Życie jest tyleż ulubionym tematem rozważań bohaterów dramatów Hanocha Levina, co jednym z dwóch najbardziej przez nich znienawidzonych zajęć. Drugim jest umieranie. Narodziny i śmierć skutecznie pozbawiają protagonistów izraelskiego pisarza egzystencjalnego entuzjazmu. Ten ich niezbyt euforyczny temperament, ożywiający się przeważnie li tylko przeczuciem depresji, jest w swej posępności tak samo niepokrzepiający, jak przemyślenia Emila Ciorana. I jak w ogóle bycie, a bycie człowiekiem w przygnębiającej szczególności.
„Od zawsze mam świadomość” – pisze rumuński filozof w O niedogodności narodzin – „że nasz padół nie jest tym, czego mi było trzeba, i że nigdy do niego nie przywyknę”. Za chwilę zaś wyznaje: „wyłącznie dzięki temu uzyskałem ową szczyptę duchowej dumy i skutkiem tego moje istnienie jawi mi się jako degradacja, zużyty psalm”. W zbliżony sposób – acz raczej nie porównaliby go do psalmu, nawet zużytego, o czerpaniu zeń duchowej dumy nie wspominając – myślą o swoim jestestwie bohaterowie Levina. „Krótko rzecz ujmując” – krótko rzecz ujmuje Jakiś z Jakiegoś i Pupcze – „z której strony by na mnie nie spojrzeć – totalna ruina!”; „niech pogrzebią się wszyscy i cały świat razem ze mną w jednym czarnym grobie” – krzyczy w otaczającą ją pustkę Pogorelka w Romantykach – „i skończmy z tą najmniej śmieszną komedią, którą widziałam w życiu i która nazywa się moje życie!”.
Czytając te i im podobne deklaracje, nabiera się przekonania, iż dramatis personae Levina mogłyby napisać jeden z traktatów Ciorana. „Jesteśmy na tym świecie, by wzajem się unieszczęśliwiać, […] bunt przeciwko tej sytuacji oznacza podkopywanie samych fundamentów życia we wspólnocie”, rzecze Cioran, „jeszcze dziś pójdę zniszczyć moją przyjaźń z moim najlepszym przyjacielem Leidentalem. […] Sprawię mu ból i zranię go”, mówi Jakobi w Jakobim i Leidentalu.
Levin prywatnie nie był tak zgorzkniały i socjopatyczny, jak bohaterowie jego utworów. „Proszę spytać jakiegokolwiek aktora Teatru Cameri” – przytacza słowa Josefa Carmona Agnieszka Olek we wstępie do dramatów izraelskiego artysty zebranych w tomie Ja i ty i następna wojna – „czy jest gotów pracować z Hanochem Levinem. Odpowie: Tak i nieważne nad czym”. Nie przesądza to oczywiście o szczególnie sympatycznym usposobieniu pisarza. Jeśli jednak dodać do tego świadectwo innego aktora, Drora Kerena, z którym możemy zapoznać się również dzięki Olek, a w którym wspominana jest „bezpośrednia i prosta więź, jaką stworzył z tobą podczas pracy, szacunek i całkowite zaufanie, jakim cię obdarzał” doprowadzające do tego, że „jako aktor czułeś, że przepełnia cię nagle radość tworzenia”, to otrzymamy obraz nie mizantropa, lecz człowieka umiejącego i chcącego obcować z ludźmi, czego nie można powiedzieć o dobijająco przytłaczającej większości jego postaci. Levin był ponadto trzykrotnie żonaty. Może to sygnalizować, że miał trudny charakter. Dodajmy sobie jednak łyżkę miodu do tej cysterny dziegciu, jaką podstawia nam pod dusze twórczość jego i Ciorana, i przyjmijmy, że autor Kruma, w przeciwieństwie do Kruma i innych swoich protagonistów, nie zrażał się niepowodzeniami, wierzył, że życie da się uczynić lepszym, szczęśliwszym, pełniejszym. Jeżeli nie dzięki małżeństwu, to przez rozwód.
