Tekst powstał na odsłonięcie popiersia Wojciecha Siemiona w Domu Pracy Twórczej w Radziejowicach (2013)
Zaczęły się bardzo dawno i trwały bardzo długo – moje (tak to nazwę) „poetyckie przygody” z Wojciechem Siemionem. A że kiedyś sam go namawiałem do pisania, pomyślałem że teraz ja powinienem coś z tych przygód opisać.
Rok 1957. Mój brat pracował we „Współczesności” – piśmie, którego był współzałożycielem. Wymyślił wieczory autorskie poetów z jego pokolenia. Odbywały się w kawiarniach warszawskiej Starówki – w „Kamiennych schodkach”, w „Gwiazdeczce”. Autorzy się zmieniali, natomiast jedna osoba pozostawała w zasadzie stale: Wojciech Siemion – „nadworny artysta” młodych poetów. Najbardziej dziwił mnie wtedy, gdy teksty czytali sami poeci. Niektórzy robili to okropnie, peszyła ich publiczność, raziły światła, przerażał szmer głosów. A Siemion – słuchał ich z taką uwagą, jakby miał do czynienia z największymi mistrzami pióra i sceny zarazem. Potem zauważyłem coś ważniejszego: otóż Siemion każdego poetę czytał-recytował inaczej. Było to zaskakujące, bo odmienne od praktyki innych aktorów, którym czasem powierzano zadanie zawarte w afiszowej zapowiedzi „wiersze… czyta…”. No i jeszcze trzecie zdziwienie – niektóre teksty Siemion prawie znał na pamięć! I to było niepojęte – że opłacało mu się uczyć kilku wierszy na jeden wieczór. Całą tę sytuację nie od razu zrozumiałem, ale w końcu stało się dla mnie jasne: on uczy się jak poezję odczytać, a nie tylko przeczytać. A czyni to na wierszach różnych, stwarzających rozmaite możliwości poznawania konstrukcji wypowiedzi, jej języka. Czy zawsze te próby były udane? Ależ nie! Bywał nieznośny, niezrozumiały. Zdać się mogło, że zamiast czytać wiersze – wierszami „gada Siemiona”. Za to wtedy, gdy dotarł do sedna, gdy zgłębił istotę poezji, rodziły się prawdziwe perły.
Perły wszelako wymagają pielęgnacji, bez niej matowieją, pękają…. Tracą urodę. Doświadczył tego i sam hodowca. Zbyt hojnie wystawiał je na widok publiczny. Wszędzie go było pełno – radio, wieczory autorskie, koncerty, kronika filmowa, domy kultury. W pewnym momencie bardziej był znany jako recytujący, niż jako aktor. Pojawiły się parodie Siemiona (skądinąd – znak popularności). Trzeba było wrócić do uprawy. I wtedy zdarzyła się następna przygoda, za sprawą mariażu poezji z teatrem. A dokładniej – teatru odkrytego w mówieniu poezji. Listopad 1959 roku, „Wieża malowana” w warszawskim Teatrze STS. Jeden spektakl i stał się Siemion twórcą nowoczesnego teatru jednego aktora. Co zresztą krytycy odkryli nie od razu, zapewne i dlatego że na afiszu napisano „recytuje Wojciech Siemion”. Aktor odczytywał ludową poezję, szukał w niej sensów, formy, rytmów – co pięknie opisała Maria Dąbrowska, więc fragment jej dziennika wprowadzam na te karty – a odnajdywał teatr.
Nastały lata teatru. Przede wszystkim teatru jednoosobowego (kilka premier, stale w STS), niebawem także ważnych ról na wielu scenach – w Teatrze Narodowym („Wesele”, „Żywot Józefa”, „Historyja o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim”), we wrocławskim Teatrze Polskim, stołecznym Dramatycznym. Jednak poezja upomniała się o swoje, wróciła. I otrzymała od Siemiona – teatr. W marcu 1972 roku stworzył Teatr Stara Prochownia i objął jego dyrekcję. Zaczął, jakżeby inaczej – symbolicznie, od inscenizacji poematu Władysława Broniewskiego „Wisła”. A później były Siemionowe spektakle z wierszy Leśmiana, Norwida, Tuwima, Jesienina, Białoszewskiego… Niektóre skromne, budowane z samego poetyckiego słowa, inne łączyły wiersz z pieśnią (chór dziecięcy), towarzyszącym instrumentem (tuba, fortepian), kapelą ludową. Były i tak niezwykłe zdarzenia, jak prawie 30 spotkań z poezją Stachury. Oddawał też Siemion miejsce innym artystom, otwierał je na próby i poszukiwania, pojawiły się przedstawienia dramatyczne, ale nić poezji przewijała się w tej teatralnej osnowie stale i bardzo widocznie – w wieczorach jednego autora, w piątkach poetyckich, w koncertach poezji śpiewanej. Poezja była najpierwsza. Aż do końca, do 2002 roku.
Kończył Siemion poetycką przygodę ze Starą Prochownią, a już zaczynał nową. Przygodę praktyka-recytatora i zarazem badacza zbierającego doświadczenia lat, odkryć, błądzeń, dokonań. W 2001 roku wyszła książka, jak się niebawem okazało – pierwsza w serii „lekcji czytania”. Ta pierwsza jest dla mnie ważniejsza od następnych, bo na tytułowej karcie egzemplarza, który wręczył mi autor, jest taki wpis: Lechu! Toż przecież TY jesteś „praojcem” tej książeczki. Mówiłeś: Pisz, pisz! Z serdecznością. Wojtek. Petrykozy 10 października 2001. Po odczytaniu-opisaniu poezji Norwida, przyszły tomy o Mickiewiczu, Gałczyńskim, Różewiczu, Wacie, Białoszewskim, Słowackim. O wszystkich mówić warto, ale tu się nie uda, a że istota zawarta została w pozycji premierowej, o niej kilka zdań.
Przede wszystkim każda jej cząstka jest potwierdzeniem prawdy, że poezję trzeba umieć odczytywać, a tego nie da się zrobić za pomocą jednego sposobu, jednego klucza. Siemion mówi o tym „musimy odnaleźć ton”. Tutaj szuka tonu Norwidowego. Najpierw zachowuje się jak recytator – próbie lektury poddaje pięć wierszy i jeden poemat. Ten poemat to „Fortepian Szopena”, a opis zmagań z odczytywaniem zajmuje 26 stron. Jak w soczewce widać „metodę” Siemiona: szukanie znaczeń poprzez analizę budowy strofy i wersu, badanie sposobu korzystania z systemu wersyfikacyjnego, określanie funkcji akcentów i pauz, wydobywanie sensów zapisanych w konstrukcji, odnajdywanie muzyczności wiersza. A później do głosu dochodzi aktor: Siemion daje propozycję (otwierając ją zarazem na pomysły czytelnika) scenariusza złożonego z utworów Norwida. Nie wymyślił go przy biurku, dochodził doń przez praktykę – grając-recytując na dziesiątkach scen i estrad, modyfikując, doskonaląc. Zawsze zgodnie z kardynalną zasadą: Byleś koniecznie mówił językiem Norwida. W jego rytmie.
Niechaj przywołany cytat – przetworzony – będzie pointą zamykającą te wspomnienia, a zawierającą syntezę Siemionowej służby poezji i jego życia. Ta pointa jest w tytule.