EN

15.03.2025, 08:56 Wersja do druku

Ewa Pilawska: Teatr, festiwal, bliscy, wartości, czyli po prostu dobre życie

Rozmowa z Ewą Pilawską, łodzianką, dyrektorką Teatru Powszechnego w Łodzi oraz dyrektorką artystyczną rozpoczynającego się w sobotę XXXI Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych.

fot. Krzysztof Szymczak/ mat. teatru

Dariusz Pawłowski: W ubiegłym roku obchodziliśmy jubileusz Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych, organizowanego przez Teatr Powszechny w Łodzi, w tym odbywa się jego 31. edycja. Można ją uznać za początek przygotowań do kolejnego jubileuszu, ale wróćmy do początku. Przedsięwzięcie powstawało jako pierwszy festiwal teatralny po 1989 roku, w okresie, kiedy z entuzjazmem, ale i niepokojem patrzyliśmy w nową rzeczywistość; kiedy szybkie sukcesy i fortuny towarzyszyły upadaniu całych zakładów przemysłowych. Festiwal początkowo opowiadał się po stronie prezentacji lekkiego teatru pozytywnego. Czy pamięta Pani co było bezpośrednim impulsem do jego powstania?

Ewa Pilawska: Impulsem była skomplikowana sytuacja Teatru Powszechnego i brak środków na premiery. Zaczęłam pracę w Powszechnym jako zastępczyni dyrektora, zaproponowałam, aby na początek festiwal był takim bodźcem do rozwoju repertuaru - aby teatr też grał wieczorami. Zaczęło się od sztuk „przyjemnych", proponowałam spektakle niekłopotliwe zarówno ekonomicznie, jak i technicznie, przez pierwsze edycje festiwal był samofinansujący się. Wiedziałam jednak od początku, w jakim kierunku chciałabym zmierzać. To wymagało oczywiście czasu.

Dariusz Pawłowski: Czy inicjując taki projekt zakłada się, że kiedyś będzie to jedno z najdłużej funkcjonujących wydarzeń artystycznych w kraju?

Ewa Pilawska: Aż tak daleko nie wybiegałam. Skupiałam się, aby stworzyć coś wartościowego, autentycznego. Z perspektywy mogę uczciwie powiedzieć, że za nami kawał sensownej rozmowy teatralnej. Cieszę się, że Łódź ma festiwal, który jednym tchem wymieniany jest obok najważniejszych festiwali teatralnych w Polsce.

Dariusz Pawłowski: Festiwalu nie byłoby bez przekonanych do jego założeń i atmosfery artystów. Co Pani zdaniem sprawia, że tak chętnie w nim uczestniczą i na niego wracają?

Ewa Pilawska: Zawsze podkreślam, że w teatrze w ogóle najważniejsza jest prawdziwa rozmowa twórców i publiczności. Nawet jeśli brzmi to banalnie, to właśnie ta rozmowa zbudowała przez ponad trzydzieści lat wspólnotę. Festiwal ma też już swoją markę - artyści chcą brać w nim udział, a widzowie często dopytują, dlaczego zabrakło biletów. Tematem przewodnim tegorocznego festiwalu jest „Wspólnota?" - ze znakiem zapytania, zakładającym wątpliwość. To znaczące w społeczności tak bardzo podzielonej, jak nasza, podziały charakteryzują też środowisko teatralne.

Dariusz Pawłowski: Czy to jednak właśnie teatr, z jego głębokim zainteresowaniem człowiekiem, może być przestrzenią podjęcia chociażby próby odbudowania niezbędnej dla cywilizacyjnego rozwoju wspólnoty?

Ewa Pilawska: Teatr odwołuje się do naszej duchowości - myślę, że potrafi pokazać nam pewne zjawiska i postawić pytania, czasami wyostrzyć jak w soczewce. Chciałabym, żeby te pytania przenosiły się na codzienność, a nie znikały po wyjściu z teatru.

Dariusz Pawłowski: Czy sami twórcy, jak i publiczność, są w stanie wspólnie zdefiniować, jakiego teatru dzisiaj potrzebujemy? Czy może na takie określenie jest Dariusz za wcześnie? A może taka wyraźna definicja w ogóle nie jest potrzebna? 

