fot. Jan Ledóchowski, "Kompozytorzy gdańscy. Monografie 1945 – 1979", pod redakcją Janusza Krassowskiego | Gdańskie Towarzystwo Przyjaciół Sztuki, Gdańsk 1980, str. 73
Spotkaliśmy się na uczelni, był moim studentem, ceniłem jego znakomity słuch, zdolności muzyczne, nawiązała się między nami więź koleżeńsko - merytoryczna – powiedział w maju 2016 roku, podczas spotkania w Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki, prof. Marek Podhajski. - Cechy jego osobowości przekładają się tak, czy inaczej, na pracę twórczą. Muzykę tworzy raczej wolną od ekstremalnych zróżnicowań, punktów dramaturgicznych, wyrazistych, silnych spięć, wyrównaną, zrównoważoną, przekonywującą emocjonalnie. Czasami utwory zabarwia specyficznym poczuciem humoru, dosyć wyrafinowanym, jak w cyklu Figliki – doskonale napisanym, dowcipnym, bez ekspresyjnych wzniesień i upadków.
NIE SPRZEDAJE FAŁSZYWEJ MONETY
- Jego muzyka jest autentyczna, szczera, przekonywującą. Technika nie jest środkiem samym w sobie, służy do przekazania emocji. Stosuje typ ekspresji osadzony w tradycji, a jednocześnie własny, przystający do jego osobowości, charakteru, rozumienia i odczuwania świata. - kontynuował prof. Marek Podhajski. - Trzeba z podziwem i pokorą pochylić się nad tym, że potrafi to, co chce, wyrazić przy pomocy środków znanych, tradycyjnych, ale nigdy nie na zasadzie epigoństwa, jest oryginalny. Odwołam się do jego twórczości, inspirowanej tematyką religijną - doskonale znany i ważny wątek w muzyce polskiej – ona tchnie głęboką szczerością. Nie stosuje strategii – to modne, popularne, więc postaram się tak pisać. Nie sprzedaje fałszywej monety - co rozumiem jako odrzucenie przez twórcę tego, co czuje, na rzecz chwilowego zysku czy uznania. Za to go cenię.
- Słuch i talent pozwalają mu swobodnie poruszać się po rozmaitych obszarach stylistycznych, emocjonalnych, stąd obecność w jego biografii muzyki rozrywkowej, tanecznej, nie będącej, oczywiście, wiodącym nurtem Wykazuje zdolności improwizatorskie, nie słyszałem go w tym, zaznaczają się one w cyklu ćwiczeń muzycznych, na przykład w dyktandach, które wykorzystywał w dydaktyce.
- Jako pedagog był wyrozumiały, pogodny, tak samo, jak w muzyce, nie stosował radykalnych rozwiązań i wymagań. Jak postrzegają go inni kompozytorzy? Trudno powiedzieć, bo nigdy nie zabiegał, żeby uzyskać rozgłos w środowisku, zająć ważną pozycję, zdobyć nagrodę.
TRZEBA GO DAĆ DO SZKOŁY MUZYCZNEJ
Cofnijmy się do 1945 roku. Na Wybrzeżu odradzać się zaczęło życie. Do pracy w szkolnictwie muzycznym zgłaszali się artyści, rdzenni gdańszczanie, związani przed wojną z tutejszym Polskim Konserwatorium Muzycznym, byli wśród nich Henryk Henryk Hubertus Jabłoński oraz Tadeusz Tylewski, muzycy wszystkich specjalności przybyli z różnych stron Polski.
- Do Miejskiej Niższej Szkoły Muzycznej przy ulicy Konstantego Rokossowskiego 48 (dziś Aleja Zwycięstwa 48), budynek dawno rozebrano, przyprowadziła mnie siostra taty, zakonnica, nazywała się tak samo, jak mama - Helena Głowska – wspomina Eugeniusz Głowski. Czasy stalinowskie, przyszła w cywilu. Jeszcze przed wojną złożyła święcenia i właśnie zaczęła studiować w Akademii Muzycznej w Warszawie w klasie organów Feliksa Rączkowskiego. To ona pierwsza zauważyła u mnie niepospolity talent, mówiła do mamy: Helcia trzeba go dać do szkoły muzycznej.
