Logo
Recenzje

Z mojego miasta moje sny

18.11.2025, 09:58 Wersja do druku

„Dzień Świstaka” w reż. Marcina Zwierzchowskiego w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu, Pisze Tomasz Domagała na blogu domagalasiekultury.pl.

fot. Łukasz Giza

Ekspozycja Phila Connorsa jest znakomita: oglądamy go w wydaniu tik-tokowo – instagramowym. Fragmenty nieudanych nagrań jego prognoz (jest prezenterem pogody), odjechane zdjęcia, miny i zagrywanie się do kamery przeplatane są okruchami jego właściwej pracy – ot, standardowe życie współczesnego celebryty. W wydaniu Alberta Pyśka wygląda to niezwykle sympatycznie, jego Phil wydaje się bowiem takim normalnym chłopakiem z sąsiedztwa, któremu się udało. Ma dobrą robotę, pieniądze, rozpoznawalność i wizerunek sympatycznego brata-łaty. To jednak tylko pozory, bo za chwilę oglądamy go takim, jakim jest naprawdę.

Przyjeżdża do małej dziury gdzieś w Pensylwanii i okazuje się zadufanym w sobie arogantem, nieliczącym się z niczym i z nikim. Pyśk wchodzi w przestrzeń scenicznego miasteczka Punxsutawney z impetem, ale i z mocnym rysunkiem swojego bohatera. Dobrze to pokazuje zbiorowa choreografia Piotra Stanka, budująca od razu opozycję dwóch głównych bohaterów tego spektaklu – Connorsa i społeczności pensylwańskiego miasteczka – z którą Albert Pyśk od razu „ma problemy”, nie mogąc się skoordynować w tańcu z pozostałymi. Społeczność miasteczka jest oczywiście mocno zróżnicowana, co zaczyna stawać się jasne w stopniowym procesie indywidualizacji poszczególnych jej członków, w miarę jak Phil Connors spotyka ich na swojej drodze. Gdy kończy się feralny dzień 2 lutego, znamy już wszystkich bohaterów opowieści, łącznie z operatorem Phila, Larrym, oraz nieoczekiwaną gościnią, którą okazuje się pojawiająca się znienacka w miasteczku Rita, producentka programu Phila. 

Fabuła rusza więc z kopyta, ale nie powtarza całego dnia, znakomita bowiem konstrukcja narracyjna libretta opiera się na kilku jego wariantach, opowiadanych fragmentarycznie w taki sposób, żeby poruszać coraz to nową odsłonę przygód Connorsa w Punxsutawney i skupiać się przy tym na kolejnych bohaterach tej opowieści. Warto przy tym zaznaczyć, że postaci mieszkańców miasteczka są w libretcie obecne o tyle, o ile pracują na postać głównego bohatera i jego wątek. Marcin Wierzchowski postanowił więc ów małomiasteczkowy świat znacznie pogłębić, nadając członkom lokalnej społeczności własną podmiotowość, zarówno tę jednostkową, jak i zbiorową. A robi to, budując skrupulatnie ich indywidualne historie i splatając je ze sobą za pomocą wzajemnych relacji. Co ciekawe, nie może niczego dodać do tekstu libretta – licencja właścicieli praw – używa więc aktorstwa, teatralnych znaków i kamery.

Najlepszym przykładem będzie tu wątek Nancy Taylor (Ewa Szlempo-Kruszyńska), ubranej w szarfę Miss Pensylwanii, bo przecież w każdym małym miasteczku jest zawsze jakaś piękna dziewczyna, która wcześniej czy później zostanie miss czegoś. Spotyka się ona oczywiście z jakimiś mega wysportowanymi chłopakami, będąc jednocześnie obiektem marzeń dla wielu tych, co na każdym poziomie odstają od suflowanego jej ideału. I ten stereotyp wykorzystuje właśnie Marcin Wierzchowski, każąc Gusowi (Michał J. Bajor) kochać się w Nancy na zabój i marzyć o niej całkiem nieskrycie. Choć pewnie mało kto zauważył w ferworze scen zbiorowych, Bajor – dosłownie może dwa razy – stoi i wpatruje się z miłością w niezwracającą na niego uwagi Ewę Szlempo-Kruszyńską. Robi to zaś w taki sposób, że od razu wiadomo, iż Nancy jest miłością jego życia.

