Nastał rok 1945. „O roku ów”, ten co cię przeżył, myślał, że złapał Pana Boga za nogi… ale czy tak było naprawdę? Wspomina Mieczysław Drzewica Popławski.
Czy gehenna Narodu Polskiego zgniatanego z dwóch stron przez niemieckich „nosicieli kultury” i sowieckich, azjatyckich „troglodytów” już się skończyła? Na to zawsze odpowiada życie, które zwykle potrafi nas czymś nowym zaskoczyć. Berlin padł, Niemcy poddały się aliantom, ale Japonia jeszcze walczyła. Dla Polski i innych narodów zaczęła się „pojałtańska wędrówka ludów”. Jedni wracali z niemieckich obozów koncentracyjnych czy z przymusowych robót dla Rzeszy – do swoich domów. Inni nie mieli dokąd wracać, bo Sowieci zabrali im Ojczyzny. I ci zostawali na tzw. Zachodzie jako tułacze. Niemcy zaś z nakazu „Wielkiej Trójki” zostali przesiedleni do rdzennej Germanii z wcześniej zdobytych bezprawnie terenów Europy. Byli też i tacy – tu myślę o Polakach z Kresów Wschodnich, których wyrzucono z wielosetletniej ojcowizny. Okradziono z ziemi, domów, dworów, klasztorów, kościołów, zamków, wielu miast i wsi – rdzennie polskich. A zrobiła to Rosja Sowiecka, pod przewodnictwem Stalina i łotrowskiego „politbiura”. Niestety za przyzwoleniem aliantów zachodnich, pragnących już spokoju i pokoju za wszelką cenę w Europie Środkowej. Trzeba więc było coś zrobić z ogromną ilością obywateli polskich uwięzionych w różny sposób w ZSRR po 1939 roku. Dlatego wymyślono „repatriację” tych wygnańców na przyłączone do Polski (a zależne już od bolszewików) tzw. Ziemie Odzyskane. I o tym właśnie będzie nasza kolejna „Straszno-dworowa” opowieść. Czym dla nas – Polaków był „pojałtański porządek”, w którym Rzeczpospolita utraciła ½ swojego terytorium? Przesiedleniami obywateli RP wszelakiej maści na tereny Śląska, Pomorza, kraju Warty itd. – odebrane Niemcom (którzy w różnym czasie je zagrabili). Na tych straszliwie zrujnowanych Ziemiach Odzyskanych postanowiono głównie osiedlić repatriantów zza Buga. Określenie było niezwykle szerokie. Byli to bowiem Polacy z całych Kresów Wschodnich, w tym chłopi (czyli kułacy), którym odebrano prawie wszystko, rzemieślnicy i drobni handlowcy (czyli burżuje) po konfiskatach majątku, rozparcelowani ziemianie (polskie pany – krwiopijcy) z resztkami starego dobytku, na przykład z 2-3 obrazami bez ram, czy małymi meblami albo książkami. Resztę wszystkim rozkradli NKWDziści lub spaliła „sowiecka władza ludowa”. Zasiedlane przez Polaków od czasów jagiellońskich ogromne i puste obszary, które ucywilizowali i bronili przed obcymi najazdami, a także cmentarze ich przodków zostały zabrane przez zwycięską Armię Czerwoną. To był ostateczny koniec wspaniałych Kresów Wschodnich Rzplitej i Przedmurza Chrześcijaństwa. Piszę o wspaniałości tych terenów, gdyż jako tygiel narodowościowy (od Polaków, Rusinów, Litwinów począwszy, przez Tatarów, Ukraińców, Turków, Łemków, Kazachów, Żydów, Ormian, a na Niemcach, Szkotach, Szwedach, Węgrach, Francuzach, Hiszpanach i Włochach i Wołochach kończąc) – dały one Rzplitej przez wieki wspaniałych naukowców, artystów i wodzów. I to w dużej ilości. Teraz cudem przetrwałe ich resztki miały jechać na Ziemie Odzyskane. Tysiące zabiedzonych ludzi czekało na pociągi, tłocząc się niemiłosiernie na kolejowych peronach, rampach lub poza stacjami zbornymi. Leżeli na ziemi albo na betonie, czasem na tobołkach z resztkami dobytku, jaki łaskawie pozwolili im zabrać Sowieci z własnych domów. Pierzyny mieszały się z walizkami i drewnianymi kuferkami, psami, sakwojażami, staruszkami, dziećmi, drobnymi meblami i rozeźlonymi ludźmi w sile wieku. Beczały kozy, czasem zaryczała krowa, płakały dzieci, mężczyźni przeklinali a kobiety modliły się. A z głośników stacyjnych dochodziła