Logo
Magazyn

Buty Helmuta Kajzara

12.11.2025, 16:11 Wersja do druku

Zbigniew Machej wspomina Helmuta Kajzara.

fot. arch. Piotra Lachmanna

Jedna sznurówka jest czarna, a druga biała. 

Helmut Kajzar, Paternoster

Kiedy jeden jedyny raz w życiu rozmawiałem z Helmutem Kajzarem, nie wiedziałem, że rozmawiam z Helmutem Kajzarem. Zdarzyło mi się to w lipcu 1980 roku. Po trzecim roku studiów, po sesji egzaminacyjnej, wróciłem na wakacje do Cieszyna i pewnego dnia przed południem wybrałem się z mojego przedmieścia za cmentarzem komunalnym na rynek. A tam, na płycie rynku w pobliżu poczty, natknąłem się na Jerzego Kronholda, który stał z jakimś niepozornym gościem w okularach, o jasnej, przyjaźnie uśmiechniętej twarzy. Skądś znałem tę twarz, ale nie wiedziałem skąd. Cześć, cześć, przywitałem się, a Kronhold na to, że właśnie musi skoczyć na pocztę, i zostaliśmy z nieznajomym-znajomym we dwójkę, bez Kronholda. Co tam? Jak tam? Jak się wiedzie? Już nie pamiętam, o czym wywiązała się rozmowa, ale mogła dotyczyć najnowszych nowin z Wolnej Europy o tym, że zaczęły się strajki w Lublinie. Niestety, musimy już lecieć, bo jesteśmy umówieni, oznajmił Kronhold po powrocie z urzędu pocztowego. No to na razie, czołem, cześć, serwus, bowiem wtedy lubiłem słówko serwus. I rozeszliśmy się, choć nie pamiętam, w którą wtedy poszedłem stronę, może do księgarni przy Głębokiej, miałem jeszcze wówczas zwyczaj częstego odwiedzania księgarń, a może do biblioteki miejskiej, a może do mojej mamy do ośrodka Praktyczna Pani, żeby od niej coś zabrać do domu. Pamiętam, że dzień był ciepły, pochmurny, szary i duszny.

Jakieś dwa-trzy tygodnie później Kronhold uświadomił mi, że wtedy na rynku rozmawiałem z Kajzarem. Nie wiedziałeś? No jak to? Przecież znasz Helmuta - zdziwił się Jerzy. Owszem, trochę znałem Helmuta ze słyszenia, głównie z tego, co zasłyszałem od Jerzego, a brzmiało to jak legendy z dalekiego, wielkomiejskiego świata teatru awangardowego. Owszem, trochę czytałem Sztuki i eseje, ale niedokładnie, niestarannie, bez zapału, poniekąd jak zadanie domowe, jak lekturę obowiązkową. Może rzeczywiście natknąłem się na Helmuta wcześniej u Kronholda, bo w jego mieszkaniu przy ulicy Hajduka spotykałem czasem różnych dziwnych gości z Krakowa czy Warszawy, którym mnie nie przedstawiał, i zazwyczaj wycofywałem się wtedy stamtąd, bo czułem się raczej jak persona non grata. To byli już starsi panowie, po trzydziestce, ja dopiero co przekroczyłem dwudziestkę. Oni już wiedzieli, co robić, co myśleć, czuć i jak należy się zachowywać, w którą stronę iść, ja jeszcze nie bardzo. Byłem na etapie młodzieńczych prób i błędów.

Na przykład w 1978 roku, w Krakowie dwa razy wziąłem udział w próbach zawiązującej się właśnie studenckiej grupy teatralnej, która na deskach gościnnego Teatru 38 inscenizowała Trzema krzyżykami, wówczas świeżo opublikowaną sztukę Kajzara. Były to dosyć chaotyczne i frenetyczne próby, więc na tych dwóch razach mój udział w inscenizowaniu Trzema krzyżykami się zakończył. Nie chciało mi się uczyć roli. Poza tym miałem chyba jakieś przeczucie, gdyż na następnej próbie, na którą już nie dotarłem, doszło do nieprzyjemnego wypadku. Któryś ze studentów, młodych, początkujących aktorów amatorów, spadł ze sceny, złamał nogę, dotkliwie się potłukł i trzeba było wezwać pogotowie ratunkowe. W sztukach Helmuta wyczuwałem wiele wewnętrznych napięć i sprzeczności: coś wielkomiejskiego, światowego, intelektualnego krzyżowało się w nich z czymś wiejskim, krowim, parafialnym, coś wolnomyślnego i świeckiego wcinało się w coś gorliwie, nieustępliwie ortodoksyjnego. Coś sztucznego sprzeczało się tu z czymś naturalnym, a coś cielesnego i brutalnego splatało się z czymś subtelnym i duchowym, w czym właściwie żadnego ducha już nie było, tylko same litery i gesty. Przyciągało mnie to i odpychało zarazem, wydawało mi się to równie bliskie i swojskie, co dalekie i obce. Dręczyło mnie coś podobnego, choć wiedziałem, że Helmut pochodził z rodziny ewangelickiej, a nie katolickiej, tak jak moja, która jakoś specjalnie pobożna nie była.

