„Berlin Berlin” Patricka Haudecoeura i Géralda Sibleyrasa w reż. Wojciecha Adamczyka w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Mamy oto Berlin Wschodni, Emma i Ludwig chcą uciec na Zachód, Emma zatrudnia się więc jako opiekunka matki oficera Stasi, z jego bowiem mieszkania najłatwiej się na drugą stronę przekopać. Werner, ów oficer się w Emmie zakochuje, jej partner farsowym zbiegiem okoliczności trafia do siedziby służb, kiedy mistyfikacja wychodzi na jaw – mur upadnie i będzie happy end. Tyle w największym skrócie.
W akcie pierwszym Werner z lubością i uśmiechem na twarzy opowiada Emmie, jak to jego mamusia, oddana komunistka, a właściwie stalinistka, wysyłała ludzi na śmierć bądź na Syberię za nic, a także – na czym polega i jego praca (niewiele się bowiem przez to pokolenie zmieniło) ; w zaś akcie drugim jest jeszcze „mocniej”, gdyż – gdy nasi bohaterowie farsowo się popisują obiektywnie nędznymi gagami – prowadzony jest do katowni więzień, gdzie jest torturowany przez sadystyczną oficerkę Stasi ( prywatnie żonę Wernera) - Birgit, która wychodzi z piwnicy z zakrwawionymi rękoma, następnie przesłuchanie kończy radziecki generał Munz, idąc do piwnicy w celu „zrelaksowania” się przed występem chóru Armii Czerwonej; zdaje się, że on tego więźnia po prostu zamęcza na śmierć.
Próbuję do dziś zrozumieć, jak można było czemuś tak pod każdym względem strasznemu przyznać nagrodę Moliera za najlepszą komedię. I - jakie to moce przyniosły ten okropny tekst na Mokotowską?
Wyszedłem ze Współczesnego nie dowierzając we własne zmysły, tak, to z pewnością był zły sen.