W moim cyklu „Aktorskie twarze Krakowa”, cyklu publikowanym w „Krakowie”, w miesięczniku „Kraków”, tym razem napisałem o Iwonie Budner. Pisze Łukasz Maciejewski w AICT Polska.
Klarysa – może tylko ja już Iwonę tak nazywam?
Na samym początku kariery zagrała u Lupy rolę postrzeganą przeze mnie w kategoriach cudu właściwie. Rolę niemożliwą, rolę z kosmosu.
Klarysa w „Szkicach z Człowieka bez właściwości” Musila.
I tak została Klarysą.
Ważna postać Starego Teatru w Krakowie, wierność temu miejscu od wielu lat, i w ogóle ważna postać.
Cieszę się, że mogłem napisać o Iwonie. O mojej Klarysie.
W druku w najnowszym numerze „Krakowa”, do przeczytania także poniżej.
ŁM
***
W STRONĘ KLARYSY. IWONA BUDNER
Klarysa, Klarysa, moja Klarysa. Czasami wciąż mi się zdarza, że zwracam się do Iwony Budner per: Klaryso.
Była i jest Klarysą, Klarysą ze „Szkiców z Człowieka bez właściwości” Roberta Musila w reżyserii Krystiana Lupy.
To była jej pierwsza wielka rola, zagrana na początku kariery. „Szkice z człowieka bez właściwości” zobaczyłem w telewizji, moje wczesnolicealne lata, lata pierwsze.
Spektakl monstre, zbudowany, jak to u Lupy, z kilku części, trwający w nieskończoność. „W stronę Klarysy” (pod takim tytułem przedstawienie było wyświetlane w TVP) obejrzałem trzy dekady temu, mimo to wiele z tego spektaklu pamiętam i, jak się zdaje, pamiętam wyraźnie. Może dlatego, że i dla mnie w jakimś sensie tamten spektakl był inicjacyjny. Stał się zaproszeniem do świata sztuki, teatru, który za moment, za kilka lat, stanie się moim światem naprawdę.
Lupa nie był odkryciem. Zanim poznałem jego twórczość, poznałem człowieka. Przyjaźnił się z wujkiem, bratem ojca, wybitnym malarzem, Zbysławem Markiem Maciejewskim. Bywał w naszym rodzinnym domu w Tarnowie, na ulicy Zgody, w domu babci, z pięknym ogrodem, utrwalanym na wielu obrazach wujka Zbyszka.
Pocztówka z zaszłości, jeszcze jedna. Niedługo po obejrzeniu „Człowieka bez właściwości”, przyjechałem do Krakowa. Na przystanku autobusowym, w okolicach Akademii Rolniczej, spotkałem Krystiana Lupę. Miałem piętnaście lat. Pod wpływem emocji wywołanych przez spektakl, podszedłem do Lupy, przedstawiłem się, zapytałem, czy pamięta, że jestem bratem Dariusza, bratankiem Zbyszka. Pamiętał.
Natychmiast, na tymże przystanku, jąłem opowiadać o Klarysie, o moim afekcie, o spektaklu.
Hamulce puściły, przestałem się wstydzić. Lupa przyglądał się temu z uwagą, słuchał, raczej milczał. Powiedział mi wtedy – niezwykłe, że pamiętam to do dzisiaj – że Budner jest dziwna, ciekawa, ale bardzo dziwna, inni nie chcą z nią pracować, boją się jej, ale on będzie pamiętał. Słowa dotrzymał.