Małego Genia egzaminowała dyrektor szkoły, Krystyna Jastrzębska, pianistka przybyła z Warszawy, która współtworzyła Gdański Instytut Muzyczny z siedzibą w Sopocie – zaczątek dzisiejszej Akademii Muzycznej im. Stanisława Moniuszki.
- Ciocia podała moje imię, nazwisko, pani Jastrzębska zapytała: Czy ty umiesz grać? Ja mówię Tak. A ona: Na czym ty grasz? Odpowiedziałem: Na fortepianie i na akordeonie trochę. Ciocia mnie pochwaliła, że dobrze słyszę. Nauczycielka: A zagrałbyś coś? I do cioci: Muszę sprawdzić czy ma dobry słuch. Zagrałem. Ona dalej: Chłopcze, co chciałbyś zaśpiewać? Mówię: >>Jeszcze Polska nie zginęła<< w D – dur. Zdziwiona spojrzała na ciocię. Zaśpiewałem. Egzaminatorka: Rzeczywiście! Dziękuję. Syn ma słuch absolutny. Możemy go przyjąć. Kandydat na muzyka!
NA URAL DO CZELABIŃSKA
Mama Eugeniusza, ekonomistka, podjęła pracę na gdańskiej kolei, i była z synem sama, ojciec przebywał na zesłaniu na Uralu.
- Zaraz po wojnie w Toruniu wywiesili ogłoszenie, że kolejarze mają zgłosić się do dyrekcji Polskich Kolei Państwowych. – opowiada Eugeniusz Głowski. –
Ojciec, z czterema kolegami, poszedł, władze komunistyczne wzięły ich za Niemców, aresztowały i… wywiozły na Ural do Czelabińska. Trafili do obozu jenieckiego dla Niemców. Na miejscu sowieci się dopiero zorientowali, że nastąpiła pomyłka, starali się ich dobrze traktować, powtarzali: My kulturnyj narod. Ojciec został tłumaczem, kierownikiem grupy, dali mu wyprawkę, tak zwany talerz do jedzenia - hełm poniemiecki, czyściutki. Dzisiaj wszystko to się wydaje nieprawdopodobne, ale wtedy, w powojennym chaosie, takie rzeczy były na porządku dziennym.
- Po kilku miesiącach całą piątkę zwolniono. Brudni, zawszeni, wygłodzeni, wrócili do Torunia. Nas już w domu nie było. Mama zostawiła dla ojca u znajomych nasz gdański adres. Zaopiekowały się nim rodziny maszynistów, nakarmiły, w pożyczonym garniturze dojechał do Gdańska. Wrócił do Polskich Kolei Państwowych na stanowisko maszynisty, przed emeryturą przeniósł się do administracji. Mama po trzech latach pracy powiedziała: Genio się uczy, muszę go dopilnować. I była ze mną w domu.
Z DORTMUND DO TORUNIA
- Pradziadkowie ze strony mamy, Anastazja i Aleksander Szytniewscy, pochodzili z Mazur, w czasie zaborów - na fali emigracji zarobkowej - wyjechali do Niemiec, tam się pobrali. Pradziadek był górnikiem w kopalni węgla kamiennego. Moja mama, Helena Zdunek i jej brat, Eugeniusz, urodzili się w Dortmund. W 1919 roku rodzina Zdunków powróciła do wolnej Polski i zamieszkała w Toruniu, gdzie przyszła na świat jeszcze czwórka dzieci. W Toruniu mama poznała mojego ojca, Kazimierza Głowskiego, który urodził się w Biskupinie. W 1932 roku wzięli ślub. Ojciec pracował w Polskich Kolejach Państwowych jako maszynista, jeździł pociągiem pierwszej klasy na trasie Bydgoszcz – Gdynia – Bydgoszcz. W 1938 roku ja się urodziłem, rodzice czekali sześć lat na syna, jedynaka, niestety.
