Czy Pani wie, że. kiedy po raz pierwszy Osiecka przyjechała na Wybrzeże, to trafiła do działu społeczno-kulturalnego „Głosu Wybrzeża", którym kierował wówczas nie kto inny, ale redaktor Franciszek Walicki - o fenomenie Agnieszki Osieckiej i serialu „Osiecka" mówi Wojciech Fułek, pisarz, scenarzysta, redaktor naczelny gdańskiego pisma artystycznego “Autograf'.
Ogląda pan serial „Osiecka"?
Śledzę go z uwagą. Także dlatego, że Agnieszka Osiecka była związana z Sopotem. Nie tylko przez ostatnie lata swojego życia, ale to u nas zaczynała poniekąd swoją dziennikarską, a potem literacką karierę. Pojawiła się na festiwalu jazzowym w roku 1956, który wyprowadził jazz z podziemia. Tu poznała m.in. Jerzego Afanasjewa, Zbyszka Cybulskiego i Bobka Kobielę oraz artystyczną cyganerię skupioną wokół dawnego „Żaka". Mam jednak wrażenie, że akurat te fragmenty jej życia zostały pokazane niezwykle lakonicznie w serialu. Oglądam też dlatego, ponieważ sam miałem okazję, chociaż przelotnie, poznać Agnieszkę Osiecka. A kiedy Jerzy Satanowski tuż po jej śmierci przygotowywał w sopockim Teatrze Atelier, który dziś nosi jej imię, koncert „Nie żałuję", złożony z jej piosenek, wspólnie stworzyliśmy ja - tekst, Jurek - skomponował muzykę, nasz osobisty hołd złożony poetce w postaci finałowej piosenki pt. „Tacy piękni".
Na razie z serialem „Osiecka" jest jak z polską polityką. Podzielił widzów. Jednym się podoba, inni nie zostawiają na nim suchej nitki. Pan jest w której grupie?
Jako osoba pisząca - choć moją specjalizacją jest przede wszystkim teatr radiowy - patrzę na ten serial przede wszystkim warsztatowo. Mam wrażenie, że chciano w nim opowiedzieć o wszystkim. A jak się chce opowiedzieć o wszystkim, to serial może być o niczym. Dla mnie doskonałym, pozytywnym przykładem, jest produkcja serialowa „The Crown", w której każdy odcinek to osobna, wciągająca opowieść na jakiś temat. I ten temat wcale nie musi być najważniejszym wydarzeniem, dziejącym się w tamtym czasie, o którym się opowiada.
A w przypadku „Osieckiej”?
W każdym odcinku usiłuje się pokazać zarówno tło historyczne, jak i różne osoby. To, oczywiście, zrozumiałe. Ale robi się to niezwykle naskórkowo. Pojawiające się w kilku odcinkach postaci Zbigniewa Cybulskiego i Bogumiła Kobieli są dobrym przykładem takiego podejścia. Ich przedstawienie w tym serialu ociera się bowiem chwilami wręcz o karykaturę. Oczywiście, aktorów starannie dobrano pod względem wyglądu, pojawiły się nawet w dialogach ulubione powiedzenia Cybulskiego. Ale pokazanie ich w taki sposób to, moim zdaniem, jedynie „ślizganie" się po powierzchni zdarzeń.
Czego panu brakuje w tym serialu?
Klarownej osi przewodniej w każdym odcinku. Do tej pory obejrzałem sześć odcinków i dopiero szósty, oparty na relacji między Jeremim Przyborą a Agnieszką Osiecka, bardziej do mnie przemówił.
W jaki sposób?
