“Śmierć Iwana Iljicza” Lwa Tołstoja w reż. Franciszka Szumińskiego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
Jak opowiadać w teatrze o śmierci, o rzeczach ostatecznych i wzniosłych, które jednocześnie pokazują naszą marność wobec tego, co nieuniknione? I na ile jej się bać, skoro pojawia się dopiero w momencie naszego odchodzenia? Czy żywi ludzie mogą jej pragnąć, czy tylko przywoływać jej bardziej osobliwe czy demoniczne oblicza? Lew Tołstoj w swojej literackiej twórczości próbował ją oswajać w różny sposób, czasami wprost, a czasami w informacjach misternie ukrytych w linijkach tekstu. Franciszek Szumiński z Małgorzatą Jakubowską (dramaturgia) postanowili w swojej ascetycznej realizacji, ograniczonej do przedstawiania reakcji tylko pięciorga protagonistów, skupić się na lękach, przypuszczeniach i aberracjach człowieka, który ma przeczucie zbliżającego się kresu. Stworzyli wnikliwe i drobiazgowe studium ludzkiego cierpienia, które zyskało mocny emocjonalny wymiar w znakomitej interpretacji Krzysztofa Matuszewskiego. Ale nie tylko jego, bo również osób mu najbliższych i pozostających w jego otoczeniu, odnoszących się do słów rezygnacji czy myśli determinujących jakiekolwiek działanie.
Szumiński w swojej strategii reżyserskiej idzie inną drogą niż to zrobił Jerzy Grzegorzewski, wystawiając w 1991 roku opowiadanie Tołstoja w Starym Teatrze w Krakowie. W Wybrzeżu nie ma na scenie łoża, jest za to długi stół, przy którym zasiądzie rodzina tytułowego bohatera, a żona (bardzo dobra Małgorzata Brajner) ze spokojem będzie spełniać obowiązki podczas obiadowego rytuału. Nie ma śpiewów, wybuchów śmiechu, wymuszanych groteską żartów, żadnej kotłowaniny, jest wielowymiarowa i dojmująca poważność włożona w karby misternie tkanej teatralnej formy. Szumiński buduje rzeczywistość sceniczną i emocjonalną przestrzeń swojego przedstawienia z pomału rodzących się słów i znaczeń, które, choć wciąż pozostają w związku z materią, to jednak tnąc powietrze zachodzą na siebie, przenikają się i silnie nawarstwiają. Niespieszny rytm spektaklu jest w nim tak samo istotny, jak pewna powtarzalność aktorskich działań i poruszania się protagonistów w przestrzeni, która pod wpływem światła zaskakująco zmienia swoją fakturę. Niewiele jest w tej realizacji wypowiadanych z żarliwością słów rozpaczy, boleści, majestatu, namaszczenia, jest za to prostota, zwyczajność podniesiona do wyższej rangi. To ona i jej formalna klarowność są naddatkiem, który skupia naszą uwagę, kierując trajektorię myślową spektaklu nie tylko ku samej śmierci, ale i ku tragikomicznemu życiu.
Młody reżyser potraktował opowiadanie Tołstoja zaledwie jako punk wyjścia, by na jego bazie skonstruować, wg własnego klucza i z dużą dozą dystansu, precyzyjnie rozpisaną partyturę ludzkich zachowań, które w scenicznym przebiegu układają się w pełne spójności i intymności studium, zgłębiające tajemnicę odchodzenia, rozstawania i śmierci. Wiele w tej skromnej inscenizacji jest momentów pozwalających na zamyślenie, na refleksję, na oswajanie tego, co ma się wydarzyć czy może już nawet się wydarzyło. Te dwie perspektywy patrzenia na splot okoliczności i bohaterów są też bardzo ciekawe. Aktorzy wybornie korzystają z instrumentów, jakie daje im reżyser. Z wrażliwością i czujnością panują nad każdym słowem, które jakby rodzi się w nich „tu i teraz”. Jednoczy się z pustką, zawiesza w próżni i kroi niczym brzytwa przestrzeń, w której coraz trudniej się oddycha. Pozwala to również bardzo dotkliwie doświadczać całej ulotności naszego życia i jego piękna. Życia, z którym wszyscy będziemy musieli się kiedyś pożegnać. Dlatego tak wstrząsająco wybrzmiewa ostatni monolog tytułowego bohatera, który wreszcie rozbija całą groźbę narastającej przez cały czas ciszy, wciąż dającej o sobie znać w precyzyjnie konstruowanych sytuacyjnych, słownych i emocjonalnych szczelinach, pauzach i zapętleniach.