Początek lat dziewięćdziesiątych to nie były jednak dobre czasy dla artystów pokroju Lupy, dla tak zwanej sztuki wysokiej. Uczyliśmy się nowych haseł: prywatyzacja, transformacja. Nowe, przez nowe, nowym poganiające. A Lupa obejrzany wówczas przeze mnie wydawał się fin de siecle’owy, w zmierzchu zanurzony. A był to przecież spektakl robiony przez młodych ludzi, wyłącznie młodych. Studenci, dzieciaki, uczniowie profesora Lupy. Sfilmowany dyplom, rozszerzony i przepisany na format telewizyjny. Nie wiedzieliśmy jeszcze, nikt nie wiedział, że wśród tych dzieciaków, objawiały się się talenty, które zostaną z nami na dekady, Anna Radwan, Roman Gancarczyk, Jacek Poniedziałek. Że w spektaklu zagrał i wyprodukował go Krzysztof Głuchowski, a w epizodach pojawili się studenci pierwszych lat PWST m.in. Maja Ostaszewska czy Zbigniew Kaleta.
Dla mnie od początku najważniejsza była jednak ona – Klarysa, Iwona Budner. Stara, bardzo stara dusza zaklęta w młodym ciele. I wszystko do siebie pasowało.
Zaszumiało w głowie, zachwyciło i zafrapowało. Kim jest ta dziewczyna?
***
Klarysa, przez Klarysę, o Klarysie.
Tak to pamiętam. Ulatniają się szczegóły, ale Klarysa nie, Klarysie nic nie grozi. Musilowski przewodnik. Przewodniczka po świecie „człowieka bez właściwości”, ludzi bez właściwości.
Iwona Budner zagrała to tak, jakby o niczym innym nie myślała, na nic innego nie czekała, a była przecież na początku drogi. Miała i szczęście, i nieszczęście, że spotkała wtedy Lupę. Ale szczęście większe. Lupa, u szczytu formy, dał jej prezent na zawsze. Być może grono tych, którzy pamiętają Klarysę, nie jest tak liczne, jak grono wyznawców „Kalkwerku” czy „Lunatyków”, do których zresztą sam się zaliczam, ale przecież to grono istnieje, pamięta.
Tak właśnie, pamięć. Pamięć o aktorstwie, o sile aktorstwa, o kreacji przestającej być czymś pretekstowym, chwilowym, od premiery do braw, a staje się życiem, esencją życia, sensem i celem. Iwona Budner, aktorka Lupy, która w jego teatrze zagrała wiele jeszcze cennych i wartościowych ról, pozostanie dla mnie na zawsze Klarysą, zagrała bowiem coś, co było nie do zrobienia właściwie, nie do uwiarygodnienia.
Kobieta fantom, kobieta demon, i człowiek warczący o wartości (nie walczący, a warczący). W relacjach osobowych, z facetami, z kobietami, ze światem, musilowska Klarysa, i Klarysa z Lupy, warczała o sens.
Była cielesna i ulotna jednocześnie. Ona gryzła. Słowa, dialogi, kostiumy, cała inscenizacyjna robota, to wszystko stało na wysokim poziomie, ale wewnętrzny świat Klarysy funkcjonował niezależnie od scenopisu, tekstu, dekoracji. Był częścią osobowości aktorki, a aktorka swego rodzaju fantomem jaźni (tak, zdaję sobie sprawę, jak niebezpiecznie to brzmi). Nie mam jednak wątpliwości, że tak właśnie było, i nawet po latach, po ponad trzech dekadach, wydaje mi się, że to nie zniknęło: zapis kreacji przewyższającej większość innych. Zapis Klarysy w mojej głowie.
Dlatego Iwona też już się chyba nie dziwi, że przez lata pisałem, a czasami zwracałem się do niej per: Klaryso. Jest moją Klarysą, pozostanie na zawsze.
***
W marcu 1990 roku Tadeusz Nyczek pisał w „Tygodniku Powszechnym”: „W „Szkicach…” rolę Klarysy gra dziewczyna, która nazywa się Iwona Budner. Już dzisiaj mogę Państwa zapewnić, że jest to jeden z największych talentów aktorskich, jakie zdarzyło mi się widzieć „u narodzin”, a rola, jaką zagrała w tym spektaklu, mogłaby śmiało pretendować do roli roku w jakiejkolwiek kategorii scenicznej”.