- Gdy wojna wybuchła cała nasza rodzina uciekła przed Niemcami do Warszawy, nikt nie zginął, ani nie został ranny, ale ja przez dwa - trzy miesiące ciężko chorowałem. Wszyscy się martwili , bali się, że umrę, nie było co jeść, woda zatruta, tyle, ile mogli, pomagali, ratowali mnie, przeżyłem. Po upływie dwóch miesięcy opuściliśmy Warszawę i wróciliśmy do Torunia. Rodzice zastali mieszkanie zaplombowane, trzeba było pójść na policję, żeby otworzyć. Nic nie tknięte. Byli zdziwieni, że wróg tak dobrze potraktował Polaków.
KIERUNEK – GDAŃSK
- Najmłodszy brat mamy, Eugeniusz, pracował także w Polskich Kolejach Państwowych w Toruniu. Po zakończeniu wojny powiedział: Ja zawsze marzyłem o Gdańsku, o Gdyni, jadę do dyrekcji. Ojciec na to: Czemu nie, parowozownia w Gdańsku jest. To wujek pociągnął nas wszystkich na Wybrzeże.
- Mama miała absolutny słuch, uczyła się muzyki krótko, dużo umiała, do osiemdziesiątego roku życia grała na fortepianie, znajomi rodziców przychodzili, prosili: Helcia, zagraj coś, pamiętała utwory z wczesnych lat młodości. Bardzo dobry słuch miał mój ojciec. Wujek, Eugeniusz Zdunek, akordeonista, uprawiał muzykę taneczną, miał bardzo dobry zespół, występowali w restauracjach Sopocie, w Gdańsku, w Gdyni, jedni członkowie odchodzili, przychodzili młodsi, a on do końca życia grał.
Wspominana ciocia Helena, zakonnica, dyplomowany muzyk, pracowała na stanowisku organisty w katedrze w Olsztynie w okresie, gdy biskupem diecezjalnym był Józef Glemp, grywała też na mszach i koncertowała w innych miejscowościach, najwięcej w Warszawie.
ZASUWAJ, IMPROWIZUJ!
- Więc ja miałem podwójne przygotowanie muzyczne – mama wciągnęła mnie do muzyki poważnej, a wujek – rozrywkowej. Uprawiałem i jeden i drugi gatunek. Gdyby losy trochę inaczej się potoczyły, byłbym prawdopodobnie rozrywkowcem. W trakcie nauki w średniej szkole muzycznej przy ulicy Partyzantów we Wrzeszczu i potem, w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej, działałem w zespole jazzowym Jerzego Sapiejewskiego. Występowaliśmy w składzie: Jerzy Sapiejewski – fortepian, Roman Skurzyński – kontrabas, Bogdan Jopyk – perkusja, Włodzimierz Nahorny – saksofon altowy, w grupie wokalnej były Aleksandra Osadowska, Izolda Suslak i ja.
- Sapiejewski wiedział, że mam absolutny słuch, dopingował: Zasuwaj, improwizuj! Na festiwalu Jazz nad Odrą w 1965 roku ostaliśmy nagrodę, w czasopiśmie „Jazz” zamieszczono nasze zdjęcie, po latach moi studenci ten artykuł znaleźli, pytali: Panie profesorze, czy to o pana chodzi, czy pan śpiewał?
- Zdzierałem struny głosowe, nie miałem wtedy zajęć z emisji, po pół roku musiałem odejść. Sapcio wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Grupa poszerzyła się o saksofonistę barytonowego i klarnecistę basowego, Kazimierza Guzowskiego, do składu wokalnego doszedł Jan Rejnowicz (wymiennie z Guzowskim) plus kwartet smyczkowy z pierwszym skrzypkiem, jazzmanem Beniaminem Marhulą, na perkusji grywał też Janusz Trzciński. W 1966 roku zespół wystąpił w Filharmonii Narodowej.
- A muzyka rozrywkowa – to jeszcze co innego. Występowałem w duetach fortepianowych, na przykład z Janem Kuleszą. W zespole bez nazwy grałem na fortepianie, często improwizując, ze studentami Politechniki Gdańskiej, tak zwane chałtury. Często zmieniał się skład, przychodzili nowi saksofoniści, trębacze, przez pewien czas nawet Edwin Rymarz z nami występował. Przygrywaliśmy do tańca w klubach studenckich i w szkołach średnich, w knajpach, pamiętam żelazną pozycję repertuarową, Kryminal tango, jeśli muzyk nie umiał tego grać, nie podpisywali z nim umowy.