Przede wszystkim poruszyło mnie to, że Helmut znał Kończyce Wielkie, moją rodzinną wieś, gdzie mieszkałem przez pierwszych sześć lat życia, te same miejsca, a zwłaszcza słynny przystanek PKS na Babilonie, jakieś dziesięć kilometrów na północ za Cieszynem, przy szosie do Katowic, przy skrzyżowaniu, gdzie w prawo skręcało się do Dębowca, a w lewo do centrum Kończyc. Może na tym przystanku raz czy drugi w latach sześćdziesiątych minąłem go, kiedy przechodziłem przez asfalt na drugą stronę szosy do sklepu spożywczego u Jozefka, dokąd moja babcia Łabudkowa wysyłała mnie po chleb, cukier i cykorię, czyli kawę z cykorii, jako że właśnie taką kawę wtedy piło się u nas na co dzień. Znał więc Helmut moją rodzinną wieś, ponieważ tam bywał. Może nawet znał ją lepiej ode mnie, choć nie była to wieś ewangelicka.

Jak pisze w Biegu życia, traktował ją jak azyl, miejsce, dokąd uciekał. W latach sześćdziesiątych na liście miejsc, dokąd Helmut uciekał, Kończyce Wielkie znajdowały się na pierwszym miejscu. Przedtem pomieszkiwał tam w swoich latach chłopięcych. A to za przyczyną pracy zarobkowej ojca, który zarządzał tamtejszym PGR-em. Jako zarządca gospodarstw rolnych ojciec Helmuta cieszył się wielkim szacunkiem niemieckich, czy też raczej austriackich właścicieli majątków jeszcze za Hitlera. Helmut urodził się w czasie wojny, w Trzeciej Rzeszy, bowiem Bielsko należało wtedy do Rzeszy. Nie wiem, czy można stwierdzić, że przyszedł na świat w rodzinie polsko--niemieckiej względnie niemiecko-polskiej. Urodziłem się na pograniczu i nie zdobyłem świadomości narodowej zaraz po urodzeniu - mówi Ojciec z dramatu Paternoster, postać poniekąd wzorowana na ojcu Helmuta. - Co do świadomości narodowej, nie miałem trudności z przyjęciem zasad internacjonalizmu.

Były uczeń austriacki, wcielony do armii czeskiej, ziemianin polski, emigrant argentyński, wróciłem, i to niechaj się liczy. Kwestia narodowej przynależności śląskich autochtonów jest problematyczna, skomplikowana i lepiej jej nie podnosić, lepiej jej nie roztrząsać, bowiem podnieca to polski nacjonalizm i podsyca oskarżenie o przynależność do opcji niemieckiej. Dwu- czy nawet wielojęzyczność nigdy nie była na Śląsku Cieszyńskim czymś osobliwym. W połowie XX wieku dogasało tu jeszcze echo językowej polityki Habsburgów. To jest kwestia onomastyczna, a nie etniczna, kulturowa, a nie plemienna. Tam, gdzie się wymaga jednoznacznej odpowiedzi na kwestie etniczne, tam, gdzie w ogóle i w szczególe się je stawia, blisko już jest do etnicznej czystki i ciemności zagłady. Imiona, a nawet nazwiska to tylko szczególne nalepki, etykietki, które można zmienić w zależności od narzucanej przez przejściowy reżim potrzeby mimikry. Ta przejściowość reżimu nacjonalistycznie nakręconego może jednak trwać kilka lat, a nawet dłużej. Nieraz całą epokę. Nie dziwota, że Helmut miał na imię Helmut, bowiem za Hitlera na Śląsku Cieszyńskim zazwyczaj nadawano noworodkom niemieckie imiona. A potem następny nacjonalizm zastępuje poprzedni.