Iwona Budner:
Klarysa to był dla mnie największy prezent od losu. Dyplom, jak to u Lupy, trwał cztery i pół godziny, prawie nie schodziłam ze sceny. Sama się dziwię, że będąc debiutującą wówczas aktorką, potrafiłam tę główną rolę utrzymać, trudne zadanie. Mieliśmy wspaniałe recenzje, przyjęcie dyplomu było znakomite – stąd też radykalny wówczas pomysł przeniesienia „Szkiców” do Starego Teatru, następnie do Teatru Telewizji.
Zdarzały się też momenty metafizyczne. Graliśmy to na Scenie Eksperymentalnej PWST przy ulicy Warszawskiej. Któregoś wieczoru, krótko po premierze, w scenie rozgrywającej się w szpitalu psychiatrycznym, Klarysa otwierała okna, wołając: „Powietrza! Burzy!”. Otwieram te okna, a z ulicy słychać grzmoty, widać pioruny, błyski. Niewiarygodne.
Część publiczności, a był na tym spektaklu między innymi Włodzimierz Szturc, przybiegła następnego dnia, wierząc, że ta sytuacja się powtórzy, żeby przeżyć to samo metafizyczne ukłucie”.
Zanim Iwona Budner trafiła do Krakowa, miała za sobą spore doświadczenie zawodowe. Przez kilka sezonów pracowała na Wybrzeżu, w Teatrze Muzycznym w Gdyni, występując między innymi w głośnych „Widmach” Moniuszki w reżyserii Ryszarda Peryta.
„Pochodzę z Dolnego Śląska, z Kowar. Dzisiaj dopiero zaczynam doceniać te piękne okolice, tak dotknięte niedawną powodzią – Kowary, Karpacz, Sudety, miejsca pełne magii, świat Tokarczuk, świat Bator. Jako dziecko nie czułam się tam jednak dobrze. Kowary to było piękne miasteczko, ale co z tego? Działała u nas fabryka dywanów. Po maturze, nie było innej opcji, tylko ewentualnie praca w tej fabryce, albo wyjazd z miasta. Prawie wszystkie koleżanki z klasy wyjechały, ja również. Wyniosłam się najdalej jak się dało, na drugi koniec Polski, do Gdyni, Studium Wokalno – Aktorskie im. Danuty Baduszkowej. Spędziłam tam trzy trudne lata. Trudne, bo nie czułam się komfortowo. Nie chodziło o pejzaż, ale o ordynarne zachowania części pedagogów, które były wówczas normą. Nikt nie protestował, ale ja miałam tylko dziewiętnaście lat, byłam samotna, nie miałam komu się wyżalić. Szybko postanowiłam uciec. Dobre było na pewno to, że nas, dzieciaki ze studium, od razu zapraszano na scenę. We wspomnianych „Widmach” Peryta zagrałam miłość Mickiewicza przechadzającą się wśród zjaw – były to jednak nieliczne dobre wspomnienia z uczelni. Chciałam zdawać na aktorstwo dramatyczne, w podaniu napisałam oczywiście, że byłam aktorką w Teatrze Muzycznym, co okazało się błędem. Doszłam do ostatniego etapu zarówno w Łodzi, jak i w Warszawie, ale usłyszałam, na przykład od Jana Englerta, że za dużo potrafię, w związku z tym wezmą chłopaka. Zwolniłam się z Teatru Muzycznego, przez rok słuch po mnie zaginął, w tym czasie skończyłam kurs kosmetyczny, a po roku przyjechałam na egzaminy do Krakowa już jako prawdziwek. Nie przyznałam się, że mam jakieś aktorskie doświadczenia, wiedziałam, czym może się to skończyć, i zostałam przyjęta na pierwszy rok po prostu jako dziewczyna z Kowar. Na drugim roku, wyszłam za mąż za Krzyśka Głuchowskiego, na trzecim urodziłam dziecko, na czwartym zagrałam Klarysę.
