EN

13.06.2023, 10:01 Wersja do druku

„1989” – fajny mit

„1989″ Marcina Napiórkowskiego, Katarzyny Szyngiery i Mirosława Wlekłego w reż. Katarzyny Szyngiery, koprodukcja Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie z Gdańskim Teatrem Szekspirowskim. Pisze Grzegorz Kondrasiuk w „Do Rzeczy”.

fot. Wojtek Szabelski/mat. teatru

„Czy możemy mieć wreszcie pozytywny mit … jakiś hit, co nas nie podzieli, lecz połączy?” - zapytuje dyrekcja Teatru im. Słowackiego, która po „Dziadach” Mai Kleczewskiej kontynuuje nurt wielkich, formacyjnych narracji.

A że nic tak dobrze nie nadaje się do transmitowania w naród pozytywnych mitów, jak sceniczne tańce i śpiewy – decyzja padła na musical, z odległą inspiracją hitowym „Hamiltonem”. Teksty napisał pomysłodawca przedsięwzięcia, Marcin Napiórkowski, muzykę skomponował „Webber” (ten od bitów szczecińskiego rapera „Łony”), wyreżyserowała Katarzyna Szyngiera, no i mamy - musical „1989”. Hit rzeczywiście jest, bilety schodzą na pniu i w krakowskim „Słowaku”, i w gdańskim Teatrze Szekspirowskim, a spektakl zdążył odwiedzić festiwale w Łodzi, Wrocławiu, Warszawie, Toruniu, czyli,  jak to się dziś mówi, robi duże zasięgi, co teatrowi nie przydarza się często.

W mizernym pejzażu teatralnego sezonu 2022/23 ten hip-hopowy musical błyszczy niczym diament. Obsada i twórcy to zespół ludzi utalentowanych i pracowitych. Pierwszy raz w teatrze widziałem zawodowych aktorów, którzy nie udają raperów, ale po prostu rapują z naturalnością uczestników freestyle’owych potyczek. Dopracowanie każdego szczegółu, obsada bez słabych punktów zrobiona po talencie a nie po znajomości, komunikatywne teksty (z nadmiarem męskich rymów częstochowskich, pełne wulgaryzmów, bo to przecież sztuka dla młodzieży…), lekkie, zgrabne melodie i bity (raczej Mioush niż Łona), choreografie rodem z koncertów popowych gwiazd… Wokół „1989” zrobiło się całkiem sporo zamieszania. 

Wszystko świetnie, tylko spektakl i jego promocyjne opakowanie można na przykład porównać ze świeżo odbytym marszem w rocznicę 4 czerwca. To samo odwoływanie się do mitu pojedynku z komunistami „w samo południe”, promieniowanie wizerunkiem fajnopolaków, mobilizacja w obliczu wspólnego wroga, a pod spodem –  przypudrowane, ale wciąż buzujące, niewygaszone antagonizmy społeczne. Bo mity, o czym wiedział mądry Roland Barthes, są najlepszymi narzędziami pudrującymi niezagojone rany i konserwującymi status quo. Mit to sposób wytwarzania normalności, opowieść wyprasowująca nieciągłości i absurdy procesów historycznych. Tak się właśnie stało z mitem polskiego sukcesu A.D. 1989. Pozytywnego mitu owego roku, czy szerzej – mitu transformacji nie trzeba szukać, jest on porządnie usytuowany w umysłach części społeczeństwa i opowiedziany na wiele sposobów. Ale jest to narracja wytworzona w kontrze, której rewersem jest inny mit, negatywny: zdrady narodowej, prywatyzacji, wykluczenia części społeczeństwa z grona beneficjentów przemian. Jakoś nie widać końca tego pojedynku na narracje, skoro nigdy rzetelnie nie podsumowaliśmy rachunków zysków i strat po pokojowym przecięciu władzy i wdrożeniu planu Balcerowicza. Stąd skazani jesteśmy na powtarzane bez uzasadnienia tezy o bezalternatywności polskiego wariantu transformacji, o tym, że „inaczej się nie dało”. Historię piszą zwycięzcy – a w tym przypadku zwycięzcą jest neoliberalny porządek globalnego Zachodu. W głębszej warstwie mit sprzedawany w „1989” to jeszcze jeden odprysk tezy Fukuyamy o końcu historii.

I choć opowieść urywa się w momencie startu III RP, kiedy to żadne decyzje nie zostały jeszcze podjęte, choć jedną z osi opowieści jest spór „liberałów” i „socjalistów”, to na „1989” patrzymy z naszego dzisiaj. Znamy odpowiedź na pytanie zadane przez zatroskanego Kuronia (Marcin Czernik) w zaskakującym, łamiącym musicalową konwencję finale: „A co, jeśli wygramy?”. Ale odpowiedzi na zawieszone w próżni pytania nie padają, bo nie na tym polega cała zabawa. Po pierwszych scenach spektaklu było to najzupełniej oczywiste, że fakty nie mają tu żadnego znaczenia, bo jest to praca twórcza na zbiorowych wyobrażeniach z najnowszej historii. Ale dziś już mało kogo interesują fakty, skoro to nie faktami walczy się o rząd – ten symboliczny, rząd dusz, i ten realny, pochodzący z wyniku wyborów. 

Cieszmy się zatem prawie trzema godzinami show, gangstersko wystylizowanym Frasyniukiem, komiczno-heroicznym Wałęsą, przewspaniałą, charyzmatyczną Danutą Wałęsową (Karolina Kazoń) wyśpiewującą i wytańcowującą, zamiast mowy noblowskiej męża, feministyczne manifesty w imieniu wszystkich kobiet Solidarności, zadumajmy się przy scenie chocholego tańca z pijanego wesela, na tle filmu ze słynnej popijawy w Magdalence, ucieszmy się ze zwycięstwa Wałęsy nad Miodowiczem w debacie zrobionej jako rap beattle, a na koniec krzyknijmy „Ten tłum robi BUM!”.

Źródło:

„Do Rzeczy”

Autor:

Grzegorz Kondrasiuk

Data publikacji oryginału:

12.06.2023