„Uwolnienie” Zenona Fajfera w reż. Kuby Kowalskiego we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Jarosław Klebaniuk w „Teatrze dla Wszystkich”.
O tym, jak trudno jest stworzyć tekst, który jednocześnie mógłby stanowić komentarz do bieżącej sytuacji społeczno-politycznej i zawierać uniwersalne przesłanie, przekonaliśmy się w czasie prapremiery dramatu Zenona Fajfera. Czytelne aluzje do głębokiego kryzysu narodowej wspólnoty i miazmatów odchodzącej już władzy nie stanowiły pogłębionej diagnozy uwierającego wielu Polaków stanu rzeczy. Z drugiej strony zaproponowanie zgody, zrozumienia i bezinteresownej pomocy zamiast kłótni, wzajemnych insynuacji i oskarżeń, wydaje się postulatem tyleż zasadnym, co mało odkrywczym. Na koniec pozostaliśmy niestety z niedosytem w sferze znaczeń i rozczarowaniem.
„Uwolnienie” zaczyna się w sposób sugerujący teatralny eksperyment. Wystawienie cierpliwości widzów na próbę uzasadnia następujące później, pełne negatywnych emocji wymiany między postaciami. Owe swary, ataki, wybuchy złości, pouczenia i połajanki zdają się zresztą dominować na przestrzeni całego spektaklu. Jedynie nieliczni bohaterowie (kostyczna normatywistka, uchodźczyni z tobołkiem, oskarżyciel udający, że wie więcej) są na tyle charakterystyczni, że nie można ich uznać za everymana/everywoman. Stworzyło to rzadką w przestrzeni fabularnej sytuację: nie utożsamialiśmy się z nikim konkretnym, nie kibicowaliśmy nikomu, nie obchodził nas w gruncie rzeczy niczyj sceniczny los. Jeśli tak miało być, to gratulacje – udało się. Jednak konsekwencją tego stanu zawieszenia była chwilami irytacja, kiedy indziej znużenie. Padające ze sceny pytanie: „Kim jesteśmy?” widzowie mogli powtórzyć ze swojej perspektywy: „No właśnie, kim jesteście?” i ewentualnie uzupełnić o: „…i czego od nas chcecie”?
Ocena przedstawienia byłaby niesprawiedliwa, gdyby pominąć to, co stanowiło jego plusy. Po pierwsze, zdarzyło się parę ładnych scen. Statyczna, dosyć monumentalna scenografia ożyła na chwilę, gdy została odpowiednio oświetlona, a niektórzy bohaterzy próbowali się wdrapać na strome wzniesienie. Przez te parę minut był to teatr w całej swojej krasie. Ładne były też zaśpiewy uchodźczyni w egzotycznym, trudnym do zidentyfikowania języku. Za zabiegiem wnoszącym wartość dodaną można także uznać przechodzenie aktorów od gry w normalnym tempie do „slow motion”, by następnie na kilka sekund przyspieszyć do nieprzeciętnej prędkości.
Drugim pozytywem była możliwość zobaczenia dużej części zespołu WTW w dobrej formie i z takiejż strony prezentującego swoje aktorskie umiejętności. Zważywszy, z jak trudną materią się przyszło im się zmierzyć, należy ich występ uznać za udany. Nawet najdrobniejsze detale zostały dopracowane. Jak zauważyła Ela, aktor grający prezesa naszego kraju, choć fizycznie niepodobny, chodził w tak charakterystyczny sposób (z właściwym dla niego sposobem złożenia rąk), że nie sposób było go nie rozpoznać.
Okazało się też, że miejsca w dziewiątym rzędzie wcale nie były gorsze od tych w pierwszym, a to za sprawą dużej roli, jaką odegrał przekaz audiowizualny (transmisja na bieżąco z kamer) oraz nietypowego rozłożenia akcentów, jeśli chodzi o ruch sceniczny. Nie zdradzę szczegółów, gdyż element zaskoczenia poniekąd powinien podnosić atrakcyjność spektaklu. Zepsucie ewentualnej przyjemności oglądania nie jest zaś moim zamiarem.
Pomimo powyższych zalet, do których ewentualnie można dodać samogrającą perkusję (jeśli ktoś lubi głośne dźwięki wydobywane w nieoczywisty sposób), przedstawienie niestety się nie broni. Jego najsłabszym elementem jest tekst. Nie chodzi przy tym o jego chaotyczność czy niejednoznaczność. Takie środki wydają się zasadne, gdy autor chce przedstawić bałagan i wieloznaczność rzeczywistości. W dyskusji w drodze do domu skonstatowaliśmy z Elą, że tekst był mało dojrzały, chwilami wręcz sztubacki. Gra słowem, która zazwyczaj raczej dodaje niż ujmuje literackiemu wyrazowi, tutaj wydawała się zbyt oczywista. Krytyczne odpowiedzi wkładane w usta postaci miały sygnalizować, że twórca zdaje sobie sprawę z miałkości niektórych kwestii. Jednak to za mało, aby można było ich słuchać ze smakiem. Pomysły w rodzaju strajku okupacyjnego wydały nam się mało zabawne, zaś konstatacja wypowiedziana przez jednego z bohaterów: „Niektórzy całkiem dobrze się bawią. Nie trzeba im żadnego przedstawienia, wystarczą same krzesła”, choć w intencji zapewne była metaforyczna, niechcący stanowiła raczej opaczną diagnozę reakcji widzów.
Owszem, zdarzały się też w tekście lepsze fragmenty. Skomentowanie przyczyny relacjonowanej interwencji policjantów słowami: „Zawsze spisują za to samo – za czytanie ze zrozumieniem” według mnie stanowi jeden z nich. Jednak przeważały literackie mielizny, których ukoronowaniem był końcowy dialog pary flirtujących ze sobą bohaterów. Czy to miało być świadome nawiązanie do jakiejś filmowej kliszy? Złamanie konwencji, aby wprowadzić trochę spokoju i pozytywności do pełnej niepokoju i pesymistycznej sztuki?
Takiego teatru: egotystycznego, zachwyconego samym sobą, epatującego – nie zawsze udanymi – zabawami formą, oboje z Elą nie lubimy. Przykro mi o tym pisać, bo przecież od tylu lat z ogromną sympatią kibicujemy Współczesnemu, z radością i uznaniem odnotowujemy liczne repertuarowe sukcesy. „Uwolnienie” według nas do nich nie należy. Dobra realizacja dramatycznie słabego tekstu nie mogła skończyć się inaczej.