stalinowska wojenno-rewolucyjna muzyka. Może to już był przedsionek „Czyśćca”? Po paru tygodniach takiej gehenny przyjeżdżał po biedaków pociąg. Szturmowali więc bydlęce wagony tak długo, aż pojawiali się bojcy z czerwonymi gwiazdami na czapkach i bagnetami na karabinach. Wtedy załadunek szedł już sprawniej. Zwłaszcza po paru strzałach w powietrze. Jednym z takich repatrianckich eszelonów jechała do „wyzwolonej Polski” część mojej rodziny po kądzieli. W towarowym wagonie – dowodzonym przez wielbiciela oper Moniuszki – stryjecznego brata mojej Babci – Napoleona Colonna Walewicza – jechały dwie jego bliskie krewne i paru kuzynów i kuzynek. Gnieździli się oni na piętrowych żelaznych łóżkach wśród tobołków, mebli i resztek dawnego dobytku. Przed zasiedlonymi już wagonami chodzili różni ludzie pragnący sobie uwić podróżne gniazdo, dosiadając się do cudzych społeczności. Na peronie pojawiło się dwóch podtatusiałych „lwowskich batiarów”. Słuchali pilnie, co się dzieje w kolejnych wagonach. W jednym posłyszeli kobiecy głos skarżący się na „ruskie aeroplany co furt-latali – przez co żywina mlika nie dawała… a i tak jo sołdaty zabrali” (i płakała dalej babina), „ot, my zagrzęźli w kałabanie”… Batiary machnęli rękami i poszli dalej. A tam za ścianą wagonu mówiono o koniach pod wierzch, teatrach, kuligach, więzieniach i konfiskatach majątków. I znowu cwaniacy poszli dalej. W kolejnym wagonie, w otwartych drzwiach wisiały na sznurkach wyprane różne części damskiej garderoby. Choć znamionowały dawną elegancję, były już mocno zniszczone. Batiary spojrzały na siebie i zamruczały: „Eee, szwendajmy się dali, bo tu schno tylko fildekosy i krepdeszyny”. I pobiegli do następnego. Tam zaś beczała koza i szczekał pies. Odskoczyli do tyłu. Ale w następnym posłyszeli gospodarski głos obgadujący loszkę „Niutkę”, która dopuszczona do kabana nie miała parasiuczków… Bo jo ruskie tanki straszyli”. Poszła więc na „sało i kilbasy” – na drogę i łapówki dla sołdatów – „To będzie nasza chawira na kołach”, stwierdził jeden z batiarów, a drugi dodał: „Może i ćmage majo do kilbasy”. Po chwili obaj wleźli do wagonu. Zawołali: „Pochwalony, to dobrzy, że my was zdybali” i zamknęli drzwi. A po paru minutach popłynęły zza nich wesołe tony lwowskich przedmiejskich piosenek, śpiewanych z towarzyszeniem bandżo. Ale zostawmy już inne wagony. Bo jest ich 40. I wróćmy do naszego rodzinnego. Wuj Napoleon poszedł coś załatwić z kierownictwem pociągu, a panie zostawszy same (gdyż krewniacy spali) zabawiały się rozmową.
Ciocia Waleria: Moje dziecko, bardzo wydoroślałaś, No cóż, tempus fugit…
Kuzynka Ksawunia: To prawda, ale co z Ciocińką działo się przez ostatnie czasy?
Ciocia Waleria: Trzy lata bawiłam na Syberii – w łagrze.
Ksawunia: I jak to Ciocińka znosiła? Przecież u Cioci francuskie podniebienie… A w łagrze musiało być podłe meniu…
Ciocia Waleria: Nie powiem, mogło być lepsze, ale mrożona brukiew i rzepa były często, a czasem „potato soup” – zamiast „bałandy” – przecież to luksus. A że umiałam jeszcze kaligraficznie pisać, to kazano mi pacykować pędzlem propagandowe hasła w zamian za pracę w kuchni obozowej. Z głodu człowiek zrobi wszystko. I tak przeżyłam, moje dziecko, ucz się więc i ty kaligrafii i gry na instrumentach… Bo nie wiadomo, kiedy to się może przydać.
Ksawunia: Ja zawsze podziwiałam u Cioci hart ducha i poczucie humoru…
Tu pozwolę sobie na dygresję. Dialog ten kolportowany potem w rodzinie, wielce się zakorzenił. Tak, że wychodzący po latach z więzienia rodzinni politycy czy AK-owcy mówili, iż „pięć lub 6 lat bawili w Rawiczu, albo na Mokotowie, gdzie „meniu” było pod zdechłym psem. I „biesili się z żyru”, dostawszy na Wigilię śledzia do jedzenia. Koniec dygresji.