SPOTKANIE Z WANDĄ DUBANOWICZ
- W średniej szkole muzycznej przy ulicy Partyzantów byłem w klasie fortepianu prof. Janiny Kmicic Mieleszyńskiej. W przerwach między lekcjami koledzy do mnie: Geniu zagraj nam coś, nie dawałem się długo prosić. Chodziłem na próby chóru, tam spotkałem się z Wandą Dubanowicz, ona nas dobrze uczyła i prowadziła, byłem w pierwszych tenorach, zainteresowała się mną, wiedziała, że jestem wybitny. Uczyła mnie instrumentacji i czytania partytur. Spytała: Kim chcesz być? Powiedziałem: Dyrygentem. Klasy dyrygentury w szkole nie było. Od razu wyznaczyła mi dodatkowe przedmioty.
Wanda Dubanowicz wywarła znaczący wpływ na moją edukację muzyczną, zachęciła do szerszego rozwoju, wiedziała, że jestem nie tylko pianistą. Bardzo ją szanowałem.
Poezja mnie zawsze inspirowała do komponowania utworów wokalnych. Chodziłem po księgarniach, kupowałem tomiki Anny Kamieńskiej, Janusza Pasierba, Karola Wojtyły, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Tadeusza Różewicza, Tadeusza Śliwiaka. Będąc na studiach odkryłem Wisławę Szymborską, jeszcze nie była znana. Przeczytałem słowa Czesława Miłosza Miłujcie sprawiedliwość bowiem w duszę nikczemną nie wejdzie mądrość i od razu przyszedł mi do głowy pomysł pierwszych dwóch taktów pieśni.
GDYBYŚMY PRZESTRZEGALI DEKALOGU…
- Przez całe życie przyświeca mi dekalog, gdybyśmy go przestrzegali, żadnych wojen by nie było, Hitlera by nie było, Stalina, Lenina, bierutów naszych by nie było. Świat wyglądałby zupełnie inaczej gdyby każdy przestrzegał przykazania czcij ojca swego i matkę swoją.
Ważnych inspiracji dostarczyli mi wujkowie, bracia mamy, Stanisław Zdunek i Józef Zdunek, redemptoryści, bardzo zdolni, jeden prowadził rekolekcje za granicą. Zachęcali mnie: Poczytaj filozofię, będziesz więcej wiedział, i podawali tytuły książek.
Marek Podhajski o jego twórczości w Leksykonie Muzycznym napisał:
(…) Zwracają uwagę komunikatywność tej muzyki, przejrzystość formy i faktury, inwencja melodyczna, precyzja w cyzelowaniu szczegółów oraz umiejętność wtopienia materiału dźwiękowego w charakter poezji. I dalej podkreśla jego (…) umiejętność wtopienia materiału dźwiękowego w charakter poezji i specyficzny, wysublimowany klimat, osiągnięty stosunkowo prostymi środkami. (…)
*
Z Eugeniuszem Głowskim rozmawiałam w maju 2016 roku w jego mieszkaniu przy ulicy Sebastiana Klonowicza w Dolnym Wrzeszczu, przygotowując spotkanie z nim z cyklu „Ślad”, zaplanowane na 3 grudnia tegoż roku w Domu Uphagena w Gdańsku, z czego się ogromnie cieszył, ochoczo dzielił się wspomnieniami, obiecał zagrać dla publiczności, improwizując, Kryminal tango. Na 1 czerwca 2016 roku umówił się ze mną, z prof. Lilianą Górska, przygotowującą program muzyczny wieczoru - obiecał jej wypożyczyć nie opublikowane nuty pieśni, z Markiem Zarzeckim - przygotowanym do zreprodukowania fotografii rodzinnych, z koncertów, dokumentów, jak zwolnienie jego ojca z obozu na Uralu, dyplomów. Siedzieliśmy już w samochodzie. Jednakże ani do tego, ani do grudniowego spotkania nie doszło.
Eugeniusz Głowski zmarł 5 maja 2018 roku. Dwa miesiące wcześniej odeszła jego żona. Dzielę się z czytelnikami - zgromadzonym wtedy, nie opublikowanym dotąd - materiałem w pierwszą rocznicę śmierci kompozytora.