Jako pewna opowieść o ludziach, połączonych miłością do słowa i wzajemnym zauroczeniem, wspierana bardzo wyraźnie komentarzem piosenek, czasami zresztą piosenek autorstwa nie tylko Agnieszki Osieckiej. Ale tu też mam pewne zastrzeżenie. Bo w samej treści dialogów i scenariuszu nie znajdziemy słowa wyjaśnienia, że np. „Świat nie jest taki zły" to nie jest jej piosenka. A to z niej przecież pochodzi cytat i jednocześnie tytuł sztandarowego teatralnego przedstawienia Agnieszki Osieckiej „Niech no tylko zakwitną jabłonie". Piosenka pojawia się - tak jak w rzeczywistości - również w wykonaniu zbiorowym jako finał spektaklu teatralnego, które okazało się artystycznym i frekwencyjnym sukcesem. A autorem tego przeboju był przecież „sopocki" Jerzy Afanasjew (muzykę skomponował Janusz Hajdun) i pochodził on z programu Cyrku Rodziny Afanasjeff „Tralabomba". Tylko w napisach końcowych pojawiła się skromna informacja o autorze tej piosenki, zresztą z błędem w nazwisku. Autorzy zgodzili się, oczywiście, na użycie jej w tym spektaklu na prośbę autorki sztuki, ale przeciętny widz będzie na pewno przekonany, że to jednak tekst Osieckiej.
Ile jest Osieckiej w serialu „Osiecka". pana zdaniem?
Po obejrzeniu kilku pierwszych odcinków zacząłem się zastanawiać nad tym, jaki obraz bohaterki ten serial przedstawia i jaką Agnieszkę zapamiętają dzięki niemu widzowie.
I?
I... wciąż nie wiem.
A może to obraz kolekcjonerki mężczyzn i to głównie tych sławnych? Tylko że z serialu nie wynika - dlaczego tak jest?
Takie spojrzenie na Osiecka krzywdzi ją i nie wyjaśnia fenomenu jej osobowości i twórczości. Dla mnie zawsze była ona jednym z trzech wieszczów polskiej, powojennej piosenki, obok Wojciecha Młynarskiego i Jeremiego Przybory. Serial jednak, na razie, w żaden sposób nie przedstawia nam jej jako twórczyni tych wszystkich fantastycznych, wielowymiarowych tekstów. Mam jeszcze jedną wątpliwość. Mimo że - jak pani mówi - jest on o dramatycznym poszukiwaniu miłości przez Osiecka, to ja w nim nie widzę ani prawdziwej miłości, ani prawdziwych emocji. Psychologicznie się tego nie da wytłumaczyć, co taka wrażliwa kobieta mogła widzieć w zwykłym chamskim bucu, jednocześnie płaczliwym, użalającym się na sobą - a w taki sposób w serialu przedstawiono Marka Hłaskę. Jego niewątpliwego fenomenu, nie tylko literackiego, oglądając serial, też nie sposób zrozumieć przy takim przedstawieniu. A relacje Osieckiej i Hłaski - wiemy to dzisiaj - były przecież jednak znacznie bardziej skomplikowane. I tak głęboka fascynacja Osieckiej młodym pisarzem była całkowicie zrozumiała i uzasadniona. Nie chcę się tu za bardzo wymądrzać, bo nie jestem jakimś uznanym autorem scenariuszy i autorytetem w tej materii, ale jestem przekonany, że Agnieszka Osiecka była/jest na tyle fascynującą postacią, że można ją było na pewno nieco inaczej przedstawić, w sposób zachęcający również do zapoznania się z jej ogromnym dorobkiem twórczym przez kolejne pokolenia. Może, po prostu, nie trzeba było tak „galopować" przez kolejne dekady jej życia, tylko wybrać najważniejsze momenty?
Ale wielu osobom ten serial się podoba.