Najważniejsze więc, to się nie poddawać. Bywa to atoli trudne, albowiem egzystencjalna hardość ma wiele oblicz i nie wszystkie są zadziorne. „Jeśli, jak dotąd, jakoś sobie radzę” – opisywał umęczone fizis swojej Cioran – „to dlatego, że po każdym załamaniu, które wydawało mi się nie do zniesienia, następowało drugie, jeszcze okropniejsze, potem trzecie i tak dalej”. I z taką, kwaśną, miną do wyjątkowo cierpkiej gry, jaką jest życie, da się pokonywać przeciwności losu. Trudno zresztą robić to inaczej, skoro dla posępnego Rumuna „Istnienie = Udręka”. Dla Jony i Lewiwy Popochów oraz Gunkela z Udręki życia, a także dla reszty nieszczęśników zamieszkujących levinowskie universum, podobnie. Równania rozpaczy, osamotnienia, beznadziei, żalu, bólu i rezygnacji każdy z nich ma w małym palcu, co w ich przypadku oznacza – złamanym sercu.
„Takiej katastrofy jeszcze nie było” – oświadcza Tolebrejne w Morisie Szimelu nad grobem swojego męża– „nie ma Gomperca […]. To jedna z większych katastrof, jakie wydarzyły się kiedykolwiek na ziemi, jeśli nie największa z nich”. Kilka scen później wraca do tematu. Jesteśmy na pogrzebie Pompy. Pompa to teść Morisa. Moris to syn Tolebrejne. Świat, poza tym, że okrutny, jest też mały. „Pompę znałaś t-y!” – prawi Tolebrejne wdowie po nim, Telegrepcji – „a kto to w ogóle «ty»? Jest «ty»? Przecież ty jesteś w ogóle nieznana, jesteś taka sobie! Ja i mój mąż nie byliśmy tacy sobie, bo znaliśmy siebie, a także nasz syn Moris znał nas […], ale wy z całą resztą świata, z Chińczykami i Hindusami – czym wy jesteście i kto was zna!”. Cioran w Na szczytach rozpaczy wyjaśnia do pewnego stopnia postawę Tolebrejne. Twierdzi tam mianowicie, iż ludzie uznają swoje cierpienie „za absolutne i nieograniczone”. Dzieje się tak, ponieważ „w tym z gruntu ułomnym i niekompletnym świecie człowiek napędzany jest dążeniem do istnienia integralnego i pragnie ze swojego życia uczynić absolut”.
Jeśli idzie o Gomperca, to absolut czyniony jest z życia nieszczególnego. Jego ostatnim i jedynym znanym nam aktem była relacja z tego, co niejaki i nijaki Amos Klainbrechtel odrzekł równie niejakiej i nijakiej Popkowiczowej, gdy ta dołożyła mu porcję nielubianej przez niego potrawy: „a wtedy on powiedział jej” – oto ostatnie słowa Gomperca, które w sensie ścisłym nawet nie są jego – „że nie chce więcej, ale ona powiedziała mu, że on musi i jeśli nie skończy kaszy gryczanej…”. Koniec.
Słysząc „mogłem nie przerzucać się ze szkockiej na martini”, nie wychodzimy wprawdzie zbyt daleko z kuchni, bo tylko do barku, ale jedynie w wymiarze przestrzennym, ponieważ w czasowym osiągamy, co tu dużo gadać, nieśmiertelność. W ten właśnie sposób pożegnał się bowiem ze światem Humphrey Bogart. Jego szkocka i martini przeszły do historii, kasza gryczana Gomperca (a gwoli ścisłości: Popkowiczowej i Klainbrechtela) – nie ma na to szans. Snadź, aby zapisać się w pamięci następnych pokoleń, trzeba osiągnąć coś więcej niż bycie mężem Tolebrejne.
Mogło być atoli gorzej. Taki Pompa, na przykład, zmarł w milczeniu, w najlepszym razie stękaniu lub sapaniu, przepychając toaletę. Mimo to Telegrepcja, na wzór Tolebrejne, czyni z jego życia absolut. „Oj Pompa, Pompa” – wzdycha – „kto będzie pamiętał Pompę. Ludzie, którzy go nie znają, myślą «co tam Pompa». Myślą, że Pompy rosną na drzewach. […] Dla mnie historia podzieli się od teraz na trzy epoki: pre-Pompa, Pompa i po-Pompa”. Jest to śmieszne. Lecz przez łzy. Nic więcej nie możemy przecież zrobić dla drugiego człowieka niż sprawić, aby stał się dla nas całym światem, choćby dla świata był nikim, bo nie udało mu się zostać Bogartem, ani nawet udrożnić klozetu. „Jedynym, co może zbawić człowieka, jest miłość” – pisze Cioran, jak nie Cioran – „jakkolwiek bym się szamotał na szczytach rozpaczy, nie mogę i nie chcę wyrzec się i porzucić miłości. […]. Wszystko na tym świecie może przyprawić mnie o upadek, tylko wielka miłość – nie”.