Szalony, wspaniały czas. Pamiętam zajęcia z pełnym żaru Janem Peszkiem, miał wówczas czterdzieści parę lat i mnóstwo zarażającej energii, szybko trafiłam też pod skrzydła Krystiana Lupy, mojego mistrza. Najpierw dyplom, potem Teatr Telewizji, dzięki Lupie trafiłam do „Starego”…
***
„Zawsze czułam się trochę osobna, nie potrafiłam wchodzić w jakiekolwiek układy, załatwiać sobie ról, a dzisiaj jest już na to za późno. Trzydzieści pięć lat pracy artystycznej to jest szmat czasu. Potrafię docenić, że przetrwałam w tym trudnym i niewdzięcznym zawodzie. Wciąż pracuję jako aktorka teatralna, raz mam ciekawsze zadania, raz mniej ciekawe, ale pracuję stale, bez większych przestojów”.
„Czasami boli mnie to, że coraz rzadziej sięga się w teatrze po literaturę piękną. Klasyczne czytanie literatury. Jestem ciekawa tego, co będzie, otwarta na zmiany, to bez wątpienia mój atut, ale niekiedy odzywa się nostalgia, żal, że tak niewielu twórców ufa dzisiaj literaturze, a przecież pracowałam w Starym Teatrze kiedy działali najwięksi adaptatorzy: Jarocki, Wajda, Grzegorzewski, Lupa, ale także Bradecki, Zioło, Fiedor, ze wszystkimi spotkałam się w pracy. W bufecie przesiadywali Bińczycki, Nowicki, Radziwiłowicz. Cóż to były za rozmowy, jaka energia. Słuchałam ich z błyszczącymi oczami. Dzisiaj nie czuję potrzeby, żeby w ogóle tam chodzić, zresztą z reguły jest pusto i smutno. Nie narzekam jednak, staram się akceptować tę rzeczywistość, ale rozumiem też kolegów, którzy w pewnym momencie postanowili odejść z teatru, ponieważ nie potrafili się w tym odnaleźć”.
„Na pewno Kraków stał się moim miastem. Moim miejscem. Przyjechałam tutaj w połowie lat osiemdziesiątych i raczej zostanę. Miasto bardzo się zmieniło, wypiękniało, jest czysto, światowo. Pamiętam Kraków z lat studenckich. Szaro, brudno, depresyjnie. Jak wyglądało Rondo Mogilskie, jak wyglądał Kazimierz. Dzisiaj lubię spacery nad Wisłę, mieszkamy opodal. Lubię zaułki i uliczki, którymi spacerujemy z Krzysztofem poza głównymi turystycznymi szlakami. I obowiązkowe śniadania na naszym tarasie, obszernym, prawie czterdziestometrowym, ukwieconym. Życie bywa umiarkowanie piękne”.
Skoro mowa o mężu Iwony, Krzysztofie Głuchowskim: 800 dni – tak długo odwoływany był ze stanowiska dyrektora Teatru Słowackiego. Dopiero w kwietniu 2024 roku, Urząd Marszałkowski podjął uchwałę kończącą tę procedurę, na dwa miesiące przed upływem kadencji dyrektorskiej Głuchowskiego.
„To był bardzo ciężki czas. Najcięższy może. Teraz jest normalnie, ten horror nareszcie się skończył, ale ostatnie trzy lata dały nam obojgu w kość. Najpierw pandemia, potem osiemset dni permanentnego nękania, dla Krzysztofa ten teatr, ta sprawa, były całym życiem, a ja stałam przy nim murem. Wiedział, że ma we mnie wsparcie”.
„Czasami ktoś mnie pyta, dlaczego nie gram w filmie? – Nie gram, ponieważ nigdy się o to nie starałam, nie jestem w żadnej agencji, a tych kilka castingów, na które zostałam zaproszona, kojarzy mi się z doświadczeniem wysoce nieprzyjemnym. Może kiedyś mnie to bolało, ale wiele lat temu zadałam sobie pytanie: „Czy ja naprawdę muszę robić karierę?”. Odpowiedziałam sobie, że nie, nie muszę. Coś za coś. Nie ma mnie w filmie, ale mam za to własne życie.
