„Szpilmanowie” Joanny Bednarczyk w reż. Cezarego Tomaszewskiego w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Pisze Agnieszka Loranc z Nowej Siły Krytycznej.
„Szpilmanowie” w reżyserii Cezarego Tomaszewskiego to ostatnia w tym roku premiera Teatru Zagłębia w Sosnowcu. Spektakl nie jest ani adaptacją oscarowego „Pianisty” Romana Polańskiego, ani biografią Władysława Szpilmana. Twórcy proponują opowieść luźno inspirowaną życiem kompozytora, w której jego historia nabiera nowego wymiaru.
Narracja jest prowadzona w konwencji audycji radiowej, ale zgodnie z teatralną modą, równocześnie transmitowana w formie wideo. Tutaj połączenie intymności radia z wizualnym opowiadaniem daje nietuzinkowy efekt, widz zatapia się w zdarzeniach, o których mowa w audycji. Kamera niedbale podąża za bohaterami w stylu mockumentu. Przyglądamy się perypetiom pracy w radiu, ale nie w duchu biurowych absurdów rodem z serialu „The Office”, mamy – można by rzec – „Z kamerą u Szpilmanów”. Radiowcy przenoszą nas do warszawskiego getta, w rok 1942. Rodzina Szpilmanów zasiada przy wspólnym stole i rozprawia o sposobach na przeżycie, o miłości i perspektywie śmierci. Zaaferowana Mama (Ryszarda Bielicka-Celińska) krząta się po domu, Henryk (Michał Bałaga) przekomarza się ze starszym bratem Władysławem (Paweł Charyton), siostra Regina (Agnieszka Bieńkowska) zdaje się najbardziej martwić o doczesność, najmłodsza z rodzeństwa Halina (Weronika Janosz) próbuje załagodzić konflikty. A ojciec? Samuel (Andrzej Śleziak), jak zawsze, siedzi w kącie i nie za dużo mówi.
Momentami nie wiadomo, czy to słuchowisko prowadzone przez aktorów, czy przemawiają do nas duchy z przeszłości. Joanna Bednarczyk, dramaturg przedstawienia, tak prowadzi narrację, że te dwa światy przeglądają się w sobie. Co jakiś czas jesteśmy wyciągani z rodzinnych historii, by posłuchać, co do powiedzenia ma prowadzący program Tomek (Tomasz Muszyński) lub jakie muzyczne przerywniki zaproponuje Wendy (Beata Deutschman), wraz z akompaniującym jej na pianinie Michałem Roratem. „Falling in Love Again”, „Smoke and Mirrors”, „I Wish You'd Ask To Dance With Me”, „True and Tender”, „Turn Away”, „Hold Me a Moment” – to nieprzypadkowe utwory na spektaklowej playliście. Deutschman wciela się w postać kanadyjskiej wokalistki żydowskiego pochodzenia, której rodzina Władysława Szpilmana powierzyła wykonanie jego kompozycji. Interpretacje, których słuchamy, to coś więcej niż przyjemne dla ucha wstawki, stwarzają niepowtarzalną atmosferę, przenoszą publiczność w czasie i przestrzeni. Możemy się poczuć jak w przytulnej kawiarence gdzieś w Ameryce, w tle rozbrzmiewa nastrojowy jazz. O takim anturażu marzył pianista, więc i taki został odtworzony w jego rodzinnym Sosnowcu.
Reagujemy salwami śmiechu, by za chwile oglądać sceny, podczas których przechodzą nas dreszcze. Choćby wtedy, gdy zdaje się, że Wendy wpada w świat opowiadany w audycji. Jej krzyki, śmiech, pomruki, ale i piętrzące się na scenografii cienie (światło: Jędrzej Jęcikowski), czy dźwięki preparowane bezpośrednio ze strun pianina, to – jak sama bohaterka stwierdziła – akompaniowanie tragedii. Na nią też przychodzi pora... Przenosimy się do kolejnej części audycji: z warszawskich ulic znikają Żydzi, gestapowiec (Krzysztof Korzeniowski) wygłasza gniewny apel o utworzeniu odizolowanej strefy miasta. Publiczność z perspektywy jego pierwszoosobowej narracji obserwuje, jak z przytwierdzonym do kamery pistoletem podąża – niczym w grze strzelance – za Żydami chowającymi się pod stołami i krzesłami. Widz niemal uczestniczy w tej symfonii grozy, bliski jest zerwania się, gdy pada niespodziewany strzał.