To ona właśnie – miłość – kieruje Telegrepcją i Tolebrejne, gdy z pośledniego materiału, jaki pozostał im po ich nieprzeciętnie przeciętnych mężach, usilnie starają się ulepić figury tytanów, a z niezbyt nasyconej patosem śmierci obu mężczyzn uczynić dziejową tragedię. Trudno jednak nie zauważyć, zwłaszcza u Tolebrejne, że z pragnienia uwznioślenia i uwiecznienia Gomperca zrobiła sobie rodzaj pałki, którą bez pardonu okłada bliźnich. Jak przećwiczyła nią Telegrepcję na pogrzebie Pompy, już widzieliśmy. Natomiast Moris dostaje ojcem między oczy, kiedy oświadcza matce, że zamierza się pobrać z Choledonką. „Że tata nie doczekał!” – słyszy zamiast gratulacji – „a z drugiej strony lepiej, że umarł. Czego by tu miał doczekać? Spójrzcie na siebie! Oj Gomperc, gdybyś żył i mógł to zobaczyć – śmiałbyś się, oj, jakbyś się śmiał!”. Dalej dowiadujemy się, że przy Tolebrejne Gomperc nigdy się nie śmiał. Kiedy tylko próbował, czujna żona pacyfikowała jego dobry humor moralnym nelsonem: „moi rodzice umarli dwadzieścia lat temu, a ty się śmiejesz?”. Ma więc Tolebrejne nielichą wprawę w dręczeniu osób z najbliższego otoczenia swoją żałobą. Żal po zmarłych służy jej do wysysania szczęścia z innych. Tym sposobem nikt nie cieszy się życiem, a największej radości doznaje ten, kto sprowadzi bliźnich na dno szczytu rozpaczy, na którym sam całkiem wygodnie się umościł i cierpi w najlepsze najgorsze. „Chciałoby się niekiedy być kanibalem” – pisze Cioran, tym razem jak stary dobry Cioran – „nie tyle gwoli pożarcia kogoś, ile raczej zwymiotowania go”.
Literackie dania serwowane przez Levina i Ciorana przeznaczone są dla wcale licznych w późnej nowoczesności, koneserów egzystencjalnego absmaku. Nie znalazłyby się one na pewno w menu, które ułożyli dla ludzkości „optymiści”. Oni, jak charakteryzuje ich dalej Roger Scruton w książce pod znamiennym w kontekście niniejszych rozważań tytułem Pożytki z pesymizmu i niebezpieczeństwa fałszywej nadziei, „tryumfalnie i z fanfarami przenieśli swoje nadzieje w sferę konieczności historycznej, zrzucili z siebie potrzebę osobistego podejmowania działań”. Nie żeby po lekturze Ciorana i Levina człowiek natychmiast rwał się do zanurzenia w jakiejkolwiek aktywności. Tak nie jest. Zniechęcenie, którym obaj autorzy nas bez zmiłowania faszerują, tym się atoli różni od tego, oferowanego nam przez scrutonowskich optymistów, że jest ciężkostrawne. W przypadku utworów Levina rzecz dotyczy poetyki, w jakiej są komponowane. Łączy ona w sobie wzniosłość z banałem, komizm z tragizmem, wiele w niej wulgarności, obsceniczności, przemocy, makabry, ale i delikatności, tkliwości, szlachetności, swobodnie operuje karykaturalnym przerysowaniem, bywa kiczowata, lecz także poetycka, rozbuchanie surrealistyczna i skromnie-przyziemna. Słowem, jest groteskowa. „Prawdziwa, intensywna i nieuleczalna rozpacz” – czytamy u Ciorana – „uzewnętrzniać się może tylko w wyrazie groteskowym, ponieważ groteskowość to absolutne zaprzeczenie spokoju ducha”.