W finale spektaklu ów wątek znajdzie wstrząsający finał: oto po trzydziestu kilku latach, które mijają tu od początku tej opowieści, Gus decyduje się wreszcie zrobić pierwszy krok i pójść do Nancy z kwiatami. Dzielnie go w tej decyzji wspiera jego przyjaciel Ralph Stein (Tomasz Leszczyński), pilnując, żeby wszystko się tym razem udało. I gdy już ma się do niej zbliżyć, okazuje się, że ona oddaje właśnie serce operatorowi Phila Connorsa, Larry’emu. W okamgnieniu świat Gusa się zapada, jest na wszystko za późno, ma złamane już nie tylko serce, ale też i życie. Wzruszająco pięknie zagrali tę scenę i Michał J. Bajor, i Tomasz Leszczyński, który jako Ralph równie mocno przeżywał tragedię swojego przyjaciela.

Opisuję szczegółowo ten wątek, żeby pokazać, jak misternie zostały utkane tu postaci, jak pieczołowicie budowane są tu poszczególne wątki i relacje, składające się na całość panoramy lokalnej społeczności, drugiego głównego – powtórzmy – bohatera tej historii. Warto się tu na chwilę zatrzymać. „Dzień Świstaka” to opowieść bazująca na silnej pozycji głównego bohatera – jeśli aktor zagra go wspaniale, to spektakl ma szanse powodzenia bez względu na to, co zrobią jego sceniczni partnerzy. Jeśli jednak mamy bohatera konfrontującego się ze znakomicie skonstruowaną społecznością (casus „Chłopów” Reymonta), efekty mogą być olśniewające – i taką właśnie sytuację mamy w spektaklu Wierzchowskiego. Jakby mało było jeszcze rozwiązań konstrukcyjnych, Wierzchowski używa kamery i ekranu, dzięki czemu poszczególne narracje komunikowane są z dużo większą siłą, dając widzowi możliwość wniknięcia w sens tej opowieści niejako namacalnie. 

Skoro jesteśmy wciąż przy tych dwóch lokalsach, Gusie i Ralphie, to warto się pochylić nad inną sceną, która nie tylko wydaje się sensem całego spektaklu, ale wręcz wyprowadza tę musicalową fabułę poza bezpieczną granicę rozrywki. Otóż na opuszczonym przystanku autobusowym (co miałoby dziś z niego odjeżdżać?) siedzą sobie owi dwaj młodzi mężczyźni i popijają piwko (a cóż mieliby robić w tej zapomnianej przez Boga i ludzi dziurze?). Zjawia się tam nagle Phil, który wdaje się z nimi w rozmowę, próbując tak naprawdę zrozumieć, co mu się właśnie przydarza. Gdy informuje ich o swoim surrealistycznym uwięzieniu w miejscu i czasie, mężczyźni patrzą po sobie zdumieni, biorą dużego łyka alkoholu i milkną. To bowiem, co stanowi podstawę nowego chwilowego doświadczenia Phila, istotę jego „dziwnej” podróży do antybaśni, której bohaterem stał się niejako za karę, jest esencją życia całej masy ludzi takich jak Gus i Ralphie.

Od tego momentu więc nie sposób już oglądać przygód bohatera „Dnia Świstaka” na serio, stają się one bowiem ironicznym komentarzem rozprawiającym się ze stereotypem rzeczywistości, w której realny prowincjonalny świat to piekło dla odklejonych od rzeczywistości osób, żyjących w światowej wielkomiejskiej dżungli. Optymistyczny wydźwięk tego moralitetu (bo „Dzień Świstaka” jest typowym moralitetem) zostaje tu więc od razu podważony, zwłaszcza że Marcin Wierzchowski, jak na rasowego reżysera przystało, postanawia ten efekt wzmocnić przy pomocy zabawy z czasem. Realizuje się to w spektaklu w paradoksalny sposób: choć Phil, Larry i Rita wciąż pozostają młodzi (w końcu utknęli w pułapce czasowej jako przybysze z zewnątrz), samo miasteczko i jego mieszkańcy starzeją się zgodnie z biologią i porządkiem realnego świata. Co więcej, znakomita scenografia Joanny Załęskiej, oparta początkowo m.in. na malarstwie Hoppera sugeruje, że świat w międzyczasie się potwornie zdegradował, Punxsutawney bowiem w II części to królestwo paździerzowej prowizorki, śmietnik współczesnej historii, na którym utknęli na zawsze jego całkiem realni mieszkańcy.

Z tej perspektywy więc zesłanie Phila Connorsa do  tej małej mieściny, żeby się nawrócił, wydaje się co najmniej niestosowne, sposób zaś opowiedzenia tej historii w Capitolu odsłania jej moralną dwuznaczność. I działa na nas tym mocniej, im bardziej zagłębiamy się w spektakl, rozpoczynający się w pogodnym, radosnym klimacie stereotypowego musicalu, kończący się zaś w minorowym nastroju, którego nie jest w stanie przełamać nawet hollywoodzkie, narzucone przez autorów i agencję zakończenie. Pomagają w tym paradoksalnie piosenki i musicalowy kostium, im bowiem na scenie jest mroczniej, tym większy ich rozdźwięk z rzeczywistością dostrzegamy, uświadamiając sobie, jak sama opowieść – niby miła i niewinna – potrafi być przemocowa, jak manipuluje obrazem świata, który opowiada i jak wykorzystuje realnych bohaterów do różnych celów.