Ja też nie potępiam go w czambuł. A mój 25-letni syn ogląda go z wielkim zaciekawieniem, bo on jest wychowany na piosenkach Osieckiej i sam je śpiewa. I ku mojemu zdziwieniu, z pełnym przekonaniem broni tego serialu. Może zatem to ja się mylę, a on ma rację? Kłócimy się zatem o „Osiecką" i sam ten fakt wskazuje, że taka produkcja była potrzebna. Zdecydowanie brakuje mi jednak pokazania w bohaterce nie tylko młodej dziewczyny, która szuka kolejnych miłości i fascynuje się kolejnymi mężczyznami na swojej drodze, ale przede wszystkim fenomenu, jakim była. Bo to była mistrzyni słowa. Mało kto pamięta, że to Agnieszka Osiecka wymyśliła slogan „coca-cola to jest to". Ale przypominam go dlatego, bo to świadczy o jej czuciu języka. To była osoba, która z równą atencją traktowała rozmowę z profesorem uniwersytetu, jak i z pijaczkiem spod budki z piwem. I dzięki temu przeniosła do naszego, potocznego języka pewne sformułowania i frazy, które już na stałe zostały w naszym codziennym języku. „Niech żyje bal", „Co się polepszy, to się popieprzy", „Czy te oczy mogą kłamać?", „Dziś prawdziwych Cyganów już nie ma!", „Mija młodość jak woda", czy też niezwykle bliskie nam chyba sformułowanie, które zresztą wykorzystałem w jednej ze swoich książek jako motto: „Plaża - największe łóżko świata". Przecież teksty Osieckiej aż skrzą się od takich słownych „diamencików".
Dlaczego biograficzne seriale zazwyczaj nam się nie udają? Tworzymy serialowe „kapliczki", ociosując bohaterów z wielobarwności?
Można to, przynajmniej częściowo, tłumaczyć niewielkim budżetem. Chociaż nie wiem, czy akurat w przypadku „Osieckiej". Bo nie wydaje mi się, żeby to był najtańszy serial. Ale i tak nie mamy co się porównywać ze światowymi produkcjami serialowymi. Podobno budżet jednego odcinka serialu „The Crown", który przywoływałem na początku naszej rozmowy, wynosi od 5 do 13 milionów funtów! Przy takich kwotach nie trzeba iść na skróty. Ale w przypadku “Osieckiej” można też było na pewno szukać innego klucza przy pisaniu scenariusza.
Pan napisał scenariusz o innej, wielkiej bohaterce polskiej piosenki, którą była Violetta Villas.
Napisaliśmy go wspólnie z reżyserem Pawłem Chmielewskim. Inspiracją, nie ukrywam, była dla nas serialowa opowieść o Annie German. Stwierdziłem, że skoro Rosjanie potrafią zrobić taki serial, który pokochali widzowie zarówno w Rosji, jak i w Polsce, to dlaczego nie Violetta Villas, postać o wiele ciekawsza przez to, że jest wielowymiarowa, pełnokrwista. Villas, oprócz niezaprzeczalnego talentu, pełna była sprzeczności i niejednoznaczności. Miała w swoim życiorysie potknięcia i uzależnienia, epizod współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa czy może nawet z kontrwywiadem - bo do końca nie wiadomo, o co chodziło - niespełniony sen o zagranicznej karierze. Co prawda z Las Vegas do Polski wróciła jako gwiazda, ale z kariery za oceanem nic nie wyszło, z różnych powodów.
I co się z tym scenariuszem dzieje?
Serial „Las Villas", mimo iż został kupiony przez TVP, przegrał rywalizację z „Koroną królów", którą jako pierwszą skierowano do produkcji. Oczywiście, na to nakładają się też, z pewnością, kłopoty z porozumieniem się z synem artystki, który po wielu sądowych procesach został jedynym spadkobiercą jej spuścizny. Nawet zarejestrował znak towarowy pod nazwą Violetta Villas. Więc trudno go w takich rozmowach ominąć. Uważam zresztą, że nie powinno się tego robić. Bo Krzysztof Gospodarek, jedyne dziecko Violetty Villas, z historią wydziedziczenia syna przez matkę, z relacjami niezwykle trudnymi między nimi jest też częścią opowieści o życiu Villas. Mam wrażenie, że telewizję wystraszył zarówno temat, jak i konieczność porozumienia się z synem.
Dlaczego temat?