Takie wykorzystanie groteski stanowi rys charakterystyczny dramatopisarstwa Levina. Czyni je przez to niełatwym w odbiorze. Zwłaszcza dla scrutonowskich optymistów. Swoją wiarę w lepsze jutro te piękno-, lekko-, a po prawdzie bezduchy, czerpią z idei Jeana-Jacquesa Rousseau. Często wspomina się go w niniejszym cyklu. Nie ma się co dziwić. Wszak „wszystko zaczyna się od Rousseau” – zauważa Chantal Delsol w Kamieniach węgielnych – „w jego pismach dobrze widać ponowoczesność”. Tym, co nasza epoka mu zawdzięcza jest, między wieloma innymi, wyobrażenie o ludzkiej wolności. Jest ona, jak zwięźle ujmuje myśl Jana Jakuba Scruton, „tym, co zostaje po usunięciu wszystkich instytucji, ograniczeń, praw i hierarchii”. Taka jej wizja zrodziła, o czym pisze Brytyjczyk za Aurelem Kolnaiem, „umysł utopijny”. Jego posiadacze walą głową w mur rzeczywistości oddzielający ich od wykoncypowanego przez nich, idealnego świata. Kiedy uda im się go zburzyć, mszczą się na tym, co realne, niszcząc je, aby na jego gruzach zbudować swój abstrakcyjny porządek. W założeniach ma on zawsze uszczęśliwić całą ludzkość, co w praktyce, również zawsze, realizuje metodą ludobójstwa. W burzliwych dziejach nowoczesności próby jego ustanowienia, liczone przez Scrutona od rewolucji francuskiej, potwierdzały więc tylko, że „istotą życia społecznego jest niesprawiedliwość”. Po tej, niewesołej, konstatacji, Cioran pyta „czy w tej sytuacji można jeszcze być zwolennikiem jakiejś doktryny społecznej i politycznej?”. „Umysł utopijny” odpowie rzecz jasna i prosta, że nie tylko można, ale wręcz trzeba. Po którejś masowej rzezi na pewno uda się wreszcie wprowadzić nowy ład oparty na równości, wolności i braterstwie. Albo śmierci dla tych, którzy się nie dostosują, względnie, dostosują się, ale nie tak jak należy. Optymista wroga znajdzie w każdym.
Bohaterowie Levina krzywdzą się i kochają, marzą i poddają się rezygnacji w świecie zdeformowanym przez groteskę, a więc przez „prawdziwą, intensywną i nieuleczalną rozpacz”. Toteż nie zdumiewa, iż tęsknią do utopii. Nie tej atoli z pism i deklaracji optymistów. Pragną utopii takiej na swoją miarę, czyli niedużej. Zwykłej, małej, codziennej, życiowej utopijki, która zagwarantowałaby im, niekoniecznie całej ludzkości, szczęście, dostatek, spokój. Nawet jednak ona jest nieziszczalna. Tu, na Ziemi, czyli na szczytach rozpaczy, gdzie najgorszą rzeczą, jaką można zrobić, to się urodzić, każda eudajmonia, choćby maciupeńka, przepoczwarza się bowiem w pandemonium. Przypominający nam o tym, cioranowski los protagonistów Levina jest obrazą dla „umysłu utopijnego”. I najlepszym zabezpieczeniem przed jego szaleństwami.
Literatura przedmiotu w Literaturze podmiotu:
- E. Cioran, Na szczytach rozpaczy, przeł. I. Kania, Aletheia, Warszawa 2020.
- E. Cioran, O niedogodności narodzin, przeł. I Kania, Aletheia, Warszawa 2021.
- Ch. Delsol, Kamienie węgielne. Na czym nam zależy?, tłum. M. Kowalska, Znak, Kraków 2018.
- H. Levin, Moris Szimel, przeł. A. Olek, [w:] H. Levin, Udręka życia i inne dramaty rodzinne. Teatr życia i śmierci, Austeria, ADiT, Warszawa 2015.
- A. Olek, Śmieszna baśń przez łzy – o spotkaniu z teatrem i dramatem Hanocha Levina, [w:] H. Levin, Ja i ty i następna wojna. Teatr życia i śmierci, Austeria, ADiT, Kraków-Warszawa 2011.
- R. Scruton, Pożytki z pesymizmu i niebezpieczeństwa fałszywej nadziei, tłum. T. Bieroń, Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań 2012.