Grany przez Toniego Servillo Jep Gambardella w „Wielkim pięknie” Paola Sorrentino chodzi po Rzymie, pije kawę, ma czas na wszystko, przede wszystkim na wspomnienia. Imponuje mi taki styl. Myślę, że to jest naprawdę ważne. Mieć czas.
Mogłabym gonić za jedną rolą, czwartą, dziesiątą – w kinie, w telewizji, w teatrze. Tylko po co? Czy to naprawdę jest aż tak ważne?
Ja naprawdę kocham życie i uważam, że jest piękne i pomimo tego, że daje czasami w tyłek, staram się je doceniać ze wszystkim, co jest nam dane. Cieszą mnie drobne rzeczy”.
***
Została, jest.
Ostatnio nie gra spektakularnych ról w „Starym”, w kinie nie gra ich wcale, nad czym boleję, ale została, jest. I jest ważna.
Pierwszoplanowa na drugim planie nawet.
Po Klarysie, po kolejnych, zagranych niejako z rozpędu kreacjach u Lupy, a Lupa był wówczas w szczytowym momencie kariery, Iwona Budner odnalazła własny rytm, energię i dzisiaj jest jednym z tych aktorskich symboli „Starego”, bez których nie wyobrażam sobie ani tego zespołu, ani teatru.
O Iwonie – i paru innych aktorach – myśli się w pierwszym szeregu, wymieniając listę artystów pracujących w „Starym”.
Trzydzieści pięć lat w jednym miejscu, i okazjonalnie tylko skoki w bok, skoki niezbyt zresztą odległe: do Łaźni Nowej, albo do „Nowego Proximy”.
„Stary” dla Iwony Budner stały adres. Coraz rzadsza konsekwencja.
Kiedy zaczynała, to było jeszcze miejsce z legendy, świadome statusu najlepszego teatru w Polsce, statusu który wydawał się wówczas wieczny, dany raz na zawsze. Pamięć Swinarskiego, ale także aktywnie wówczas działający Wajda, Lupa, Grzegorzewski, Jarocki. U wszystkich Budner grała, u Lupy jednak najczęściej – w „Malte albo Tryptyku marnotrawnego syna” Rilkego, w obu częściach „Lunatyków” Brocha: „Eschu, czyli Anarchii” oraz „Hugenau, czyli Rzeczowość”, w Teatrze Telewizji, w „Starym domu” według Andersena, w „Mistrzu i Małgorzacie” Bułhakowa, w „Zaratustrze”, wreszcie w „Factory 2”. I we wszystkich tych spektaklach stworzyła kreacje wybitne.
Szybko okazało się jednak, że nic nie jest dane raz na zawsze. Nowe czasy to nowe, ciekawsze adresy, chociażby TR Warszawa, czy Nowy Warlikowskiego, inne teatry zaczęły nadawać rytm teatralnym przemianom w Polsce, a krakowski „Stary”, w dużym stopniu jest to zasługa marnych dyrektorów, Jerzego Koeniga czy Mikołaja Grabowskiego, przysnął zimowym krakowskim snem z obwarzankami, hejnałem i Wyspiańskim.
Klata – przebudzenie, Mikos i Raźniak – nowe fazy drzemki.
Iwona Budner wszystko przetrwała, pomogli jej nowi reżyserzy, pamiętający zapewne jej kreacje stworzone w teatrze Lupy. Myślę przede wszystkim o Pawle Miśkiewiczu i Michale Borczuchu. Obaj na swój sposób do siebie podobni. Budner zagrała w ich spektaklach najlepsze role z ostatnich lat.