Ewa Pilawska: Myślę, że bardzo trudno odpowiedzieć na to pytanie jednoznacznie, bo na pewno potrzebujemy teatru różnorodnego i profesjonalnego. Niezmiennie uważam, że potrzebujemy teatru, który stawia pytania i pozostawia nas z tematami. Często mówię też, że teatru nie definiuje gatunek, a jakość. Wspólnocie potrzebne są autorytety, te jednak dzisiaj bardzo łatwo zdmuchnąć, w czym „pomocne" są media społecznościowe i rozprzestrzeniane w nich sprawdzone lub nie oskarżenia, potknięcia rozdymane do rozmiarów grzechów śmiertelnych lub na skutek poddawania się narracji, że nieważny jest dorobek, gdy nastaje „nowa miotła".

Dariusz Pawłowski: Festiwal pielęgnuje wybitnych twórców, ale czy autorytety w teatrze jeszcze istnieją i mają swoją rolę do odegrania?

Ewa Pilawska: Autorytety i wielopokoleniowość są niezbędne teatrowi. Nie da się zbudować zespołu, który składa się tylko z 30-latków albo 50-latków. Sięgnijmy do przykładu Nowego Teatru i spektakli Krzysztofa Warlikowskiego, które pokazywaliśmy na festiwalu - wybitnym aktorom takim jak Ewa Dałkowska, Maja Komorowska (a wcześniej także Zygmunt Malanowicz czy Stanisław Brudny) towarzyszyli Andrzej Chyra, Maja Ostaszewska, Jacek Poniedziałek, a także młodsi - Bartosz Gellner, Jaśmina Polak czy Piotr Polak. To naturalna symbioza, na którą czeka także publiczność. Plotka i pomówienie, o których pan wspomina, potrafi wyrządzić wielką krzywdę. Chyba w judaizmie uważa się, że plotka zabija tego, który ją wypowiada i tego, który jej słucha. Jest taka przypowieść o mężczyźnie, który oplotkował rabina, poczuł wyrzuty sumienia i przyszedł prosić go o wybaczenie. Ten nakazał mu wziąć poduszki, wejść na wzgórze i wypuścić na wiatr pierze z tych poduszek. Mężczyzna wrócił, powiedział, że wykonał polecenie i zapytał, czy to wystarczy. Rabin kazał mu pozbierać z powrotem całe pierze i powiedział, że naprawienie wyrządzonej mu krzywdy jest równie nierealne jak zebranie całego pierza. Ta historia doskonale pokazuje, jaką nieodwracalną krzywdę wyrządzamy. Dziś liczy się „klikalność", a nie fakty. Głęboko nie zgadzam się z tym, że nikt nie zapytał Jana Englerta, o czym będzie „Hamlet" w jego interpretacji, a większość postanowiła wydać wyrok. Dlaczego w spektaklu wystąpi Helena Englert - może dlatego, że jest dobrą aktorką? Dlaczego Beata Ścibakówna - może dlatego, że jest aktorką Teatru Narodowego od 1997 roku, a Jan Englert dyrektorem artystycznym od 2003 roku? Teatr jest atrakcyjny z punktu widzenia kreowania i nagłaśniania afer, choć przypadków, które na to zasługują jest niewiele. Są jednak nośne, bo dotyczą rozpoznawalnych postaci. Tymczasem pamiętam spotkanie z całym zespołem w teatrze, na które zaprosiłam specjalistkę od mobbingu i zachowań przemocowych z Państwowej Inspekcji Pracy w Warszawie. Opowiadała o przemocy i mobbingu oraz sposobach przeciwdziałania im. Na koniec pani zadała pytanie: „jak Państwo sądzicie, które środowisko jest najbardziej przemocowe"? To był czas, kiedy nagłaśniane były sytuacje przemocowe w teatrach. Pani odpowiedziała za chwilę: „środowiska lekarskie i urzędy. Tam panuje największa hierarchia".

Dariusz Pawłowski: Tegoroczna edycja festiwalu jest wyjątkowa również z tego powodu, że aż trzy spektakle w programie wydarzenia są jeszcze przed premierami. To dowód zaufania właśnie do twórców i autorytetów?