Nie wiem, jaki był język domowy jego rodziców, pewnie godali po naszymu, a po wojnie chodził do polskich szkół. Jego rodzina nie została wysiedlona. Nie wyjechali, więc poszli w polską stronę. Polonizowali się, ale Helmut znał już niemiecki, kiedy zaczynał naukę w podstawówce. Znał też śląskocieszyńską gwarę, słowa wymieszane z różnych, krzyżujących się na Śląsku Cieszyńskim języków, pograniczną, hybrydową, środkowoeuropejską gwarę, którą obaj posługiwaliśmy się w dzieciństwie. Język nie tyle narodowy, ile klasowy. Gwarę klasy pracującej albo też ludowej, język ubogich migrantów, którzy harowali w kopalniach i hutach u podnóża Beskidów, i jakoś musieli się dogadywać nie tylko z czeską kadrą kierowniczą czy niemieckojęzycznymi urzędnikami, ale również z pobliskimi pasterzami, którzy schodzili z gór od strony Słowacji, a także z chłopkami sprzedającymi ser i jajka na targu. W PRL-u wszystko to z wolna dogorywało w uścisku glajchszaltującego imadła polityki spod znaku sierpa i młota, którą później osłodziła licencja na małolitrażowego fiata.

O którąś z takich kwestii mógłbym zagadnąć Helmuta wtedy w lipcu 1980 roku na cieszyńskim rynku, gdybym wiedział, że właśnie z nim rozmawiam. Ale nie wiedziałem, a później już, niestety, nie nadarzyła się okazja. Nastały burzliwe miesiące robotniczych strajków i pierwszej Solidarności, potem ciemna noc grudniowa i stan wojenny. Zaszyłem się w Krakowie na Woli Justowskiej. Kończyłem pisanie pracy magisterskiej o Bezrobotnym łucyferze Aleksandra Wata, redagowałem jakieś podziemne, antyjaruzelskie pisemko, pracowałem na plantacji leszczyny. Lato 1982 roku było upalne. I w sierpniowym upale - nie wiem jak, może przez radio -dotarła do mnie wiadomość, że Helmut zmarł na raka we Wrocławiu. Poczułem wtedy intensywną, gorącą, szorstką gorycz, jakby o smaku cykorii. Wyobraziłem sobie jego konanie w suchym, sierpniowym upale, w klęsce stanu wojennego, w mieście, gdzie mieszkał tak mu bliski Tadeusz Różewicz, a podziemna Solidarność, zdziesiątkowana przez internowanie, właśnie szykowała się do daremnego protestu.

Potem mi jeszcze napomykał Jerzy, że odwiedził go w szpitalu w te dni przedostatnie. Poniewczasie dowiedziałem się też, że zwłoki Helmuta zostały przewiezione w poniekąd groteskowych okolicznościach do Cieszyna i pochowane na cmentarzu ewangelickim. Jerzy nie zawiadomił mnie o pogrzebie Helmuta, może nawet wtedy nie wiedział, gdzie jestem, ostatecznie były wakacje, dziwne wakacje stanu wojennego w 1982 roku, kiedy obowiązywała jeszcze godzina milicyjna. I tak Helmut się minął, jak to się mówiło u nas na wsi. Może rok, może dwa lata później, kiedy wychodziłem od Jerzego - a wtedy już mieszkał przy Placu Teatralnym, na parterze narożnej kamienicy, gdzie okna jego kuchni wychodziły na zaułek uliczki Kominiarskiej - zatrzymał mnie jeszcze przy drzwiach i zapytał: a może chcesz buty Helmuta? Buty Helmuta? - zdziwiłem się. Wyciągnął z szafki w przedpokoju parę na pierwszy rzut oka bardzo porządnych, ale sfatygowanych, skórzanych, męskich półbutów i podsunął mi je niemal pod nos. Bierz, może ci będą pasować - nalegał Kronhold. Odniosłem wrażenie, że chce się ich pozbyć. Półbuty Helmuta musiały być kiedyś luksusowe, takiego obuwia nie można było wtedy kupić w Polsce, Helmut przywiózł je zapewne z zagranicy, z Zachodu, z Niemiec albo z Włoch. Ich ciemne, brunatne, rozchodzone wnętrza kontrastowały z jasnobrązowym, jakby naturalnym kolorem skóry, teraz już zszarzałym, jakby troszkę pośniedziałym. Bardzo solidne buty, porządnie schodzone, ale jeszcze mocne, o grubych, elastycznych podeszwach. Helmut musiał się w nich dobrze czuć. Wziąłem je ostrożnie i włożyłem do mojej lnianej, trochę hippiesowskiej torby na ramię. Buty Helmuta to był niezwykły artefakt, nieomal vangoghowski eksponat. Były w nich głębokie ślady jego stóp. Czyli nieomal relikwia. Tak to widzę teraz. Zabrałem je ze sobą, choć nie wiedziałem, co miałbym z nimi zrobić. Kronhold chyba też nie wiedział. Może coś mu zbyt natrętnie i dotkliwie przypominały, a nie chciał ich po prostu wyrzucić, więc mi je wcisnął.

