Dziś mija kolejna rocznica śmierci Barbary Ludwiżanki – aktorki, którą wielu pamięta z ekranów Teatru Telewizji, a jeszcze starsze pokolenia z desek Teatru Polskiego czy Współczesnego. Choć nigdy nie miałem okazji zobaczyć jej na żywo na scenie, to jej obecność w przestrzeni teatru, filmu i telewizji była dla mnie czymś więcej niż tylko faktem artystycznym – była lekcją stylu i aktorskiej prawdy. Pisze Wiesław Kowalski w felietonie dla Teatru dla Wszystkich.
W mojej pamięci pozostają szczególnie jej telewizyjne role: Maria Josefa w „Domu Bernardy Alba” w reżyserii Krystyny Meissner, Pani Jowialska z „Pana Jowialskiego” Olgi Lipińskiej, a także starsze, pełne wdzięku kreacje w „Arszeniku i starych koronach” Macieja Englerta czy w „Osiem kobiet” Jana Kulczyńskiego. Każda z tych postaci miała w sobie coś z klasy, którą dziś coraz rzadziej spotyka się w teatrze – połączenie naturalności z elegancją, ironii z ciepłem, mądrości z dystansem.
Ludwiżanka należała do aktorek zrodzonych jeszcze w epoce, gdy teatr był sztuką prawdy i gestu, a nie konceptu i efektu. Jej pokolenie wierzyło w słowo – nie w jego dekoracyjność, lecz w znaczenie. Pochodziła z artystycznej rodziny, ukończyła Szkołę Aktorską przy Konserwatorium Muzycznym w Poznaniu, a sceniczny debiut miała już w 1924 roku w Teatrze Polskim. Jej kariera była jak historia XX wieku – przerywana wojnami, okupacją, wywózką na roboty do Niemiec, a mimo to trwała nieprzerwanie przez ponad sześć dekad.
Po wojnie związana była z Teatrem im. Słowackiego w Krakowie, potem z Teatrem Polskim i Teatrem Współczesnym w Warszawie. Miała ten rodzaj scenicznej obecności, której nie sposób pomylić z nikim innym. Nie potrzebowała krzyczeć ani udowadniać, że jest aktorką – wystarczyło, że pojawiała się w kadrze, a wszystko nabierało ciężaru sensu.
W Teatrze Telewizji Ludwiżanka stworzyła galerię kobiecych portretów – od starzejących się matek po bohaterki pełne ironii, które patrzą na świat z lekkim uśmiechem, wiedząc, że życie rzadko spełnia nasze marzenia. Każda jej rola była jak list z przeszłości – przypomnienie o tym, czym był teatr słowa i gestu, zanim opanowały go mikroporty i efekty świetlne.
W kinie zapisała się choćby jako matka w „Sublokatorze” Janusza Majewskiego, w „Nocach i dniach” Jerzego Antczaka, czy w krótkim, ale zapamiętanym epizodzie w „Seksmisji” Juliusza Machulskiego. W każdym z tych filmów pojawiała się jak znak klasycznego teatru w świecie, który coraz szybciej zapominał o jego rytuale.
Dziś, gdy myślę o Barbarze Ludwiżance, widzę nie tylko aktorkę, ale też świadectwo pewnej epoki – teatru, który mówił ciszej, ale głębiej; aktorstwa, które opierało się na doświadczeniu, a nie tylko na ekspresji. Jej głos – spokojny, miękki, trochę lwowski – wciąż brzmi w mojej pamięci, kiedy wracam do archiwalnych spektakli Teatru Telewizji.
Była jedną z tych artystek, które nie potrzebowały wielkich słów, by powiedzieć rzeczy ważne. Wystarczyło, że spojrzała.
I dlatego, choć minęły już dekady, wciąż czuję, że jej spojrzenie – trochę z innego świata – jest wciąż skierowane ku nam.