EN

21.06.2022, 12:42 Wersja do druku

Źle się bawimy, czyli „Ajajaj" i „Tiritomba"

Żyjemy w czasach, gdzie symbol polskiej opery narodowej Halka jest bezczeszczony pomysłami typu zezwierzęcenie górali i szlachty (w Poznaniu) lub akcja rozgrywająca się w knajpie, gdzie Halka jest sprzątaczką, Jontek kelnerem, Janusz pijakiem i dewiantem, a Zofia czuczłem spod winkla (w Warszawie). Radamesa i Otella w Gdańsku śpiewa kontratenor, a wywiadów udziela śpiewaczka bez talentu, głosu i kariery, mimo nauk w Londynie i Nowym Jorku.

Ciągle utrzymujemy pięć Ogólnokształcących Szkół Baletowych (Warszawa, Bytom, Gdańsk, Poznań, Łódź), w których bardziej ogólnokształcąco, a mniej baletowo uczą się grupki absolwentów nieprzekraczające liczby dziesięciorga w każdej, w tym po jednym chłopczyku rocznie, a reszta to po prostu dziewczynki. W każdej Szkole Baletowej zatrudnionych jest co najmniej kilkudziesięciu pedagogów, gotowych przyjąć na naukę nawet koślawych i garbatych, byle nie stracić posady, zamiast zabrać się za rzetelną rekrutację.

Bez większego echa przeszło zlikwidowanie owianej tradycją i legendą Operetki Śląskiej w Gliwicach i zastąpienie jej sceną dramatyczną, mimo że teatrów dramatycznych jest w Polsce ponad 100, a operetkowego ani jednego. Kuriozalnych pomysłów na prowadzenie teatrów operowych nie będę przytaczał, bo jest ich nazbyt wiele. No, może chęć uczynienia z Opery Wrocławskiej La Scali i Metropolitan, którą to koncepcję, zanim została zrealizowana, utopiono w olbrzymich długach i katastrofalnym nieprofesjonalizmie.

Wielce podejrzana jest ostatnio feminizacja stanowisk dyrekcyjnych w teatrach muzycznych. Począwszy od piramidalnego nieporozumienia w Poznaniu, gdzie z powodów, o których jest coraz więcej złośliwych komentarzy, Marszałek Wielkopolski utrzymuje na stanowisku podstarzałe dziewczę, które przechodząc niegdyś obok Gmachu pod Pegazem, postanowiło zostać jego dyrektorem i w ten sposób znalazło się w środku.

Po spektakularnej klęsce Ewy lżykowskiej w Białymstoku zastąpiła ją szefowa chóru, zresztą znakomitego, co nie oznacza jeszcze kwalifikacji do kierowania całością teatru. O śpiewaczce operetkowej na tym stanowisku w Lublinie i urzędniczce magistrackiej w Łodzi nie będę się wypowiadał, bo nie ma o czym. Natomiast Halinie Ołdakowskiej, jeszcze dyrektorce Opery Dolnośląskiej we Wrocławiu, mogę tylko pogratulować stanowiska w radzie nadzorczej Polskiej Grupy Lotniczej (sic!), czym zapewne zgłębia sobie edukację operową, próbując dorównać w dochodach swym partnerom dyrekcyjnym, którym dotychczas w Operze Wrocławskiej dała już nieźle zarobić.

Uroda i tupet Alicji Węgorzewskiej, dyrektorki Warszawskiej Opery Kameralnej, niezmiennie mną wstrząsa, głos i niezrealizowana kariera operowa - mniej, a wyuczone na pamięć wypowiedzi w telewizji - w ogóle! Muszę jednak sprawiedliwie przyznać, że z tą Operą Kameralną radzi sobie wcale, wcale... Wszystko, co powyżej napisałem, nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek antyfeminizmem, co w sztuce operowej byłoby absurdalne.

Kobietą jest również dyrektorka Mazowieckiego Teatru Muzycznego im. Jana Kiepury Iwona Wujastyk. Mimo że z pochodzenia jest urzędniczką samorządową, stanęła na czele Kapituły Teatralnych Nagród Muzycznych im. Jana Kiepury, mając za członków tego gremium niegdysiejszą bufetową z Casino de Paris, kompozytora i potomka Roberta Satanowskiego - Jerzego (który z operą i Kiepurą ma tyle wspólnego, co ja z mlecznością krów w Kotlinie Kłodzkiej), szeregu jeszcze innych postaci bez związku z treścią wyróżnienia, oraz prof. Ryszarda Karczykowskiego, jedynego bliskiego Kiepurze wybitnego śpiewaka, bo Zdzisława Donat i Wiesław Ochman na szczęście opuścili już to towarzystwo.

Fundamentalną wątpliwość budzi sposób wyłaniania kandydatów, których proponują dyrektorzy teatrów (sic!), a następnie kapituła ocenia ich, nie ruszając siedzenia z miejsca, na podstawie pisemnie nadesłanych zgłoszeń. Z tego laureatów zrobiło się już kilkuset (bowiem proceder trwa co najmniej kilkanaście lat), a wśród zwycięzców bywają artyści naprawdę wybitni, ale także wiele anonimowych miernot, o których słusznie więcej nie usłyszymy. Ponieważ artystów teatrów muzycznych w naszym kraju nikt więcej w ten sposób nie wyróżnia, laureaci cieszą się statuetkami Kiepury i nawet chwalą się tym w biografiach.

Mnie osobiście ostatnio usatysfakcjonowało nagrodzenie Ewy Michnik i Juliusza Multarzyńskiego za całokształt pracy artystycznej, mimo że zauważone zostało przez tak kuriozalne gremium. Do operowego dziwoląga zaliczam też nominację dla Aleksandry Kurzak, zaproponowaną ostatnio nie przez dyrektora Metropolitan Opera Petera Gelba, a przez panią Ołdakowską z Wrocławia.

Ale Jan Kiepura śpiewał nie tylko „Nessum dorma", „Di quella pira" czy „E lucevan le stelle", ale również „Ajajaj, ajajaj" i „Tiritomba, tiritomba"...

Zaloguj się i czytaj dalej za darmo

Zalogowani użytkownicy mają nieograniczony dostęp do wszystkich artykułów na e-teatrze.

Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się.

Tytuł oryginalny

Źle się bawimy, czyli „Ajajaj" i „Tiritomba"

Źródło:

Tygodnik Angora nr 26