Na koniec warto tylko zauważyć, że sytuacja Phila Connorsa i jego ekipy, to przecież lustro dla samej instytucji teatru. Przychodzimy na przykład na „Na dnie” Gorkiego i stajemy się częścią jego świata, przez dwie godziny więc jesteśmy bohaterem swoistego moralitetu, który zgodnie ze swoją naturą, może uczynić nas lepszymi ludźmi. Tymczasem bohaterowie wciąż pozostają „na dnie”, nie mówiąc już o aktorach, nad których realnym stanem i kondycją widz w ogóle się nie zastanawia. Opowiadanie więc nie jest wcale takim niewinnym procesem, jakby się mogło wydawać. 

Spektakl zrobiony jest znakomicie, i – co warto podkreślić – zespołowo. Wykonanie piosenek i muzyki pod kierownictwem Łukasza Bzowskiego, scenografia Joanny Załęskiej, kostiumy Pauli Grocholskiej, choreografia Piotra Stanka, wreszcie reżyseria Marcina Wierzchowskiego (wraz z pracą wszystkich pozostałych realizatorów) podporządkowane są wspólnemu celowi, a jest nim poważna, zbudowana w oparciu o dostępne środki wypowiedź na temat kondycji współczesnego człowieka, żyjącego w dramatycznie korodującym się świecie, co widać z każdego w Polsce okna. Paradoksalnie najsłabszym ogniwem tego przedstawienia jest tekst, z którym na domiar złego nie można było za bardzo podyskutować (ekstremalne obostrzenia licencji). W tej sytuacji jednak Marcin Wierzchowski wyszedł na wyżyny reżyserskiej sztuki, wywracając tę fabułę „na lewą” stronę i używając jej wszystkich słabości do opowiedzenia o niezwykle istotnych współczesnych sprawach, po swojemu i pięknie. Plusem tego tekstu jest tylko to, że spektakl ma jeden (!) finał z epilogiem, z czym teatr Marcina Wierzchowskiego czasem nie do końca umie sobie poradzić. 

Jeśli chodzi o aktorstwo, to Albert Pyśk grający Phila Connorsa tworzy najlepszą jak dotąd rolę w swojej karierze. W znakomity, prosty sposób rysuje parabolę drogi swojego bohatera, nasycając emocjami każdy kolejny jej etap. Zmienia się podczas niej jak kameleon, płynnie na przykład przechodząc od stanu upojenia życiem „don juana” w stan znudzenia i wypalenia przyjemnością, do której drzwi otworzył mu nieoczekiwanie ów defekt losu i czasu. O reszcie zespołu Capitolu nie napiszę na razie, zauważyłem bowiem, że wciąż jeszcze są w procesie składania swoich postaci. To zresztą całkiem naturalne, zważywszy na przykład na fakt, że muzyka I części jest w ekstremalnie trudny sposób połączona z tekstem, do tego dużo się dzieje – i fabularnie, i choreograficznie – pewne rzeczy trzeba więc wyćwiczyć. I to nie w rytmie prób, a spektakli, bo do tego potrzebny jest widz. Przyjadę więc raz jeszcze za jakiś czas, żeby móc się naprawdę podelektować tą niezwykłą opowieścią.   

Choć mam świadomość, że spektakl ten nie jest idealny, wypisuję peany na jego cześć, biorąc pod uwagę ilość i jakość pracy, jaką trzeba było włożyć, żeby dysponując takim, a nie innym materiałem, osiągnąć tak zniewalające rezultaty. I to zniewalające nie tylko mnie! Moje sąsiadki na spektaklu śmiały się i płakały w tych samych momentach, a więc zostały wciągnięte do wnętrza tego świata, a o to przecież chodzi. Nie wiem jak one, ale ja dobrze wiem, co znaczy utknąć w małym mieście, do tego w takim, w którym po ulicach chodzą tylko starzy ludzie i to do 18:00, bo potem nie ma już co robić…         

Tytuł oryginalny

Z mojego miasta moje sny - „Dzień Świstaka” Marcina Zwierzchowskiego w Teatrze Capitol we Wrocławiu

Źródło:

https://domagalasiekultury.pl
Link do źródła

Autor:

Tomasz Domagała

Data publikacji oryginału:

26.10.2025

Sprawdź także