Bo tego serialu nie da się zrobić naskórkowo i oszczędnie. Jeżeli jest mowa o akcji w Las Vegas, to potrzebne są także ujęcia z tego miasta. Bo przecież nie da się odtworzyć Las Vegas w polskich warunkach. Żałuję tej niespełnionej szansy. Uważam, że Violetta Villas podobnie jak Czesław Niemen, zasługują na swoje filmowe obrazy. Dla mnie, chociaż są artystami z różnych, muzycznych światów, mają biografie równoległe...
W jakim sensie?
Obydwoje urodzili się mniej więcej w tym samym czasie, poza granicami dzisiejszej Polski. Obydwoje po wojnie wrócili do kraju wraz z rodzinami. W przypadku Villas jest jeszcze bardzo ciekawa historia związana z powrotem jej rodziny do Polski. Jej ojciec pracował w Belgii z Edwardem Gierkiem w tej samej kopalni. I to podobno późniejszy I sekretarz KC PZPR namówił ich do powrotu na ziemie odzyskane. Poza tym Villas i Niemen to dwa różne światy, ale i dwa gigantyczne talenty, nie wiem, czy nie największe w historii polskiej sceny muzycznej - z zaprzepaszczoną, niespełnioną zagraniczną karierą. O Niemenie też jeszcze nie powstał ani serial, ani film fabularny, jedynie filmy dokumentalne. Sam jestem współautorem jednego z nich pt. „Czy mnie jeszcze pamiętasz?". To historia początków jego kariery w Gdańsku. To są tak fascynujące postaci, że warto je - właśnie w filmach czy serialach - przywrócić ludzkiej pamięci.
Nad czym pan teraz pracuje?
Nad kolejnymi tekstami dla radiowego teatru, m.in. o fenomenie festiwali jazzowych w latach 50. Ale po dużym odzewie słuchowiska, zrealizowanego rok temu w doskonałej obsadzie dla Radia Gdańsk - „Spisek komandorów", właśnie skończyliśmy (z reżyserem Pawłem Chmielewskim) scenariusz filmu fabularnego pod tym samym tytułem. To dramatyczna, wciąż za mało znana, historia aresztowania, sfingowanego procesu i zamordowania w latach 50. trzech komandorów, bohaterów Obrony Wybrzeża z kampanii wrześniowej roku 1939, którzy po wojnie wrócili do Polski i służby w odrodzonej Marynarce Wojennej. Mimo ich pełnej rehabilitacji w roku 1956, dopiero kilka lat temu odnaleziono ich szczątki w zbiorowym grobie. Scenariusz już trafił do producenta - zobaczymy, jak się potoczą jego losy. A teraz właśnie, w tym samym duecie, przystępujemy do pisania scenariusza, opartego na moim kolejnym słuchowisku pt. „Ostry dyżur", które premierę miało kilka tygodni temu - z okazji 50. rocznicy Grudnia'70. To też dramatyczna historia, lekarza z gdyńskiego szpitala i uratowanych przez niego ludzi, ale z dopisaną współczesną puentą. A w kolejce czeka film o niezwykle barwnej, związanej z Trójmiastem postaci - Franciszku Walickim, ojcu chrzestnym polskiego rocka i odkrywcy talentu Czesława Niemena. Kilka lat temu już raz zacząłem pisać ten scenariusz, używając do tego chronologicznego klucza, podobnie jak autorzy „Osieckiej". Uznałem jednak, że należy znaleźć inne rozwiązanie, a cała opowieść wymaga odpowiedniego dystansu, bo od śmierci Franka minęło zaledwie 5 lat. Może właśnie teraz przyszedł odpowiedni czas na ten temat? A swoją drogą, żeby zakończyć naszą rozmowę powrotem do postaci Agnieszki Osieckiej, to czy Pani wie, że, kiedy po raz pierwszy przyjechała ona na Wybrzeże, na staż dziennikarski, co uwieczniła m.in. w książce „Szpetni czterdziestoletni", to trafiła do działu społeczno-kulturalnego „Głosu Wybrzeża" (tak, tak, tego samego, który w piosence „Czerwonych Gitar" niósł w pysku pies), którym kierował wówczas nie kto inny, ale właśnie redaktor Franciszek Walicki?