Ewa Pilawska: Każda premiera obarczona jest ryzykiem, ale na tym polega teatr - na odwadze podjęcia tego ryzyka. Takie samo ryzyko dotyczyło także festiwalowych koprodukcji - „Imagine" Krystiana Lupy, „Podróży zimowej" w reżyserii Mai Kleczewskiej, „Hanna Arendt: Ucieczka" w reżyserii Grzegorza Laszuka czy „Wracaj" w reżyserii Anny Augustynowicz. Każda inauguracja sprzedaży biletów na festiwal, które rozchodzą się błyskawicznie, jest wymownym przykładem na to, że wydarzeniu przez lata udało się zbudować własną publiczność, ufającą „w ciemno" zapraszanym propozycjom. Owa relacja z widzami, objawiająca się również podczas spotkań po przedstawieniach, jest zresztą - moim zdaniem - niezwykle cenną wartością tego festiwalu.

Dariusz Pawłowski: Czy spotkała się Pani z jakimiś szczególnie poruszającymi reakcjami festiwalowych teatromanów?

Ewa Pilawska: Kiedy widzę ustawiającą się od rana kolejkę po bilety na festiwal, nie wierzę, ale jestem szczęśliwa. Wiele innych festiwali, nawet przy udziale dużych pieniędzy, pojawiło się i znikło. Nasze przymierze niezmiennie mnie wzrusza i cieszy. Każdego roku czekam z niepokojem, jak przyjmiecie Państwo repertuar, jaka będzie ta edycja...

Dariusz Pawłowski: W kontekście teatralnych autorytetów nie mogę nie zapytać również o Pani prezesowanie Unii Teatrów Polskich i zaangażowanie w działalność Stowarzyszenia Dyrektorów Teatrów. Nasiliła się obecnie tendencja do bezrefleksyjnego organizowania konkursów na stanowisko dyrektora w każdej instytucji, niezależnie od tego, czy w teatrze dzieje się dobrze czy źle, jaka jest pozycja, dorobek i relacja z zespołem urzędującego dyrektora. Moim zdaniem w podejściu do tego tematu brakuje niezbędnej elastyczności i osobnego traktowania każdej instytucji. Jak Pani postrzega tę sytuację? Jakie jest stanowisko w tej sprawie właśnie Unii i Stowarzyszenia oraz jak wyglądają prace nad ustawą teatrom poświęconą?

Ewa Pilawska: Jako Unia Polskich Teatrów zaproponowaliśmy prace nad stworzeniem takich rozwiązań prawnych, które odpowiadałyby rzeczywistości teatru polskiego XXI wieku. Zaprosiliśmy do współpracy Stowarzyszenie Dyrektorów Teatrów, Związek Zawodowy Aktorów Polskich oraz Gildię Reżyserek i Reżyserów Teatralnych. Mamy zebrany katalog zapisów prawnych, które wymagają nowelizacji i pomysł na nowe zapisy. Przygotowujemy się do spotkania ze wszystkimi stronami - to jeszcze chwilę potrwa, bo te dokumenty wymagają uspójnienia i opracowania. Teatr wymaga mądrej reformy na wielu poziomach - także w przestrzeni konkursów, o których pan mówi, a które obecne Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego bardzo wspiera w instytucjach, które prowadzi lub współfinansuje, choć ta metoda wyboru nie jest optymalna w przypadku każdej instytucji. Potrzebny jest nowy, transparentny mechanizm. Wydaje mi się, że dobrym kierunkiem w niektórych przypadkach mogą być konkursy zamknięte, ponieważ w większości obecnych konkursów nie chcą startować uznani twórcy. Trzeba jednak stworzyć dla tych zamkniętych konkursów ramy - konieczne jest, aby w komisjach obecni byli przedstawiciele środowiska. Z kolei, gdy sytuacja w instytucji jest stabilna, gdy się rozwija, a organizator nie chce zmiany oblicza artystycznego - po prostu nie ogłasza konkursu. Teatr potrzebuje także odzyskać możliwość zatrudniania młodych twórców - nie powinno być tak, że teatr może przyjąć młodego aktora tylko wtedy, gdy starszy kolega przejdzie na emeryturę. To z kolei wywołuje temat kontraktowości i umów na czas nieokreślony, które praktycznie uniemożliwiają jakikolwiek ruch w zespole (obecnie jedynie dyrektor instytucji ma umowę na czas określony, podczas gdy wszyscy pozostali na czas nieokreślony).

Dariusz Pawłowski: Trudno znaleźć złoty środek - czy może nim być model z zachodniej Europy, gdzie w teatrze wszyscy są zatrudnieni na okres kontraktu, a następnie dyrektor przenosi się do innego miasta, gdzie realizuje swoją koncepcję wraz ze swoim zespołem?