Są kreacje Iwony, które cenię szczególnie – na przykład oniryczna, zdumiewająca rola w „Brandzie” według Ibsena, jednym z najlepszych spektakli w reżyserii Michała Borczucha, niedocenionym i szybko zdjętym z afisza. Pamiętam jej ostro wyrysowaną postać w spektaklu Igi Gańczarczyk – „Całopalenie” według Dei Loher, punkową operę „Król Edyp” Sofoklesa z muzyką Igora Strawińskiego w mistrzowskiej reżyserii Jana Klaty, wreszcie wybitne, „Wszystko o mojej matce” Michała Borczucha i Krzysztofa Zarzeckiego na podstawie tekstu Tomasza Śpiewaka.
Iwona Budner:
„Grałam w przedstawieniach Rudka Zioło, Marka Fiedora, Jana Klaty, Tadeusza Bradeckiego, w „Klątwie” Wajdy, w „Śnie srebrnym Salomei” Jarockiego, uwielbiałam pracę z Jerzym Grzegorzewskim nad spektaklem „Tak zwana ludzkość w obłędzie”, ale mimo wszystko kontekst Lupy jest podstawowy, pierwszoplanowy.
Kiedy u jednego z najzdolniejszych uczniów Lupy, Pawła Miśkiewicza – w przedstawieniu „Niewina” grałam postać Róży, żony faceta prowadzącego zakład pogrzebowy, bardziej rozkochanego w trupach niż w niej, partnerował mi młodziutki Michał Borczuch. Tak się zaczęła nasza wieloletnia współpraca”.
„Wciąż słyszę, że jestem aktorką Lupy. Słusznie, czuję się nią, chociaż podejrzewam, że to już zamknięty rozdział. Tym bardziej cieszę się, że grałam w spektaklach Krystiana tyle lat. On fantastycznie pracował z aktorem. Dawał nam poczucie, że robimy rzeczy ważne i że sami jesteśmy ważni. Jak nikt potrafił rozbujać wyobraźnię, emocje.
Paweł Miśkiewicz jest bliżej Krystiana, grzebie w człowieku, drąży. Z kolei Michał Borczuch jest zupełnie innym reżyserem, inaczej prowadzi aktora, raczej ściąga emocjonalność, niż ją rozwibrowuje, ale również dochodzi do wspaniałych rezultatów”.
Znakomite porozumienie odnalazła także w pracy z Łukaszem Twarkowskim, również uczniu i współpracowniku Lupy, który jak żaden chyba z jego późnych uczniów nie wybił się tak spektakularnie na niepodległość. W silnie wizualnym, osobnym i zachwycającym nie tylko plastycznie teatrze Twarkowskiego, Budner – Hekuba i Rebeka w „Akropolis” Wyspiańskiego – była inna niż w większości przedstawień. Kobieca, świetlista, metafizyczna.
W teatrze stanowi osobny byt, osobny świat, osobny kosmos. Myślę, że sama nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo jest wyrazista, i, co za tym idzie, unikatowa. Być może to właśnie zwielokrotniony teatralny chrzest u Lupy sprawił, że nikomu nie udało się sprowadzić Iwony Budner na konwencjonalne manowce. Nie potrafiłaby tak zagrać. Budner to aktorka, której nie uda się zaprasować, dopasować, dosztukować.
Ważne ogniwo zespołu „Starego”, koleżeńska i dyspozycyjna, ale jednak inna. Innością nie mającą nic wspólnego z ekstrawagancjami czy kokieterią. Iwona Budner to przede wszystkim odrębny byt artystyczny. Inwersja.
Myśląc o jej aktorstwie, widzę sceny, obrazy, foldery pamięci. Oto Hanna Wendling stoi przy oknie w „Lunatykach” Brocha i Lupy, ni to Rachela, ni hrabina de Guermantes z arcydzieła Prousta. Mówi, mówi, mówi. Słowa jednak, nawet jeżeli są to słowa samego Hermanna Brocha usłyszane i przepisane przez wirtuoza-Krystiana Lupę, przegrywają z obrazem, z głosem, figurą, gestyką. Ze zjawiskiem pod tytułem Iwona Budner.
Jesteś zjawiskiem, Iwono, nigdy o tym nie zapominaj.