Zapowiadany na początku audycji temat bliskości zdaje się coraz bardziej rozmywać. Do radia dzwoni sam Władysław: Szpilmanowie dostają wezwanie na Umschlagplatz; ojciec, matka, Regina, a nawet Henryk i Halina zostają zapakowani do bydlęcego wagonu i odjeżdżają bezpowrotnie do Treblinki. Władysław staje się bardziej samotny od Robinsona Cruzoe, uchodzi z życiem, lecz stale myśli o śmierci. Historia jego ocalania jest nam znana – została zrelacjonowana. Twórcy spektaklu próbują przekonać do wartości opowiadania o sobie, by nie być, jak Samuel Szpilman, ojciec Władysława, który wraz ze wspomnieniami i traumami zaszył się w najciemniejszym kącie.
Historia o wiecznym wyobcowaniu i ucieczce Władysława Szpilmana to zaledwie jedna z przedstawionych w spektaklu. Samotność przybiera tu różne oblicza: jest w tłumionej bezradności Rysi (Ryszarda Bielicka-Celińska), w kompulsywnym płaczu sąsiadki spod numeru sto dwadzieścia siedem, w lęku przed represjami „dobrego Niemca” (Krzysztof Korzeniowski). Objawia się też w rozdarciu Michała (Michał Bałaga), dręczonego wyrzutami sumienia po przedwczesnej śmierci brata bliźniaka, w wątpliwościach dziennikarza radiowego (Tomasz Muszyński), zastanawiającego się, czy ktokolwiek go słucha, a także w depresyjnych wyznaniach anonimowej słuchaczki (Agnieszka Bieńkowska). Każda z tych postaci niesie swój ciężar, razem tworzą przejmujący wielogłos osamotnienia. Mimo tego stanu, dzielą się doświadczeniem, szukając zrozumienia i wsparcia w drugim człowieku. „Ktoś musi przywrócić światu piękno i zabawę”... Tak odpowiada przychodząca do Władysława z zaświatów siostra Halina. Próbuje ukoić jego niepogodzenie związane z ocaleniem, wyrzuty sumienia i odciągnąć od myśli samobójczych. Weronika Janosz balansuje między delikatnością a stanowczością, jej bohaterka to nie tylko pocieszycielka, ale przewodniczka i głos nadziei.
„Można patrzeć, a i tak nie widzieć” – mówi jedna z postaci. To, co z pewnością widać, to posługiwanie się przez twórców wieloma kodami. Weźmy choćby modułową, wielopoziomową scenografię Natalii Mleczak. Pragmatyczne wykorzystanie podestów buduje efekt spiętrzenia nastrojów politycznych i społecznych. Szpilmanowie znajdując się w pierwszym odcinku audycji na górnej kondygnacji, w toku wydarzeń schodzą do podziemi, chowają się przed oprawcami. Władysław z każdą kolejną sceną zdaje się kurczyć, znikać pod ciężarem mebli, niczym zmieniony w insekta Gregor Samsa z „Przemiany” Franza Kafki.
Paweł Charyton buduje postać kompozytora z niezwykłą precyzją i wrażliwością. Szpilman w jego interpretacji histerycznie opowiada o doświadczeniach ukrywania się, o zauważaniu tego, co dla innych pozostaje niezauważalne, rozważa granice istnienia i nieistnienia. W porywających monologach trudno wyczuć przecinek, a co dopiero kropkę. Gdy mówi, zdaje się być uwięziony w klaustrofobicznej przestrzeni – zarówno fizycznie, jak i psychicznie – co potęguje wrażenie, że najcichsze słowo to krzyk z dna ludzkiej samotności i desperacji. Ten dramatyczny, pełen obłędu przekaz zostaje z widzem na długo po zakończeniu spektaklu. W finale bohaterowie wspólnie śpiewają piosenkę „Deszcz”, którą skomponował Władysław Szpilman. Fraza „I tak się trudno rozstać” wybrzmiewa w nas jak echo przedstawienia, które zgodnie z założeniami twórców, łączy doświadczenie samotności z trwaniem przy wspomnieniach i nadziei.
***
Agnieszka Loranc – kulturoznawczyni, studentka zarządzania informacją i publikowania cyfrowego na Uniwersytecie Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie, członkini krakowskiej fundacji „Chodźże do teatru”, Półfinalistka XI Edycji Konkursu im. Andrzeja Żurowskiego dla młodych krytyków teatralnych.