A załadowany pociąg nadal stoi na stacji i na coś czeka. Nagle od końca składu zaczęły się jakieś krzyki. Panie wyjrzały i zobaczyły czerwonoarmistów wyrzucających z wagonów różne większe przedmioty, z meblami włącznie. Oczywiście przy protestach właścicieli i wystrzałach z pistoletów. Napoleona zaś nadal nie było. Wrzaski i dewastacja wnętrz wagonów zbliżały się coraz bardziej. Sterty pierzyn, kołder, mebli, książek i Bóg wie czego jeszcze rosły obok eszelonu. Ciotki wraz z innymi pasażerami pochowały się za różnymi sprzętami. Ale i tak na nic to się zdało. Po chwili bowiem przez otwarte drzwi „towarówki” wpadł sowiecki żołnierz o prostackiej twarzy i w mocno obszarpanym szarym szynelu. I od razu zaczął wyrzucać krzesła, skrzynki z książkami. Wtem zobaczył stojący na przeciwległej ścianie kurantowy zegar i wrzasnął do towarzysza: „Jura, bieri wieszczi!”. Chwycił czasomierz i rzucił go stojącemu przy torze wąsatemu starszynie. On zaś się ugiął, ale zegar złapał. Nagle z „jajowatego pakunku” przykrytego chustką, a stojącego na zydlu niedaleko bojca odezwał się zachrypnięty głos: „Stoi zegarrr starrry… stoi zegarrr starrry”. A leżący na nasypie zegar jakby na rozkaz zaczął bić. Sołdat ze strachem rozglądał się po wnętrzu „zaklętego wagonu”. I dostrzegł kobiety chowające się za (pozbawionymi ram) dwoma obrazami antycznych dam. Chcąc dostać się do niewiast, musiał pokonać tę przeszkodę. Chwycił więc oba obrazy i szedł do wyjścia, kiedy ponownie usłyszał dobiegający z pudła głos: „Złodziej… Złodziej… Worrr!!”. Odrzucił więc obrazy i odkrył gadający bagaż. I wtedy ukazała się piękna, kolorowa papuga. Ara. Tym razem krzyknęła głośno: „Prababki Miecznika… worrr…!??”. Sołdat zaniemówił. Potem zaczął się spazmatycznie śmiać. Następnie wychylił się z wagonu, wystrzelił w powietrze z karabinu… I pokazując klatkę z ptakiem w drugiej ręce wrzeszczał: „Towariszczi, u mienia gadajuszcza ptica!!!” I ryczał jak zwierz z radości… a nadbiegający inni żołnierze szaleli z uciechy. Wuj Napoleon, który już wracał do swoich, zobaczywszy, co się dzieje, podbiegł prędko do wagonu. Przed nim zaś leżały wyrzucone uprzednio nasze meble, książki, kufer, zegar itd. Wyjął tedy z plecaka dwie flaszki samogonu i rozpoczął z czerwonoarmistami targi o dobytek i Arę. Oni nie chcieli już napastować pań, zobaczywszy te „dobra”. Ale zażądali do trzech litrów wujowej wódki kilograma świeżo kupionej słoniny i koniecznie papugi w klatce. A kiedy to dostali, pozwolili zabrać do wagonu wszystko, co zeń wyrzucili. Potem poszli pić i bawić się z gadającym ptakiem. Zostawili też w spokoju pozostałe wagony. Mieli bowiem tylko dla siebie nigdy nie widzianą wcześniej rozrywkę. Ciocie były wściekłe po utracie ulubionego ptaka, lecz wuj skwitował rzecz jednym zdaniem: „Zrobiłem tak pro publico bono! – i proszę więcej na temat papugi nie dywagować. Ary nie ma i koniec”. Wreszcie wszystko wróciło na miejsce i do normy. Z zegarem i rodzinnymi portretami na czele. Po załadunku dobytku, wuj z szelmowskim uśmiechem zamruczał pod wąsem: „Wagon bydlęcy nie wagon, ale pamiątki rodowe są w środku. Nolens volens – on jest teraz naszym dworem. To STRASZNY, BARDZO STRASZNY DWÓR”. Nagle lokomotywa zagwizdała. I wreszcie eszelon pełen pozbawionych „dawnej Ojczyzny” i wynędzniałych Polaków ruszył w nieznane. Oni zaś cieszyli się z tego, że nadal żyją i że zachowali w sercach religię przodków, polskość i miłość do Kresów, swoich Kresów. Jedynie „Papuga Patriotka” pozostała u Sowietów. Za to koła pociągu wybijały na podkładach „Moniuszkowski” rytm – Vivat, vivat… wolny stan… Vivat, vivat… wolny stan. Była to wtedy pieśń naszej braci rycerskiej powracającej z długiej wojny do domu. Bo Polska także nie umarła. Chociaż była bardzo pokaleczona. Ale ŻYŁA tak jak ONI.
PS. Wuj Napoleon widząc bezhołowie na nowej „polskiej granicy” stwierdził ze stoickim spokojem: „Skoro będziemy od dziś żyć w kraju bez klas – to my kresowiacy musimy zachować należną nam CLASSE”.
I zachowaliśmy ją.