Ewa Pilawska: Nie wiem. Realna jest obawa, że takie rozwiązanie mogłyby przynieść negatywne skutki - brak stałego zespołu mógłby stać się zachętą do stopniowego wygaszania teatrów zespołowych, repertuarowych albo zmiany ich charakteru na impresaryjny. W tle mamy też konflikty w środowisku, które nikomu nie służą. Mówi się, że teatry powinny być za wszelką cenę przekazane młodszym. Zgadzam się, że konieczna jest międzypokoleniowa symbioza, ale uważam także, że powinniśmy dać młodym ludziom czas na terminowanie i naukę. Zarządzanie teatrem to bardzo odpowiedzialne zadanie - w praktyce często rozmija się z wyobrażeniem o byciu dyrektorem. Od jakiegoś czasu mamy do czynienia z sytuacją, w której incydentalne przypadki łamania prawa w teatrach (które zdarzają się też w każdej grupie zawodowej) zaczyna się traktować jak winę całego polskiego teatru. Nie rozumiem, dlaczego sami w sztuczny sposób budujemy sobie czarny PR zamiast pomyśleć wspólnie o przyszłości teatru jako całości, jako fenomenie. Powinniśmy razem budować siłę, być jednością i przede wszystkim rozmawiać o teatrze jako przestrzeni twórczości.

Dariusz Pawłowski: Nie da się robić silnego festiwalu bez pieniędzy. Jak wygląda obecna sytuacja finansowa Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych, i czy w tym zakresie można mówić o progresie?

Ewa Pilawska: Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, bo nie lubię narzekać. Nie mamy miliona, który mieliśmy jeszcze kilka lat temu. Wtedy to urealnienie dotacji pozwoliło nam zapraszać spektakle z zagranicy - Berlina, Burgtheater w Wiedniu, z Rumunii, Izraela i innych krajów. Obecnie mamy dotację celową - podobnie jak inne festiwale i wydarzenia. Czasami zastanawiam się, czy każdy festiwal nie powinien przejść takiej drogi, jaką my przeszliśmy - początków bez żadnej dotacji, bez finansowania. Tworzenie w takich warunkach uczy determinacji. W tym roku budżet nie pozwolił nam finalnie na prezentację całego repertuaru, na którym mi zależało. Musiałam wycofać się z prezentacji „Serca ze szkła. Musical zen", który ze względu na Jana i Marię Peszków i ich związki z naszym miastem byłby w Łodzi niezwykle znaczący. To była bardzo trudna decyzja, ale ekonomia jest bezwzględna.

Dariusz Pawłowski: Festiwal w ciągu swojej historii ewoluował, zmieniał nazwę, swój zakres. W jaki sposób może się jeszcze zmienić?

Ewa Pilawska: Mam wrażenie, że cały czas się zmienia i rozwija, bo nie zamyka go żadna formuła. Był Permanentny, Przyjemny, potem także Nieprzyjemny i Międzynarodowy. Nie zamyka się w sztuce aktorskiej czy na przykład klasyce. To daje otwartość. Dopóki teatr w szerokim znaczeniu będzie miał dobrą kondycję, festiwal będzie mu towarzyszył i ewoluował. Modernizacja Teatru Powszechnego w Łodzi także go zmieni, scena będzie dawać zupełnie inne możliwości, nie będą nas ograniczać wymogi techniczne.

Dariusz Pawłowski: Wiele możemy mówić o tym, co się w związku z festiwalem udało. Co szczególnie zapadło Pani w pamięć? A czy przydarzyły się też jakieś niepowodzenia, czegoś nie udało się zrealizować?

Ewa Pilawska: Większość z artystycznych marzeń się zrealizowała - krok po kroku częścią festiwalu stały się spektakle Krystiana Lupy, Grzegorza Jarzyny, Krzysztofa Warlikowskiego, udało się pokazać spektakle Jerzego Jarockiego... Można by długo wymieniać. Mam natomiast to szczęście, że nie utrwalam porażek. Wyciągam z nich wnioski i idę dalej. Mogę powiedzieć o tegorocznych dylematach. Poza wspomnianym „Sercem ze szkła", którego nie pokażemy, musiałam zrezygnować z prezentacji spektaklu Łukasza Twarkowskiego „Ouanta". Nie mówimy jednak ostatniego słowa, być może obejrzymy jeszcze ten spektakl, wybierając się do Wilna. Cieszę się natomiast, że pokażemy w tym roku „Wyzwolenie" - pokaz mistrzowski w reżyserii Jana Klaty doskonale wpisuje się w tegoroczny temat „Wspólnota?"

