Nowa dyrektorka Teatru Powszechnego w Warszawie, Maja Kleczewska, udzieliła „Gazecie Wyborczej” obszernego wywiadu, a następnie w całości odmówiła jego autoryzacji. Redakcja zdecydowała się mimo to tekst opublikować. Uzasadniła swoją decyzję faktem, że Kleczewska zarządza instytucją publiczną, finansowaną z pieniędzy podatników, a rozmowa dotyczyła kwestii interesu publicznego. Pisze Wiesław Kowalski w felietonie dla Teatru dla Wszystkich.
Sprawa rozlała się szerokim echem – nie tylko w mediach, ale i w środowisku teatralnym. Czy „Wyborcza” miała prawo złamać wolę rozmówczyni? Czy Kleczewska mogła zatrzymać wywiad, który już został wypowiedziany? I czy teatr – nawet ten finansowany ze środków publicznych – powinien być przestrzenią kontroli, czy jednak wyobraźni? Zadajmy te pytania nie tylko prawnikom, ale i sobie – ludziom teatru.
Prawo mówi: „tak, można”
Zacznijmy od litery prawa. Zgodnie z art. 14a ust. 7 prawa prasowego: “W przypadku niedokonania lub odmowy dokonania autoryzacji w terminach określonych w ust. 4 uznaje się, że dosłownie cytowana wypowiedź została autoryzowana BEZ ZASTRZEŻEŃ”.
Maja Kleczewska pełni funkcję publiczną. Jako dyrektorka miejskiej sceny, wybrana w konkursie przez władze samorządowe, zarządza środkami publicznymi, wpływa na kształt polityki kulturalnej miasta. Jej decyzje repertuarowe, organizacyjne, finansowe – są działaniami zawodowymi w przestrzeni publicznej.
Tym samym – z prawnego punktu widzenia – „Wyborcza” miała prawo opublikować wywiad bez autoryzacji.
Ale etyka to nie zawsze to samo, co prawo
Czy jednak wszystko, co wolno, warto robić?
Wywiad to nie tylko dokument – to również relacja. Oparta na zaufaniu między dziennikarzem a rozmówcą. Zaufaniu, że słowa zostaną oddane wiernie, bez manipulacji, bez skrótów wypaczających sens wypowiedzi. Czy to zaufanie zostało w tej sytuacji złamane?
Nie wiemy – bo Maja Kleczewska nie podała żadnych powodów, dla których odmówiła autoryzacji. Nie zarzuciła manipulacji, nie wskazała błędów. Po prostu nie wyraziła zgody. I z formalnego punktu widzenia – miała do tego prawo. Autoryzacja to narzędzie ochrony własnego wizerunku, zwłaszcza w przypadku, gdy rozmowa dotyczy tematów drażliwych, a ton rozmówcy może być inny niż zapisany na papierze.
Jednak czy odmowa autoryzacji nie staje się czasem formą autocenzury – próbą cofnięcia wypowiedzianych już słów, bo „nie brzmią dobrze” po fakcie? Czy nie mamy tu do czynienia z próbą kontrolowania własnego medialnego wizerunku w sposób, który rozmija się z ideą transparentności w zarządzaniu instytucją publiczną?
Teatr publiczny to nie prywatna rezydencja artysty
Z perspektywy teatralnego środowiska warto przyjrzeć się tej sytuacji głębiej – nie przez pryzmat wyłącznie konfliktu prasowego, ale szerszej debaty o tym, czym jest teatr publiczny dzisiaj.
Teatr publiczny to nie jest teatr prywatnych decyzji i ukrytych intencji. To przestrzeń debaty społecznej, instytucja, która działa w imieniu wspólnoty. Dlatego pytania o dostępność repertuaru, politykę zatrudnienia, współpracę z grupami społecznymi czy decyzje programowe – to pytania do instytucji, nie tylko do osoby.
Nie jest więc niczym niewłaściwym, że dziennikarz pyta: dlaczego nie ma w repertuarze Teatru 21? Dlaczego wraca Krystian Lupa, mimo kontrowersji? Jakie są plany repertuarowe nowej dyrekcji? Kto zarabia, kto odchodzi, kto zostaje? To są pytania nie „do Kleczewskiej jako artystki”, ale do dyrektorki instytucji kultury. I odpowiedzi na nie – nawet niewygodne – mają prawo ujrzeć światło dzienne.
Sztuka nie lubi cenzury – nawet własnej
Maja Kleczewska w wywiadzie mówi wiele o tym, że sztuka nie powinna służyć politykom. Że teatr powinien być wolny od dyktatu ideologii. Że nie interesuje jej „teatr sznurka i patyka”, tylko widowisko działające na wszystkie zmysły. W tym sensie jej wypowiedź – nawet jeśli kontrowersyjna – jest deklaracją artystyczną.
Dlaczego więc miałaby nie zostać opublikowana?
Trudno nie zauważyć ironii: artystka, która deklaruje niechęć do autocenzury, sama wycofuje wypowiedź, która – w zamyśle – miała być świadectwem jej nowej wizji teatru. Czy rzeczywiście chodziło o formę, a nie treść? A może to przykład lęku przed siłą własnych słów?
Ostatnie słowo?
Niech ostatnie słowo należy nie do prawników, lecz do środowiska teatralnego. To my – ludzie teatru, twórcy, widzowie, krytycy – musimy zadać sobie pytanie: jaka powinna być komunikacja w instytucji kultury? Czy teatr publiczny ma mówić tylko to, co uzgodnione i wygładzone, czy również to, co ryzykowne i trudne?
I czy naprawdę chcemy świata, w którym rozmowa z artystą musi być trzy razy przefiltrowana, zanim ujrzy światło dzienne?
Niech teatr nie boi się mówić. Nawet jeśli głos bywa niewygodny. Bo milczenie – nawet eleganckie – zawsze gra na korzyść status quo.