd, to wszyscy by uciekli z NRD na Zachód, a ostatni gasiłby światło przywódca Erich Honecker”. I mimo budowania kraju idealnego socjalizmu nie udało się przekonać obywateli do wielkiej miłości do ojczyzny. Podzielony naród dążył do symbiozy, co dokonało się wraz ze zburzeniem muru berlińskiego w roku 1989. Jednak świat zachodu, kolorowego, wesołego i wolnego, był marzeniem wschodnich Niemców tak samo jak wszystkich mieszkańców demoludów. I właśnie ten wątek stał się osią narracyjną najnowszej premiery w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Patrick Haudecoeur i Gerard Sibleyras napisali komedię, która ponoć stała się przebojem scen francuskich, a ukoronowaniem jest nagroda Moliera w roku 2022 dla najlepszej komedii. Nic tylko ją wystawić. Jest jednak jedno ale… To, co może być adekwatne dla odbiorcy nad Sekwaną, niekoniecznie dopasowane jest dla widza nad Wisłą. Konwencja wywiedziona z serialu Allo, Allo, pisana z ironią i przymrużeniem oka, ciekawa była do opowieści o latach wojny, gdy czasy dalekie i odległe nie wzbudzały porównań, a także śmieszności. Niestety opowieść o latach bliskich pełna jest trywialności i pustki. Autorzy malują obraz rzeczywistości „za Żelazną Kurtyną” przeraźliwie grubą kreską. Każde niepożądane działanie kończy się zesłaniem na Sybir i to wprost z Berlina, jedynym rozpoznawalnym liderem jest Lenin i Marks, a piosenką Kalinka. Nie jest ani śmiesznie, ani nudno. Po prostu nijak.
Opowieść jak we współczesnej komedii rozpoczyna się niewinnie i nabiera przyspieszenia. Mamy rok 1989 młoda para stara się wydostać na Zachód. Przypadkiem dowiaduje się, że w berlińskiej kamienicy, w jednym z mieszkań, jest podkop pod murem do wolnego świata. Dziewczyna zatrudnia się jako opiekunka starszej pani, matki agenta Stasi i zaczyna się intryga. Z jednej strony przebijanie piwnic, a z drugiej jeden agent, drugi agent, trzeci agent. Trup i budynek Stasi w części drugiej. I kręci się ta opowiastka do finału zburzenia muru berlińskiego. I młodzi, bez większych problemów mogą wydostać się z siermiężnej rzeczywistości. A wraz z nimi wszyscy pupile systemu, bowiem każdy kochał reżim NRD, ale jednak świat Zachodu kusił. Jednak ta historia jest straszliwie ułomna. Oczywiście życie pisze własne scenariusze, ale skala nieprawdopodobnych zdarzeń przerasta wszelkie wyobrażenie. Napiętrzenie zdumiewających sytuacji coraz bardziej irytuje, a nie bawi. Zniesmacza.
Reżyserię powierzono Wojciechowi Adamczykowi. To specjalista od teatru środka i komedii, który znany jest wszystkim z telewizyjnego tasiemca Ranczo. Trudno nazwać spektakl we Współczesnym za udaną próbę. Przypomina on konwencją przedstawienia Komedii i Kwadratu. Te same miny, duże oczy, zaskoczenia, obowiązkowa kanapa po środku, upadki prawie na skórce od banana. Nie ważne, że nic się za tym nie kryje, ma być rubasznie i aby lud się bawił. Tylko scena przy Mokotowskiej, choć blisko ma do Marszałkowskiej, to jednak jest to inny adres. Tu zawsze wymagało się więcej. Nawet gdy często gościły lekkie utwory, to nigdy nie schodziły poniżej pewnego poziomu artystycznego. Tym razem jest to upadek. Bolesny i drastyczny. Co gorsza, autorka tłumaczenia Barbara Grzegorzewska, tak spolszczyła utwór, że wykorzystała współczesne słownictwo, które nie istniało ponad trzydzieści lat temu. Kto słyszał wówczas o „singielce”? I tych lapsusów jest dużo więcej. Całość jest totalnym grochem z kapustą. Nieprzemyślany tekst, nietrafiona inscenizacja, która dąży do efekciarstwa i słaba translacja.
Dużym zaskoczeniem jest również dobór obsady. Rodzi się bowiem pytanie czy zespół w Teatrze Współczesnym w ogóle jest potrzebny. Kolejny raz mamy zaproszonych gościnnych aktorów. W rolach głównych obsadzono Lidię Sadową (Emma Keller) oraz Sławomira Grzymkowskiego (Werner Hofmann) z Teatru Dramatycznego w Warszawie. Dodatkowo jako Ludwig wystąpił pierwszy raz na tej scenie Mariusz Ostrowski do niedawna związany z łódzkim Jaraczem. I o ile dwa pierwsze nazwiska są świetnie dobrane do postaci, gdzie komizm miesza się z przemyśleniem i jasnym prowadzeniem roli, to już tego absolutnie nie można powiedzieć o Ostrowskim. To, co prezentuje, jest wręcz wstydliwe i dramatyczne. Gra na jednej nucie niedojrzałego chłopca. I tu kolejna niekonsekwencja. Początkowo zaangażowany w budowanie podkopu wydaje się wartościowym partnerem swojej wybranki. Nagle traci rezon. I jest dziwolągiem, na którego żal patrzeć. Tło dla owego trójkąta stanowi sprawdzony artystyczny garnitur tuz komizmu – Joanna Jeżewska, Leon Charewicz i Sławomir Orzechowski. Tylko można odnieść wrażenie, że wszyscy grają obok i zastanawiają się co ja tutaj robię. Mimo doboru sprawdzonych wykonawców spektakl ślimaczy się niemiłosiernie. A spoglądanie na zegarek, wraz z opadnięciem kurtyny po każdej scenie, staje się naturalnym gestem.
Od kilkudziesięciu lat jestem wiernym widzem Teatru Współczesnego. Chyba moim pierwszym spektaklem była Kolacja na cztery ręce Paula Barza w reżyserii Macieja Englerta. Był rok 1986. Na scenie spotkanie mistrzów muzyki Haendla z Bachem, a także gwiazd aktorstwa Mariusza Dmochowskiego z Czesławem Wołłejko. Towarzyszył im Henryk Borowski. Nie ma już ich wśród nas. Ale pamięć zostaje. Dziś, gdy obserwuję dokonania sceny przy Mokotowskiej, smutek rysuje się na mojej twarzy. Bowiem o dzisiejszych spektaklach nigdy nie będziemy pamiętać, co gorsza jutro odejdą w zapomnienie. A te dawne zostaną w historii i wspomnieniach teatromanów. Życzę aby jeszcze kiedyś pojawiła się na Mokotowskiej premiera na miarę jej przeszłości.