W domu wsunąłem je na dolną półkę butownika w przedpokoju. Nie miałem śmiałości ich założyć. Czułem się wobec nich trochę nieswojo. Wiadomo - nie chodzi się w butach po nieboszczyku. Helmut przeszedł w nich pewnie spory kawał życiowej drogi, ulicami wielu miast, wchodził w nich też na sceny wielu teatrów. A teraz te wspaniałe, zużyte, choć jeszcze nie zdarte, buty tkwiły nieruchomo na dolnej półce naszego rodzinnego butownika, w domu na przedmieściu Cieszyna. Nasz butownik nie był zamykany, lecz zasłaniany kotarą z materiału, trochę jakby teatralną kurtyną, taką jak w teatrze marionetek. Zostawiłem je tam i wyjechałem znowu do Krakowa. Zapomniałem o nich. Minął rok, może nawet dwa. Aż tu pewnego dnia, kiedy akurat byłem w Cieszynie, mama robiła porządek w butowniku i odkryła, że są tam jakieś stare, tajemnicze, nieznane jej męskie półbuty ze skóry. Ty, Zbycho, nie wiysz, co to sóm za buty? - zapytała trochę zaczepnie moja mama. - Jakisi stare kyrpce... A, to są takie buty, co mi kiedyś Kronhold dał. No ale po co ci takie stare buty były? Chodziłeś w nich? Mało mosz swoich butów? Nie wypadało mi nie wziąć, jak mi je Kronhold dawał. Wolałem mamie nie mówić, że były to buty nieboszczyka Helmuta Kajzara, awangardowego dramaturgai reżysera teatralnego. Zdaje się, że moja mama jako kierowniczka ośrodka Praktyczna Pani znała matkę Helmuta i z grubsza kojarzyła, kim był syn pani Kajzarowcj, ale nie chciałem komplikować i dalej się zagłębiać w kwestię, do kogo właściwie należały te buty. Jak nie bydziesz w nich chodził, to je wyciep - powiedziała kategorycznie. - Czymu mosz chodzić w starych butach po Kronholdzie? Kaj byś w nich chodził? Chyba yny do kurnika...

No właśnie, po co mi były te stare buty? Jak dotąd - a odkąd je dostałem, minęły powiedzmy dwa lata - nie zdecydowałem się ich nawet przymierzyć. Nie miałem odwagi wejść w buty Helmuta. Nie byłem też w stanie wymyślić, co innego mógłbym z nimi zrobić? Jak można by je jeszcze godnie i poczciwie spożytkować? Niemniej jednak teraz, wobec maminych porządków w butowniku i jej komentarzy, zdecydowałem się je przymierzyć. Usiadłem na schodach i włożyłem stopę w prawy but Helmuta. Poczułem jakiś dziwny wewnętrzny, nieprzyjemny dreszcz. Nawet nie zawiązałem sznurówki. Chociaż teraz już nie pamiętam, czy te buty w ogóle miały sznurówki. Wstałem. But był trochę za duży, przede wszystkim zaś był za szeroki, rozczłapany jakby platfusowatą, ale na pewno mocną stopą, a przy tym jakby rozkołysany. Rozkołysany, a zarazem sztywny, jakby zaimpregnowany, nie tyle woskiem, ile jakąś ziarnistą substancją. Nie - pomyślałem -nie, w tych butach na pewno nie będę chodził. Wahałem się. Położyłem je tymczasem za drzwiami do piwnicy na schodkach, że niby jeszcze można by ich użyć do jakichś roboczych wyjść na podwórko lub do ogrodu. Mama tego nie komentowała.

Ale zaraz następnego dnia poczułem jak kłująca, jak rażąca jest to niestosowność i wyniosłem je do kubła na śmieci. Nie było to przyjemne. Czułem się trochę tak, jakbym sprzątał po egzekucji. Szkoda, może jednak postąpiłem nieodpowiedzialnie, krótkowzrocznie i głupio. Przypomniałem sobie o nich kilka lat temu w Muzeum Literatury w Wiedniu, gdzie w szklanej gablocie na czarnym tle wystawione były skórzane, górskie buciory Petera Handkego, które miały kolor jasnej, lekko zszarzałej skóry, mniej więcej taki sam jak stare buty Helmuta. Od dawna nie ma tych butów. Nie ma też już od dawna tego butownika w tym przedpokoju. Co więcej, nie ma też tego domu z ogródkiem na przedmieściu za cmentarzem komunalnym. W tym miejscu jest teraz supermarket sieci handlowej Netto, do którego czasem jeżdżę na zakupy.

Tytuł oryginalny

Buty Helmuta Kajzara

Źródło:

Odra nr 11/2025

Sprawdź także