Dariusz Pawłowski: A Pani osobiste marzenie, związane nie tylko z festiwalem, ale i z Teatrem Powszechnym, któremu Pani dyrektoruje?

Ewa Pilawska: Udało się zbudować Małą Scenę, stworzyć festiwal oraz Polskie Centrum Komedii - bardzo wyraźne logo artystyczne Teatru Powszechnego. To daje poczucie sensu. Teraz zmierzamy do realizacji marzenia o modernizacji Teatru i Dużej Sceny - wtedy będziemy mieć komplet.

Dariusz Pawłowski: Wszystko, o czym rozmawiamy, to opis dużej aktywności i intensywności działań. Musi być chyba coś, co inspiruje Panią do takiej postawy poza poczuciem obowiązku i lubieniem tego, co się robi. Co to jest?

Ewa Pilawska: Gdy filozofia życia wynika z odpowiedniej hierarchii wartości i ustalenia priorytetów, nasze życie i praca zawodowa rozwijają się w harmonii. Ważne jest, jeśli potrafimy żyć w zgodzie z sobą - ułożyć intensywność życia w taki sposób, aby nie gubić siebie, ale też nikogo nie krzywdzić. Bycie i budowanie przyjaźni z ludźmi, którzy chcą z nami być na dobre i na złe, daje poczucie sensu. Moi bliscy zawsze byli dla mnie na pierwszym miejscu. Z rodzicami byłam do końca ich drogi. We wszystkich ważnych momentach byłam z moim synem, zawsze był i jest dla mnie najważniejszy. Pamiętam moment pierwszej wspólnej jazdy na rowerze, pierwszy zjazd na nartach, nasze rozmowy... Teraz dorównuję kroku moim wnukom (mają 3,5 roku i 6 lat), przeżywając z nimi ich pierwsze chwile na nartach czy biorąc udział w różnych twórczych działaniach (ostatnio uczestniczyliśmy w bardzo ciekawych warsztatach „Materiał na schronienie" w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie). To niezwykle rozwijające, afirmacja dla życia, taka naturalna sztafeta pokoleń, która daje nam radość, poczucie szczęścia, wyznacza wyzwania i cele. Trzeba znaleźć złoty środek - po prostu żyć tak, aby mieć piękne wspomnienia, cieszyć się tym, co było, ale nie tkwić w przeszłości i nie rozpamiętywać jej, nie gorzknieć, patrzeć przed siebie. To buduje pełnię życia i daje energię do działania.

Dariusz Pawłowski: Zbliża się remont Teatru Powszechnego. Jakie emocje tym planom towarzyszą? Na jakim etapie są do niego przygotowania i jak uda się artystycznie przetrwać zaplanowaną na ten czas zmianę siedziby?

Ewa Pilawska: Jestem łodzianką z wyboru. Na przestrzeni lat miałam propozycje z różnych teatrów w Polsce, ale nie przyjmowałam ich, bo zawsze widziałam sens swojej pracy w Teatrze Powszechnym - sens dokończenia tego, co sobie wytyczyłam. Wierzę, że modernizacja będzie nowym otwarciem dla teatru, daje mi to ogromną satysfakcję i poczucie wspaniale przeżytego etapu w swoim życiu. Niedługo ogłosimy, kto wygrał przetarg, rozpoczniemy modernizację, a Teatr Powszechny będzie jednym z najnowocześniejszych w Polsce. Jeśli chodzi o adres tymczasowej siedziby - proszę jeszcze o chwilę cierpliwości. Niedługo o tym opowiem. Na pewno w czasie remontu będziemy grać, a nasza intensywność się nie zmniejszy.

Ewa Pilawska pełni funkcję dyrektorki Teatru Powszechnego w Łodzi od października 1995 roku. Od ponad trzydziestu lat pracuje nieprzerwanie w teatrze, realizując wyjątkowo różnorodny i nieoczywisty repertuar. 

Tytuł oryginalny

Ewa Pilawska: Teatr, festiwal, bliscy, wartości, czyli po prostu dobre życie

Źródło:

„Polska Dziennik Łódzki” nr 61

Autor:

Dariusz Pawłowski

Data publikacji oryginału:

14.03.2025